Sierota z Warszawy - ebook
Sierota z Warszawy - ebook
Niezwykła opowieść o bohaterstwie, poświęceniu i nadziei
Wiosna 1942 roku. Po tragicznej stracie rodziny czternastoletnia Emilia Śląska mieszka w Warszawie przygarnięta przez bezdzietną parę. Niemiecka brutalność wobec Żydów zmusza ją do ukrywania prawdziwej tożsamości. Od tej pory dziewczynka nazywa się Elżbieta Rabinek. Wie, że za murami pobliskiego getta panuje jeszcze większe cierpienie niż po aryjskiej stronie.
Elżbieta zaprzyjaźnia się z sąsiadką, pielęgniarką Sarą, która zaczyna przemycać ją do getta. Dzięki dokumentom zdobytym przez Sarę dziewczynka podejmuje niebezpieczne próby ratowania żydowskich dzieci. Podczas jednej ze swoich wypraw Elżbieta spotyka szesnastoletniego Romana Górkę, w którym się ich miłość będzie silniejsza niż zło i cierpienie otaczającego ich świata?
Sierota z Warszawy to porywająca opowieść o realiach życia dzieci podczas wojny. Pomimo głodu i strachu nie tracą one nadziei na lepszą przyszłość i nie przestają walczyć o miłość.
Kelly Rimmer to autorka dziesięciu powieści – w tym Tego ci nie powiedziałam – notowanych na listach bestsellerów „New York Timesa”, „Wall Street Journal” i „USA Today”. Jej książki sprzedały się do tej pory w liczbie ponad miliona egzemplarzy i były tłumaczone na przeszło dwadzieścia języków na całym świecie. Kelly mieszka na australijskiej wsi razem z rodziną i cudownie niesfornymi psami o imionach Sully i Basil.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8045-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roman
28 marca 1942 roku
Ludzki duch to coś niesamowitego. Nic nie dorówna jego sile – miażdżony w ucisku rzadko się łamie. Uwięziony w naszych słabych, zawodnych ciałach nigdy nie daje się zniewolić. Oto, nad czym rozmyślałem, gdy późnym popołudniem cudownie ciepłego wiosennego dnia wraz z bratem szedłem na ulicę Zamenhofa w warszawskim getcie, by znaleźć handlującą tam kobietę.
– Jedno było… o, tam – rzekł mój brat, pokazując coś przez z trudem wypatrzoną lukę w tłumie na chodniku.
Skinąłem głową, ale się nie odezwałem. Dawidek czuł nieraz potrzebę mówienia mi o swojej pracy, jednak nie oczekiwał odpowiedzi – całe szczęście, bo choć minęło tyle miesięcy, nadal nie wiedziałem, jak zareagować.
– W tej uliczce jedno było na schodkach przed wejściem do budynku. Nawet nie na chodniku, tylko dosłownie na schodkach.
Włożyłem rękę do kieszeni, żeby sprawdzić, czy nadal mam w niej kawałek mydła, który dał mi ojczym. W getcie był ogromny, rozpaczliwy wręcz popyt na mydło, bo przy takim przeludnieniu i braku bieżącej wody szalały najróżniejsze choróbska. Mój ojczym prowadził maleńki gabinet dentystyczny w jednym z pokoi naszego mieszkania i potrzebował mydła jak mało kto. Choćby jednak nie wiadomo jak wielka była ta potrzeba, to i tak ważniejsze było zdobycie jedzenia dla matki, dlatego szliśmy teraz z Dawidkiem tam, dokąd szliśmy. Zazwyczaj to kobiety robiły zakupy, ale mama musiała oszczędzać siły, a handlarka, z którą Samuel kazał mi porozmawiać, stała kilka przecznic od naszego domu.
– …i jeszcze wiesz, Roman, jedno było za wielkim śmietnikiem. – Zamilkł na chwilę, po czym się skrzywił. – Tylko że tego jednego chyba wczoraj zapomnieliśmy.
Nie spytałem, skąd mu to przyszło do głowy. Wiedziałem, że gdy usłyszę odpowiedź, serce mi zacznie łomotać, a wzrok zajdzie mgłą. Miałem niekiedy wrażenie, że gniew wrze we mnie tuż pod powierzchnią – gniew na mojego dziewięcioletniego brata i resztę rodziny. Choć nie byli przecież niczemu winni. Gniew na Salę, mojego szefa z zakładu przy Nowolipkach, mimo że dobry był z niego człowiek i wychodził ze skóry, żeby pomóc mnie i mojej rodzinie. Gniew na każdego napotkanego Niemca. Na nich zawsze. W szczególności na nich. Ostry, bezkompromisowy gniew nadawał w tych dniach ton wszystkim moim relacjom z innymi ludźmi i choć zaczynał się od Niemców i od tego, jak zmienili cały nasz świat, i na Niemcach się kończył, to po drodze, nim wreszcie spoczął na tych, co nań zasłużyli, zahaczał o wszystkich, których znałem.
– Jedno było wczoraj tutaj. Pośrodku ulicy przy wejściu na targ.
O tym akurat Dawidek już mi opowiadał, ale mu nie przerywałem. Miałem nadzieję, że skoro cały czas mówi, nie zwróci uwagi na toczącą się w moich myślach potworną walkę. Zazdrościłem mu łatwości, z jaką opisywał swój dzień, jeśli nawet szczegóły tego opisu sprawiały, że czułem się winny. Z poczuciem winy jakoś sobie radziłem; pewnie na nie zasłużyłem. Za to gniew budził moje przerażenie. Czułem, że ledwo trzymam nerwy na wodzy i w każdej chwili – wystarczy, żeby ktoś mnie przestraszył – mogę stracić nad sobą panowanie.
W ciżbie dostrzegliśmy wreszcie stragan. Na ulicach zawsze było tłoczno, i to prawie do samej siódmej, kiedy rozpoczynała się godzina policyjna. Zwłaszcza latem, bo w męczącym zaduchu panującym w mieszkaniach ludzie czasem mdleli. Wychodzili, mimo że ścisk na ulicach właściwie w niczym nie ustępował temu w domach. Nie miałem pojęcia, ilu ludzi stłoczono za murami getta – Samuel zgadywał, że milion, pani Kuklińska, zajmująca pokój obok naszego, twierdziła, że znacznie więcej, mama zaś była przekonana, że najwyżej sto tysięcy. Wiedziałem tylko, że odkąd utworzono getto, w naszym mieszkaniu nie mogliśmy mieszkać sami, w tej chwili przebywały tu cztery rodziny. Prawdę mówiąc, wiele osób mieszkało w jeszcze gorszych niż nasze warunkach. Przeludnienie było częstym tematem gorących dyskusji, choć mnie nieszczególnie ono zajmowało. Widziałem na własne oczy i czułem własnym nosem, że bez względu na to, ilu ludzi uwięziono za murami getta, było ich o wiele, wiele za dużo.
Gdy stragan ukazał się naszym oczom, poczułem zawód: handlarka zbierała się już do domu, a po jej towarze nie został nawet ślad. Byłem rozczarowany, ale nie zdziwiony: o tak później porze mieliśmy niewielką szansę znaleźć coś do jedzenia, zwłaszcza takiego, które ktoś byłby skłonny wymienić za kawałek zwykłego mydła. Po drodze minęliśmy z Dawidkiem sklep, w którym sprzedawano jaja, ale musielibyśmy za nie zapłacić złotówkami, a nie maleńkim skrawkiem czegoś do mycia.
– Zaczekaj tu chwilę – mruknąłem do brata, który wzruszył tylko ramionami i przysiadł na stopniu przy wejściu do budynku.
Mogłem zabrać go ze sobą, jednak pomimo biedy, w jaką podczas okupacji popadła nasza rodzina, wciąż bardzo nie chciałem, żeby widział, jak żebrzę. Obejrzałem się, zapamiętując, gdzie siedzi, i zacząłem przepychać się wśród ludzi, by pokonać ostatnie metry chodnika dzielące mnie od handlarki. Kobieta pokręciła głową, zanim zdążyłem odezwać się choćby słowem.
– Przykro mi, młody człowieku, nic dla ciebie nie mam.
– Jestem synem Samuela Górskiego – powiedziałem. Uprościłem nieco dosyć skomplikowaną prawdę, ale dzięki temu przynajmniej mogła mnie skojarzyć. – Wyleczył pani ząb, pamięta pani? Parę miesięcy temu. Przyjmuje przy Miłej.
Po spojrzeniu poznałem, że sobie przypomina, lecz nadal przyglądała mi się ostrożnie.
– Pamiętam Samuela i jestem mu wdzięczna, ale co z tego? I tak dziś nie zostało mi już nic do jedzenia.
– Mój brat i ja… obaj w dzień pracujemy. Samuel też. Wie pani, jaki jest zajęty, jak pomaga ludziom takim jak pani. Rzecz w tym, że jest w naszej rodzinie chora osoba, która nie…
– Chłopcze, szanuję twojego ojca. To dobry człowiek i dobry dentysta. Chciałabym pomóc, ale nic dla was nie mam.
Machnęła ręką w kierunku straganu, w kierunku pustej drewnianej skrzynki za swoimi plecami, po czym wyciągnęła do mnie otwarte dłonie, jakby chciała dowieść prawdziwości swoich słów.
– Nie mam już dokąd pójść. I nie mogę przyjąć odmowy. Sam pójdę spać głodny, ale nie mogę pozwolić…
Głos uwiązł mi w gardle, a beznadzieja ugodziła prosto w pierś. Tego wieczoru miałem wrócić do domu bez jedzenia dla matki i na myśl o tym chciałem się zwinąć w kłębek, natychmiast, tu, w rynsztoku. Ale beznadzieja była niebezpieczna choćby dlatego, że zawsze podążała za nią zła kuzynka. Beznadzieja była emocją bierną, lecz jej naturalna następczyni wyzwalała aktywność, z której rzadko wynikało coś dobrego. Zacisnąłem pięści, palcami oplatając kawałek mydła. Wyjąłem go z kieszeni i wyciągnąłem rękę do handlarki. Przeniosła wzrok z mojej dłoni na twarz, po czym westchnęła ze zniecierpliwieniem, nachyliła się do mnie i wyszeptała ze złością:
– Powiedziałam ci. Nic mi już dzisiaj nie zostało. Jak potrzebujecie jedzenia, to musicie przyjść wcześniej.
– To niemożliwe. Nie rozumie pani?
Żeby przyjść rano na targ, ktoś z nas musiałby zaniedbać pracę. Samuel nie mógł – i tak ledwo się wyrabiał. Całymi dniami, od wschodu słońca aż do godziny policyjnej, wyrywał zęby. Rzadko dostawał zapłatę, bo zwyczajne rodziny, z jakich wywodziła się większość jego pacjentów, prawie już nie miały pieniędzy, ale sama praca miała znaczenie – i to nie tylko dlatego, że choć w maleńkim stopniu poprawiała samopoczucie ludzi zmagających się z wszelkiego rodzaju niewyobrażalnym cierpieniem. Od czasu do czasu Samuel wyświadczył przysługę jakiemuś żydowskiemu policjantowi czy nawet przechodzącemu akurat niemieckiemu żołnierzowi. Miał teorię, że pewnego dnia, już niedługo, te przysługi mogą się okazać przydatne. Ja nie byłem takim optymistą, ale rozumiałem, że nie może po prostu zamknąć gabinetu. Gdyby przestał pracować, musiałby dokonać uczciwej oceny naszej sytuacji, a to doprowadziłoby go do rozpaczy jeszcze głębszej niż ta, którą sam odczuwałem w każdej minucie każdego dnia.
– Masz coś jeszcze? Czy tylko to mydło? – spytała mnie nagle kobieta.
– Tylko mydło.
– Jutro. Przyjdź jutro o tej samej porze. Odłożę wam coś, ale za taki kawałek mydła? – Pokręciła głową i ściągnęła wargi. – Nie będzie tego wiele. Postaraj się znaleźć coś jeszcze na wymianę.
– Nic nam już nie zostało – odrzekłem ze ściśniętym gardłem. Ale kobieta patrzyła teraz przynajmniej ze współczuciem, więc skinąłem głową. – Postaram się. Do zobaczenia jutro.
Odwracając się, pomyślałem, że może jednak warto zajść do tamtego sklepu i zapytać o jajka, chociaż dobrze wiedziałem, że kawalątek mydła nie wystarczy nawet na jedno. Nie wystarczyłby nawet na pół jajka tutaj, na targu, a w sklepach zawsze było drożej. Może daliby mi choć skorupkę? Zmielilibyśmy ją i podali matce do wypicia w odrobinie wody. Raz już tak zrobiliśmy. Trudno to nazwać jedzeniem, ale pozwoliłoby przetrwać noc. Na pewno by nie zaszkodziło.
Kiedy się obróciłem, by pójść do domu, adrenalina omal nie zwaliła mnie z nóg. Dawidek co prawda nie ruszył się z miejsca, ale stało teraz przed nim dwóch policjantów, funkcjonariuszy Żydowskiej Służby Porządkowej. Obaj z bratem byliśmy jak na swój wiek wysocy – to po dziadku ze strony matki – przez co dziwnie wyglądaliśmy, stojąc obok znacznie drobniejszych Samuela i mamy. Mimo wszystko Dawidek był na tyle mały, że dwaj policjanci nie powinni go nękać w wejściu do budynku. Taka sytuacja w jednej chwili mogła doprowadzić do krwawej jatki. Wśród odemanów zdarzali się ludzie najróżniejsi: od dobrodusznych i życzliwych po wściekle agresywnych, a ja nie miałem pojęcia, jaki typ reprezentowali ci, którzy nagabywali mojego brata. Serce waliło mi w piersi, kiedy przedzierałem się przez tłum w ich stronę z pełną świadomością, że przez tę interwencję mogę zarobić kulkę.
Po wszystkim, przez co przeszedłem i czego byłem świadkiem, przy życiu trzymała mnie tylko rodzina, w szczególności Dawidek. Był mi najdroższy ze wszystkich, wydawał się iskrą niewinności w świecie opanowanym przez zło w czystej postaci. Bywały dni, że tylko bawiąc się z nim wieczorem albo rozmawiając, czułem wewnętrzny spokój – i tylko ten spokój był mi odpoczynkiem. Nie mógłbym żyć bez Dawidka; prawdę mówiąc, jakby co, nawet bym nie próbował.
– Dawidek? – zawołałem, będąc bliżej.
Obaj policjanci się do mnie odwrócili. Ten po lewej, wyższy, zmierzył mnie tak, jakby wychudzony, nieuzbrojony szesnastolatek mógł mu w jakiś sposób zagrozić. Najrozsądniej byłoby pozwolić, żeby Dawidek sam spróbował się wykaraskać. Miał dziewięć lat, ale nauczył się już bronić w osobliwie zabójczym środowisku getta. Przez cały dzień był sam, bo obaj pracowaliśmy, ale każdy z nas gdzie indziej. Musiał być dzielny, by w swojej pracy wytrwać choćby godzinę, a ja musiałem ufać, że sobie poradzi.
Jednak nie umiałem się zdobyć na rozsądek, nawet wiedząc, że przez to, co za chwilę zrobię, zostanę w najlepszym razie poważnie pobity. Nie wyhamowałem także wtedy, gdy pojawiła się szansa, bym po prostu odszedł, gdy odemani mnie zignorowali i znowu uczepili się mojego brata.
– Hej! – krzyknąłem na tyle głośno, że moje wołanie rozniosło się echem po całej ulicy, a dziesiątki ludzi zaczęły się na mnie gapić. – To tylko mały chłopiec. Nic złego przecież nie zrobił!
W myślach planowałem już następny ruch. Zrobię scenę, może odepchnę jednego z policjantów i kiedy się odwrócą, żeby mnie pobić, Dawidek będzie mógł uciec. Ból nie był niczym przyjemnym, ale ten fizyczny być może na chwilę pozwoliłby mi zapomnieć o cierpieniu duchowym, które było najgorsze. Może zdołałbym wymierzyć celny cios, a to mogłoby być nawet przyjemne. Mój brat jednak wyszedł naprzód, podniósł ręce, jakby mnie chciał zatrzymać, i rzucił ostro:
– Roman, to moi przełożeni. Z pracy. Tylko rozmawialiśmy.
Żołądek mi się ścisnął. Słyszałem łomot własnego serca i czułem gorąco własnych dłoni. Wstyd i adrenalina sprawiły, że twarz poczerwieniała mi pewnie jak burak. Po chwili pełnej napięcia ciszy, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, policjanci wymienili między sobą rozbawione spojrzenia, jeden poklepał Dawidka po plecach, po czym obaj, śmiejąc się ze mnie, ruszyli ulicą. Zdenerwowany Dawidek pokręcił głową.
– Po co to było? Co byś niby zrobił, gdybym nawet był w tarapatach?
– Przepraszam – powiedziałem, palcami przeczesując włosy. – Straciłem głowę.
– Ciągle tracisz głowę – mruknął Dawidek, kiedy ruszyliśmy za odemanami w stronę naszego mieszkania. – Musisz słuchać ojca. Nie wychylaj się, ciężko pracuj i ufaj, że wszystko będzie dobrze. Za mądry jesteś, żeby podejmować takie głupie decyzje.
Zawsze mnie to drażniło, kiedy mój młodszy brat, naśladując ton i zniecierpliwienie swego ojca, cytował jego złote myśli, ale tym razem tak mnie odurzyło poczucie ulgi, że zmierzwiłem mu tylko włosy i zaśmiałem się słabo.
– Niezły z ciebie mądrala jak na dziewięciolatka.
– Na pewno jestem dość mądry, by wiedzieć, że nie zdobyłeś jedzenia dla mamy.
– Przyszliśmy za późno. – Przełknąłem gulę, która urosła mi w gardle. – Ale straganiarka powiedziała, żebyśmy wrócili jutro. Coś dla nas odłoży.
– Pójdźmy do domu okrężną drogą. W śmietnikach na Smoczej można czasem coś znaleźć.
Nie byliśmy w getcie jedyną rodziną, której skończyły się środki do życia. Wszyscy głodowaliśmy i każdy kęs jedzenia szybko znikał, nawet z kubłów na śmieci. Nie miałem jednak ochoty od razu wracać do naszego przepełnionego mieszkania, gdzie musiałbym się zmierzyć z rozczarowaniem w spojrzeniu ojczyma i głodem w oczach matki. Ruszyłem za Dawidkiem i szliśmy w milczeniu przerywanym tylko co jakiś czas kolejnymi częściami jego relacji.
– Jednego zabraliśmy stąd… Jeszcze jednego stamtąd… A przy tym tutaj pomagał mi Mordechaj.
Kiedy skręciliśmy w spokojną uliczkę, spostrzegłem, że kilkanaście metrów przed nami idą tamci dwaj odemani, przełożeni Dawidka.
– Powinniśmy zawrócić. Nie chcę awantury z tymi policjantami – mruknąłem.
Dawidek pokręcił głową.
– Lubią mnie. Ciężko pracuję i nie sprawiam kłopotów. A skoro już przestałeś robić wszystko, żeby dać się zabić, zostawią nas w spokoju, nawet jeśli nas zauważą.
Akurat w tej chwili niższy z policjantów spojrzał na chodnik po prawej stronie i przystanął. Machnął koledze, żeby ten szedł dalej, a sam wyciągnął coś z kieszeni i przykucnął. Byłem za daleko, by usłyszeć, co mówi, ale dostrzegłem smutek w jego spojrzeniu. Po chwili wstał i biegiem dogonił swojego towarzysza. Razem z Dawidkiem szliśmy dalej i dopiero kiedy byliśmy bliżej miejsca, w którym zatrzymał się policjant, zrozumiałem, dlaczego to zrobił.
Tkwiliśmy w getcie już prawie od dwóch lat. Warunki były złe od samego początku, a każdy dzień przynosił, jak się zdawało, nowe wyzwania. Nauczyłem się mieć klapki na oczach, odcinałem się od powszechnego bólu i cierpienia moich współwięźniów. Przemierzyłem w tym czasie każdą ulicę getta zarówno małego, gdzie w ładniejszych mieszkaniach żyła elita i względnym komfortem cieszyli się artyści, jak i dużego, w którym tłoczyły się takie jak nasza, biedne rodziny, usiłując jakoś w tym ścisku przeżyć. Obie części łączyła zbudowana nad ulicą Chłodną kładka wynosząca mieszkańców getta ponad przechodzących pod nią tak zwanych aryjskich Polaków, a nawet Niemców. Ironia tej sytuacji zawsze mnie bawiła, kiedy tamtędy szedłem. Czasem przechodziłem z jednej strony na drugą tylko po to, żeby poprawić sobie humor.
Znałem getto na wylot i dostrzegałem w nim każdy szczegół, mimo że nauczyłem się nie zwracać uwagi na to, co widzę, kiedy było to możliwe. Nauczyłem się nie reagować, kiedy nagle na ulicy czułem szponiasty uchwyt staruszki szarpiącej mnie za rękę w nadziei, że podzielę się z nią kęsem jedzenia. Nauczyłem się prawie nie wzdrygać, gdy ktoś został zastrzelony na moich oczach. A przede wszystkim nauczyłem się nigdy nie oglądać leżących na chodniku nieszczęśników. Żeby przeżyć, trzeba było zachować czujność, dlatego musiałem to wszystko dostrzegać, ale też nauczyć się patrzeć jakby na wylot. Chcąc zapanować nad kipiącą we mnie furią, musiałem ją pogrzebać.
Policjant jednak zwrócił moją uwagę na scenę makabryczną przed budynkiem, w którym kiedyś mieścił się sklep z odzieżą. Odzież dawno się już sprzedała, a w lokalu mieszkało teraz kilka rodzin. Szeroką witrynę zasłonięto jutowymi workami dla ochrony przed ludzkim wzrokiem, a przed nią, na chodniku, leżało na brzuchu dziecko. Żyło jeszcze, ale ledwo.
W getcie roiło się od bezdomnych dzieci. Sierocińce pękały w szwach, a to oznaczało, że malcy, którymi nie zaopiekowała się rodzina albo życzliwi obcy, byli zostawieni sami sobie. Widywałem porzucone dzieci, ale ich nie widziałem. Każdego innego dnia minąłbym i to tutaj. Nie mogłem zapewnić bytu i bezpieczeństwa nawet własnej rodzinie, więc lepiej było iść przed siebie i zaoszczędzić sobie bólu związanego z późniejszym poczuciem bezradności. Byłem jednak ciekaw, co policjant dał temu dziecku, dlatego kiedy się zbliżyliśmy, popatrzyłem uważnie, starając się dostrzec, czym tak się zainteresował i co zostawił na ziemi.
Głód uniemożliwiał normalny wzrost i rozwój dzieci, mimo to domyśliłem się, że mam przed sobą dwu-, może trzyletnią dziewczynkę. Na jej twarzy gościł ten sam nieobecny wyraz, jaki widywałem u większości dzieci w tym stanie. Na głowie miała wyłysiałe placki, a nagi brzuszek i nóżki były obrzmiałe. Ktoś zabrał jej ubranie, zostawiając tylko obszarpane majtki – dobrze wiedziałem dlaczego.
Biedulka miała nie dożyć poranka. Kiedy dziecko osłabło tak, że nie było w stanie żebrać o pomoc, śmierć przychodziła szybko. Ta mała dawno już miała ten moment za sobą. Jej mętne brązowe oczy były jak rozlane kałuże rezygnacji i cierpienia.
Mój wzrok powędrował do jej rączek – leżała z dłońmi odwróconymi ku górze, jakby czekającymi na przyjęcie Boga. Jedna, otwarta i pusta, spoczywała na chodniku u jej boku. Druga, też otwarta, nie była pusta. Chleb. Policjant wcisnął do dziecięcej rączki kawałek chleba. Wpatrywałem się weń i choć wiedziałem, że nigdy nie trafi do moich ust, poczułem, jak napływa mi ślina. Torturowałem się, ale i tak o wiele łatwiej było patrzeć na chleb niż w te mętne oczy.
Dawidek stał obok mnie i milczał. Pomyślałem o naszej matce i kucnąłem obok dziecka.
– Hej – odezwałem się sztywno i z zakłopotaniem.
Dziewczynka nie zareagowała. W końcu dobrze się przyjrzałem jej twarzy. Sterczącym kościom policzkowym. Oczom, które wydawały się za wielkie w stosunku do całej reszty. Potarganym włosom. Ktoś je pewnie kiedyś czesał, może zaplatał w śliczne warkoczyki. Ktoś kiedyś to dziecko kąpał i układał do snu, nachylając się nad łóżeczkiem, by wyszeptać, jakie jest kochane, jakie wyjątkowe i chciane.
Teraz małe usteczka były suche i popękane, a w ich kąciku zaschła krew, tworząc brudny, czarny strup. Oczy mnie piekły i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że próbuję powstrzymać łzy.
– Zjedz chlebek – zachęciłem ją cichym głosem.
Oczy się poruszyły; dziewczynka mrugnęła, a po chwili jej powieki zadrżały i opadły. Wciągnęła powietrze, a w piersi zarzęziło jej jak ludziom, którzy zaraz mają skonać – kiedy są już tak chorzy, że nie mogą nawet zakasłać. Po policzku spłynęła mi łza. Zamknąłem oczy, ale zamiast czerni ujrzałem twarz tej małej dziewczynki.
Dlatego właśnie nauczyłem się nie widzieć: kiedy za bardzo zbliżysz się do cierpienia, ono wypali piętno na twojej duszy. Ta mała dziewczynka była teraz częścią mnie, a jej boleść – częścią mojej boleści.
Mimo wszystko wiedziałem, że nie zje tego chleba. Dając go, policjant miał jak najlepsze intencje, ale było już stanowczo za późno. Jeśli nie wezmę tego okrawka, zabierze go następna przechodząca tędy osoba. Jeżeli getto mnie czegoś nauczyło, to z pewnością tego, że życie wprawdzie zsyła nam czasem błogosławieństwo, ale każde wlecze za sobą jakąś przykrość. Bóg może obdarzyć nas szczęściem, ale zawsze ma ono swoją cenę. Wezmę chleb, a to dziecko nie dożyje ranka. Ale wcale nie będzie to koniec tragedii. W pewnym sensie to będzie dopiero jej początek.
Wierzchem dłoni szybko otarłem policzki i zanim by mnie powstrzymało sumienie, wyciągnąłem rękę, zabrałem chleb z dziecięcej dłoni i błyskawicznie schowałem do kieszeni. Wtedy wstałem i zmusiłem się, by już więcej na biedaczkę nie patrzeć. Razem z Dawidkiem ruszyliśmy dalej.
– Z takimi małymi powinno być łatwiej. Nie muszę prosić starszych chłopaków, żeby mi pomogli je podnieść, bo prawie nic nie ważą. Powinno być łatwiej, prawda? – przemówił Dawidek niemal filozoficznym tonem. Westchnął ciężko, po czym dodał głosem dławionym konsternacją i bólem: – Dam radę sam ją jutro rano podnieść, ale wcale mi nie będzie łatwiej.
Los dał mi pracę w jednym z nielicznych w getcie zakładów będących w rękach dobrego Żyda, a nie jakiegoś niemieckiego przedsiębiorcy, który chce tylko wykorzystać niewolniczą siłę roboczą. To jednak oznaczało, że kiedy co dzień przed świtem odemani przychodzili po mnie, żebym pomógł uprzątnąć zwłoki z ulic, jedyną w naszej rodzinie osobą, która mogła mnie w tym zastąpić, był mój brat.
Gdy Dawidek został zwerbowany do tego zadania po raz pierwszy, chciałem rzucić pracę, żeby go wyręczyć. Ale za zbieranie zwłok nikt nie płacił, a w zakładzie płacono mi jedzeniem – co dzień zasiadałem do ciepłego obiadu, dzięki czemu reszta rodziny mogła rozdzielić między siebie moją rację. Ta dziewczynka dziś w nocy umrze, a nim słońce wstanie, mój brat złoży jej ciało na wózku. Razem z grupą innych dzieci i nastolatków pod nadzorem odemanów zaciągną wózek na cmentarz, gdzie zwłoki trafią do dołu wraz z dziesiątkami innych.
Brutalna w natężeniu wściekłość zaćmiła mi wzrok czernią i czerwienią, a krew się zagotowała od tego ogromu niesprawiedliwości. Wtedy jednak Dawidek wziął głęboki oddech i wychylił się do przodu, żeby spojrzeć mi w oczy. Uśmiechnął się do mnie dzielnie – i ta dzielność zaczęła prostować oś mojego świata, precz odganiając wściekłość.
Musiałem się opanować. Nie mogłem dać się zniszczyć złości, bo polegała na mnie rodzina. Polegał na mnie Dawidek.
– Mama bardzo się ucieszy z chleba – powiedział, a jego wielkie brązowe oczy zajaśniały radością na myśl, że sprawimy jej przyjemność. – To znaczy, że Eleonora dostanie jutro lepsze mleko, prawda?
– Tak – odrzekłem tonem równie nic nieznaczącym jak same słowa. – Ten chleb to prawdziwy dar.2
Roman
– Zmyślni chłopcy. Jesteście tacy zmyślni – mówiła matka, pieszcząc chleb w jednej ręce, a drugą podtrzymując moją nowo narodzoną siostrę, która z determinacją ssała jej pierś. – Jak tego dokonaliście? Czy to ta handlarka?
– Była bardzo życzliwa – odparłem wymijająco, tak by nie skłamać, ale i nie powiedzieć prawdy.
Nie ustaliliśmy z Dawidkiem, że musimy zataić, skąd wzięliśmy chleb. Nie musieliśmy.
Matka, patrząc na nas, dosłownie promieniała, a i ojczym, siedzący u jej boku na rozłożonym na podłodze materacu, uśmiechał się dumnie. Będę musiał później mu powiedzieć, że wciąż mam tamten kawałek mydła, bo wiedziałem, że mama zaraz zje chleb, a Samuel od razu zacznie się martwić, jak ją nakarmimy jutro, dlatego lepiej, by się dowiedział, że mam coś w zanadrzu. Na razie jednak po prostu cieszyłem się szczęściem w jego oczach.
– To cud – stwierdziła matka. – Bóg nam dzisiaj pobłogosławił.
Przed wojną sami zajmowaliśmy przestronne mieszkanie z trzema sypialniami przy ulicy Miłej w samym centrum warszawskiej dzielnicy żydowskiej. Mój ojczym był głównym dentystą we własnej przychodni mieszczącej się kilka przecznic dalej, a jego rodzice zajmowali mieszkanie nad nami. Nie byliśmy w żadnym razie bogaci, ale żyło nam się całkiem dostatnio. Przeskoczyłem kilka klas szkoły powszechnej i jeździłem tramwajem przez całą Warszawę na lekcje w gimnazjum, a Dawidek zdążył rozpocząć naukę w szkole żydowskiej parę ulic od mieszkania. Mama zajmowała się domem, w wolnym zaś czasie udzielała się w jadłodajni dla ubogich.
Dziś to samo mieszkanie z trzema sypialniami przy ulicy Miłej mieściło nas, rodziców Samuela, ich leciwych przyjaciół, państwa Kuklińskich, a do tego rodziny Frankelów i Grobelnych. Grobelni mieszkali kiedyś w niedużym mieszkanku na tym samym piętrze co rodzice Samuela, tuż nad nami. Kiedy rozpoczął się wielki napływ ludzi, popełnili błąd, schodząc do nas z wizytą i zostawiając drzwi otwarte. Gdy wrócili na górę, okazało się, że ich mieszkanie zajęły dwie inne rodziny. Nigdy już go nie odzyskali. Było ich pięcioro, ale kilka tygodni później pan Grobelny został zastrzelony na ulicy, a dwójka starszych dzieci zmarła zimą na grypę. Pani Grobelna tak się załamała, że ledwo żyła, a jej najmłodsza córka, ucząca się dopiero chodzić Estera, musiała polegać na opiece innych dorosłych. Pani Grobelna z Esterą zajmowały jadalnię naszego mieszkania i co noc spały razem na sofie.
Frankelowie byli węgierskimi Romami, a ich rodzina składała się z Laszla, Judit i ich siedmioletnich bliźniąt, Imriego i Anny. Zeszłej jesieni, gdy dziadek zjawił się z Frankelami, w mieszkaniu i tak już było tłoczno. Bardzo nas wszystkich przepraszał, mimo że to on nieformalnie rządził w naszym przeludnionym domu i to on stanowił w nim prawo. Zobaczył Laszla żebrzącego na ulicy, podczas gdy Judit siedziała z dziećmi za śmietnikiem, próbując się schronić przed przejmującym wiatrem.
– To nie w porządku, żeby te dzieci spały zimą na ulicy, gdy możemy im znaleźć kąt w naszym domu.
Staraliśmy się podzielić przestrzeń mieszkania jak najsprawiedliwiej: Grobelni zamieszkali w jadalni, cała nasza rodzina zajmowała dawną sypialnię Samuela i mojej matki, Frankelowie gnieździli się w moim pokoju, a dziadkowie i Kuklińscy w pokoju Dawidka. Niegdysiejszy salon służył teraz Samuelowi za gabinet. Po tym, jak Niemcy zaczęli zwozić ludzi z całej Europy i upychać ich za murem, w każdym mieszkaniu każdego budynku getta tłoczyło się po kilka rodzin.
Po wzniesieniu muru odcięto dopływ wody i można ją było czerpać jedynie z pompy na stacji. Ponieważ mama zajmowała się Eleonorą, dziadkowie i Kuklińscy byli starzy i słabi, a wszyscy pozostali za dnia musieli pracować, to Judit zaopatrywała całe nasze gospodarstwo w wodę. Od rana do wieczora wędrowała, dźwigając po dwa wiadra, a i tak ledwo to wystarczało. Tak jak wszystko inne wodę trzeba było oszczędzać, ani kropla nie mogła się zmarnować. A Judit była mistrzynią jej ponownego wykorzystywania. Czasem gotowała skrawki jedzenia, żeby trochę zmiękły, potem w tej samej wodzie prała ubrania, a na koniec spłukiwała nią toaletę.
Jak to mogło się stać? Kiedyś co dzień brałem gorący prysznic, jadłem tyle, ile potrzebowałem i nawet mi przez myśl nie przeszło, że głód może być tak wielki i że może się objawiać pulsującym bólem brzucha. Po dwóch i pół roku okupacji, z których dwa lata spędziłem w ogrodzonym murem getcie, udawało się mi czasem wmówić sobie, że ten zupełny rozkład naszego życia to tylko jakiś sen. Koszmarna egzystencja za murami getta naprawdę przybierała nieraz surrealistyczny, senny wymiar. Jak niby mogło to być rzeczywistością? Jak to możliwe, że życie, które znaliśmy, zmieniło się w coś takiego, i to w tak krótkim czasie? Jak mogłem zabrać kawałek chleba z rąk konającego dziecka, żeby podarować go mojej matce? I dlaczego ona była tak głodna, że na widok kawalątka suchara popłynęły jej łzy radości?
Starałem się nie myśleć o pustym wzroku tamtej dziewczynki, o jej spękanych ustach i zaschniętej krwi w ich kąciku, ale za każdym razem, gdy spojrzałem na swoją zdobycz, jej twarz stawała mi przed oczami. Żeby przestać myśleć o tym widoku, podszedłem do mamy i wyciągnąłem ręce po spoczywające w jej ramionach niemowlę. Mama uśmiechnęła się do mnie, a Samuel zabrał z jej dłoni chleb, żeby mogła mi podać moją maleńką siostrę.
Eleonora. Mały cud, który jeszcze bardziej skomplikował nasze i tak już trudne życie. Na ulicach huczało od opowieści o kobietach, które zmuszono do przerwania ciąży, o kobietach zastrzelonych na miejscu tylko za to, że nosiły w sobie dziecko, a nawet o noworodkach mordowanych przez esesmanów na oczach rodzin.
Kiedy brzucha mamy nie dało się już ukryć, to babcia przejęła rolę odbiorcy naszych racji żywnościowych. Zresztą i one były jeszcze jedną formą tortury – jako przydział dla naszej rodziny babcia przynosiła mające przypominać owsiankę pomyje nalewane do kanki przez żydowskiego policjanta pod czujnym okiem Niemca. Zostaliśmy wszyscy skazani na zagładę przez powolną śmierć głodową. Przydział żywności dla całej naszej rodziny ledwo zaspokoiłby potrzeby jednej dorosłej osoby.
Zdaniem Samuela to prawdziwy cud, że tak niedożywionej mamie udało się donosić ciążę, dowód na to, że Bóg chciał nam tym dzieckiem pobłogosławić. Karmienie małej wykańczało moją matkę, a do tego stawało się oczywiste, że jej piersi i tak nie wytwarzają dość mleka, by utrzymać Eleonorę przy życiu. Od sześciu tygodni, od chwili, gdy tylko przyszła na świat, moja siostra była niespokojna, ale zauważyłem, że chwile, kiedy leży cicho i bez ruchu, dziwnie się wydłużają.
Wmawiałem sobie, że po prostu jest coraz starsza i że niemowlaki z wiekiem uczą się być cicho. W głębi duszy wiedziałem jednak, że sam się oszukuję. Ten niby cud chleba być może darował nam nieco czasu, ale tragedia czaiła się tuż za rogiem. Na myśl, że Dawidek będzie musiał wrzucić maleńkie ciałko Eleonory na tamten wózek, chciałem roznieść świat na strzępy.
Niczego nie mogłem zrobić, by zmienić naszą sytuację, mogłem jedynie dzień w dzień walczyć o odrobinę jedzenia, żeby zyskać jeszcze odrobinę czasu.
– Usunąłem dziś pewnej kobiecie bolący ząb – oznajmił nam Samuel, gdy matka zaczęła powoli skubać chleb. – Podobno chodzą słuchy, że wszyscy zostaniemy przeniesieni na wschód, i to niedługo.
– Na wschód? – zdziwiła się mama, marszcząc brwi. – A co jest na wschodzie?
– Obóz pracy. W Treblince, blisko lasu. Ponoć Niemcy wybudowali tam wielkie fabryki, gdzie wszyscy będziemy wytwarzać potrzebne Niemcom dobra; wszyscy, nie tylko ci nieliczni z pozwoleniem na pracę.
Czekałem, wiedząc, co zaraz nastąpi. Plotki krążyły nieustannie, a Samuel zawsze dowiadywał się o nich jako pierwszy, bo tak jak Dawidek, był serdeczny, dość wesoły i dzięki swojej pracy szybko zyskiwał zaufanie pacjentów. Słuchaliśmy podobnych wieści co kilka tygodni i choć pogłoski się zmieniały, to nasza rozmowa przebiegała zawsze tak samo. Samuel i tym razem nie zawiódł. Wziął głęboki oddech, uśmiechnął się szeroko, po czym objął mamę i uściskał, chcąc dodać otuchy.
– Widzisz, Maju, jest tak, jak mówiłem! Niemcy zrozumieli, że popełnili błąd, tłocząc nas i każąc żyć w takich warunkach. Wkrótce przesiedlą nas do lasu, gdzie będzie dość miejsca, jedzenia i wody dla wszystkich i gdzie będziemy mogli normalnie zarobić u nich na swoje utrzymanie. Potrzebują nas jako siły roboczej, tak? Więc to logiczne, że przeniosą nas gdzieś, gdzie będziemy silni i będziemy mogli dla nich pracować. – Samuel popatrzył na Dawidka, który przesuwał po podłodze kamyki, jakby się bawił samochodzikami. Potem spojrzał na mnie i znów się uśmiechnął. – Zobaczysz, Romanie. Wkrótce będzie lepiej. To tylko kwestia czasu.
Matka w milczeniu oderwała kawalątek chleba, chwytając sypiące się okruszki. Kiedy przełknęła, pośliniła palec i uważnie zebrała drobinki, które spadły jej na spódnicę. W końcu spojrzała na mnie wymownie. Była tym wszystkim zmęczona – zmęczona naszą sytuacją i uporem, z jakim Samuel bronił się przed prostą, oczywistą prawdą, że nasz los jest w gruncie rzeczy przesądzony. Rzadko mówiła teraz o tym na głos. Zauważyłem, że w czasie ciąży i po narodzinach Eleonory coraz rzadziej dawała wyraz swoim przekonaniom o tym, jaki może być ostateczny cel Niemców. Kiedy zamknęli nas za murami, była bardzo waleczna, zawsze robiła wszystko, by znaleźć jakieś wyjście. Jednak upływający czas osłabił jej ducha i wyczerpał zapas sił fizycznych, tak że teraz zdawała się ledwie cieniem osoby, którą była dawniej. Wiedziałem, że Samuel też to widzi, i często się zastanawiałem, czy te jego pełne optymizmu tyrady nie są jedynie próbą zaczarowania beznadziejnej sytuacji.
– A jeśli to, co nas czeka w lesie, wcale nie jest lepsze od wszystkiego, co nas spotyka tutaj, lecz gorsze? – ostrożnie spytała mama.
– Gorsze? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
Nie potrafiłbym wymyślić nic gorszego. Według mnie żyliśmy tak blisko piekła na ziemi, jak tylko człowiek jest w stanie sobie wyobrazić.
– Dawidku, skarbie, mógłbyś mi przynieść z wiadra kubek wody, żebym mogła popić ten przepyszny chlebek? – poprosiła mama, nadając głosowi nagle słodkie i delikatne brzmienie.
Dawidek ostrożnie odłożył kamyki na podłogę i wyszedł z pokoju. Mama popatrzyła mi prosto w oczy i wyszeptała:
– Krąży wiele plotek. Wiesz przecież… rozbrzmiewają i milkną. Nie chcę cię straszyć, ale Judit mówiła mi wczoraj, że na targu opowiadają o człowieku, który uciekł z obozu w Chełmnie. Podobno widział tam coś, co go przekonało, że Niemcy chcą się nas pozbyć.
– Pozbyć się nas? Ilu? – spytałem ze zmarszczonym czołem.
Mama odwróciła wzrok i dopiero wyszeptała:
– Być może wszystkich.
– To niedorzeczność – lekceważącym tonem stwierdził Samuel. Pokręcił głową, po czym zawołał: – Potrzebują naszej pracy, Maju! Po co mieliby nas zabijać, skoro potrzebują naszej pracy? Próbują rozszerzyć Rzeszę na całą Europę, dlatego w samym naszym getcie są zakłady szyjące dość ubrań dla całej ich armii, nie wspominając już o uzbrojeniu, które produkujemy. Poza tym, czy pozwoliliby nam żyć do tej pory tylko po to, żeby nas później zabić? No i jak niby mogliby nas zabić? To niemożliwe. To niedorzeczny pomysł.
– Czy naprawdę to takie niemożliwe? – Mama dała wyraz swemu zniecierpliwieniu. – Po wszystkim, co nam zrobili, jak możesz jeszcze wierzyć, że nie byliby do tego zdolni?
– Bo wciąż są ludźmi, Maju!
Tym razem to Samuel podniósł głos, i to akurat w chwili, gdy do pokoju wrócił Dawidek. Trzymając przed sobą kubek z wodą niczym tarczę, zrobił wielkie oczy. Nikt z nas się nie poruszył, a ja miałem na plecach ciarki ze strachu. Przez wszystkie te lata spędzone z Samuelem tylko dwa razy słyszałem, żeby podniósł głos. Raz wydał okrzyk radości, gdy moja matka oświadczyła, że jest w ciąży z Dawidkiem. Drugi raz przemówił ostro, gdy spierał się z mamą tuż przed budową muru wokół getta. Mama chciała uciec z miasta. Samuel był przekonany, że nadal będzie mógł prowadzić gabinet dentystyczny w swojej dawnej przychodni, dzięki czemu zdoła utrzymać rodzinę.
– To nie są ludzie, Samuelu – odrzekłem ze ściśniętym gardłem. – Jak w ogóle możesz tak myśleć po wszystkim, co widzieliśmy?
Samuel zamknął oczy i dyszał nerwowo. W słabym świetle spostrzegłem, że dłonie zacisnął w pięści. Po chwili zrobił długi, urywany wydech i wyszeptał:
– Potrzebna mi wiara w jakieś ukryte głęboko pokłady przyzwoitości u ludzi, którzy nas dręczą, bo jeśli jej nie mają, to przepadła wszelka nadzieja. I to nie tylko dla nas, Romanie, lecz także dla całej ludzkości, ponieważ nawet kiedy się to wszystko skończy, zło będzie się mogło wyłaniać z ludzkich dusz bez końca, od nowa.
Dawidek w końcu podszedł do matki i podał jej wodę. Mama posłała mu smutny, przepraszający uśmiech i wyszeptała podziękowanie, a mój brat wrócił do zabawy kamykami. Zdawało się, że rozmowa jest zakończona, dlatego wzdrygnąłem się, gdy Samuel nagle spytał:
– Niczego nie słyszałeś?
Podniosłem wzrok i ze zdumieniem stwierdziłem, że pytanie to jest skierowane do mnie.
– Gdzie niby miałem coś słyszeć?
Wzruszył ramionami.
– Chłopcy z zakładu nie rozmawiają?
Musiałem powstrzymać grymas. Chłopcy z zakładu oczywiście rozmawiali, ale w miarę możliwości starałem się w te rozmowy nie angażować. Na początku było inaczej. Sala zatrudnił nas chyba z tuzin tego samego dnia. Zaprzyjaźniłem się z trzema chłopakami z tej grupy: z Leonardem, Gustawem i Kazimierzem. Razem uczyliśmy się obsługiwać maszyny i szybko zacząłem się łapać na tym, że z utęsknieniem czekam, by pójść do pracy. Leonard miał obłędne poczucie humoru i ciągle mnie rozśmieszał, a Gustaw chciał, tak jak ja, w przyszłości zostać prawnikiem – o ile kiedykolwiek dane by nam było znów podjąć edukację. Co rusz wynajdywaliśmy jakieś inteligentne tematy, którymi zajmowaliśmy nasze mózgi. Kazik miał niezłe kontakty i znał sposoby na dotarcie do jedzenia i innych towarów na czarnym rynku.
Leonard odszedł jako pierwszy – zaraził się tyfusem i po kilku dniach umarł. Gustaw zwyczajnie zniknął. Wybrałem się do niego do domu, gdy przestał przychodzić do pracy, ale jego rodzice nie mieli pojęcia, co się z nim stało. Utrata Kazimierza była najboleśniejsza: z naszej wesołej czwórki zostaliśmy tylko my dwaj i trzymaliśmy się przez dwa miesiące, aż pewnego razu zjawiło się gestapo. Wywlekli mojego przyjaciela z zakładu, kopiąc go i wrzeszcząc. Ponieważ wiedziałem, jak z powodu niewyjaśnionego zniknięcia cierpieli rodzice Gustawa, uznałem, że muszę pójść do matki Kazika i powiedzieć jej, co się stało. Od tamtej pory z rozmysłem starałem się unikać zawierania przyjaźni. W bolesny sposób się przekonałem, że samotność jest trudna, ale nieskończenie gorszy od niej jest żal spowodowany utratą bliskiej osoby.
Teraz obsługiwałem maszynę do szycia, siedząc przy stole naprzeciwko innego chłopaka mniej więcej w moim wieku. Choć pracowaliśmy razem już od ponad roku, a on nieraz próbował ze mną porozmawiać, wciąż nie wiedziałem nawet, jak naprawdę ma na imię. Inni chłopcy mówili na niego Gołąb. Nie miałem pojęcia, czy była to obelga, czy komplement, ani nawet skąd się wzięło to przezwisko. Unikałem bliższej z nim znajomości wyłącznie dlatego, że słyszałem plotki, jakoby – tak jak wielu innych młodych mężczyzn ze szwalni – flirtował z podziemiem. Raz już musiałem patrzeć, jak gestapo wlecze mojego przyjaciela, i gdyby znowu miało dojść do podobnej sytuacji, wolałem mieć pewność, że spotka to kogoś obcego.
Rozumiałem, rzecz jasna, tych, którzy działali w ruchu oporu. Sam kiedyś myślałem, żeby się przyłączyć, ale to były dziecinne mrzonki i wiedziałem, że nigdy ich nie zrealizuję. Działalność w ruchu oporu nie ocaliłaby mojej rodziny przed tym, przez co przechodziła; prawdę mówiąc, kontakty z podziemiem mogły sprowadzić na nią tylko więcej cierpienia. Zresztą za każdym razem, gdy pojawił się ten temat, Samuel kazał mi obiecać, że nigdy się w nic nie wplączę. Wiedziałem, że jego determinacja, by stronić od podziemia, wynikała z filozoficznego sprzeciwu nie wobec ruchu oporu, ale wobec konieczności zmierzenia się z rzeczywistością.
Ostatecznie gdyby Samuel miał rację i prędzej czy później Niemcy polepszyliby piekielne warunki, w jakich kazali nam żyć, niewielki sens miałoby narażanie życia w walce.
– W pracy trzymam się na uboczu – powiedziałem dość opryskliwie.
Mała Eleonora zaczynała się wiercić, więc podniosłem ją lekko i kołysałem delikatnie, tak jak wcześniej robiła to mama.
– Może byś popytał. – Mama popatrzyła na mnie prawie błagalnie. – Coś się szykuje, Romanie. Pani Grobelna, jak wiesz, ma kuzyna w Judenracie. Wspominał podobno, że niedługo mają zajść zmiany. Pewnie, że niewiele możemy zrobić, żeby się obronić, ale gdybyśmy wiedzieli, co się szykuje… – Urwała, a po chwili dodała słabym głosem: – Gdybyśmy wiedzieli, co się szykuje, przynajmniej mogłabym w nocy spać. Nawet jeśli to będzie coś złego, wolałabym wiedzieć.
Od razu przyszedł mi na myśl Gołąb. Prośba matki to drobnostka i naprawdę nie mogłem jej odmówić.