- W empik go
Siestrzenica i ciotka - ebook
Siestrzenica i ciotka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 305 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pewnéj okolicy Litwy rozciągającéj się po nad brzegami Szczary, wśród rozległego dziedzińca przypierającego do stawu, stoi dom drewniany dość obszerny, z gankiem o cztérech kolumnach, frontem do stawu obrócony, tarcicami szczerniałemi od niepogód zewnątrz obity.
Dwie oficyny po bokach, daléj stajnie, wozownie i inne budowle gospodarskie porządnie i mocno zbudowane, bez oglądania się na koszta, świadczą, że ten co je wznosił, miał na oku nie tylko siebie i chwilę obecną, ale i o następnych myślił pokoleniach.
Jednak, mimo całą staranność w nadaniu tym robotom trwałości i mocy, widno, że zamiar budowniczego został chybiony, a ząb zniszczenia powyrządzał swe psoty. Tam dziura w dachu nie naprawiona daje wolny przystęp deszczom i śniegom, gdzieindziéj drzwi wywalone, napróżno wzywają ręki, któraby je podniosła i osadziła na zawiasach, tam wyłamane sztachety, ówdzie słup obalony, mówią wyraźnie o nieobecności troskliwej myśli gospodarza.
Oderwawszy oko od zabudowań, gdy je przez staw przerzucisz, widzisz miasteczko rozścielające się na pochyłości wzgorza, któremu ciągły ruch nadaje życie. Kościoł O.O. Dominikanów zbudowany na wzgórzu stanowi najwydatniejszą część krajobrazu, przemawiając i do oczu i do duszy tych co rozumieli jeszcze ten język.
Daléj po za-miasteczkiem piętrząc się coraz wyżej, rozściełają urozmaicone, powabne łany, laski i łąki, pomiędzy któremi wije się droga dość széroka, dobrze ujeżdzona, prowadząca do miasteczka.
Otoż na téj drodze podnosił się tuman kurzawy, którą gdy wiatr rozwiał, w pośród niej widzieć się dał koczyk o niskich kółkach, okrągły jak kula, zaprzężony czterma końmi siwej maści.
Kurzawa i koczyk coraz bliżéj i bliżéj, wjeżdża nakoniec do miasteczka, ale, nie zajeżdża do żadnego domostwa, tylko się zatrzymuje przed bramą kościoła.
Gdy się konie zatrzymały, z tego koszyka wysiadł mężczyzna niemłody, nieurodziwy, zdaje się ułomny. Kontusz granatowy z sajety, żupan atłasowy karmazynowy, pas lity fabryki słuckiéj, świadczą, że podróżny nieodrzekł się jeszcze stroju swoich przodków. Wszedł on do domu bożego, a w przysionku umoczywszy palec w wodę święconą, zrobił nią na czole znak krzyża, poczem, z pochylonem czołem wszedł do świątyni pańskiej.
Że dzień był powszedni, kościoł był prawie pusty. Kilka ubogich babek szepcących swe pacierze, dziadek kościelny odbywający zwykłe krzątaniny mszę poprzedzające, otoż całe zgromadzenie wiernych. Szepty babek i głośne stąpanie dziadka rozlegające się po kamiennej posadzce, przerywały jedynie uroczystą ciszę kościoła.
Przybyły pokleknąwszy przy balustradzie oddzielającéj ołtarz od kościoła, zaczął się modlić w pół głośno, odmawiając modlitwy po łacinie. Głos jego stawał się coraz ciszszy, ale coraz mocniej wzruszony, nakoniec, ponurzył się w cichéj modlitwie.
Czy skutkiem usposobienia duszy bijącej się z jakiémś uczuciem bolesném i gorzkiem, czy że samotność kościoła pomnażała żarliwość ducha, widać było, jak klęczący ocierał nieraz oko łzą zwilżone.
Wkrótce wyszedł ksiądz ze mszą, któréj przybyły słuchał na klęczkach, a po mszy skończonej, ksiądz zbliżywszy się podał mu patynę do ucałowania.
Po skończeniu nabożeństwa, gdy ksiądz się rozebrał ze stroju pontyfikalnego, przybyły poszedł do zakrystyi, a powitawszy księdza, po krótkiéj rozmowie, wraz z nim udał się do klasztoru.
Widno, że przybyły był dobrze obeznany z miejscowością, bo niepytając nikogo udał się prosto do celi ks. przeora.
– Jaśnie wielmożnego Podkomorzego, naszego dobrodzieja! zawołał przeor skoro postrzegł podróżnego witając go serdeczném uściśnieniem. Jak dawno nie mieliśmy szczęścia go oglądać!
– Prawda że dawno, odrzekł przybyły. Dziękuję wszakże ojcze Przeorze, żeście o mnie nie zapomnieli.
– Mybyśmy zaś mieli zapomnieć naszego kollatora, naszego dobrodzieja! Nigdy! I przy ołtarzu, i za siołem, i w niejednéj chwili zawsześmy wspominali, i bardzo, bardzo ciężko było na duszy, że tak dawno nie mieliśmy szczęścia oglądać.
– Wdzięczen szczérze ojcze przeorze za waszą pamięć, za wasze dobre serce, ale powiem otwarcie, że nie miałem odwagi tu przy – jechać. I dzisiejsze przybycie wiele mię kosztowało. Na co spojrzeć wszystko znajome – wszędzie ślady starania niego dobrego ojca, mojej kochanej matki. Przykro dzieciom patrzeć jak obcy z lekceważeniem poniewierają to, co ich rodzice wznosili z trudem i zapobiegliwością, troszcząc się o swych następców. O gdyby oni widzieli jak zmarniała ich praca! Ach dość już o tém. Co się stało, to się stało. Dajmy temu pokój. Pomówmy o czém innem. Co leż słychać we dworze?
– Zwyczajnie exdywizja, odrzekł Przeor. Pełno chałastry różnego rodzaju potrzebnej i niepotrzebnej. Sędziowie, adwokaci, jeometry, wierzyciele, co pod pretekstem należności czasem wynoszącej ledwie kilka tysięcy, zabierają się z końmi, ludźmi, familją, i piją, jedzą, ucztują po miesiącach całych na rachunek swego nieszczęśliwego dłużnika. Próżniaki też z okolicy, na hasło exdywizji ściągają się jakby kruki do ścierwa, powiększając rozchod bez ceremonji, bo to nikogo niekosztuje prócz dziedzica, który odbiegł swego mienia zostawiwszy je na pastwę wszystkich; a szulery z profesji, poprzyjeżdżali z Wilna i Mińska, aby grosz łudzić u nieostróżnych młodzików. Patrząc na to i żal, i zgroza. Oj, wielka obraza Pana Boga! co i mówić. A jakie bezwstydne frymarki! Jeden sędzia lubi pieniądze, drugi dobre wino, trzeci piękne oczy. A trzeba koniecznie ujmować urzędników, u nas taki obyczaj, trzeba aby każdemu uczyniło się zadość według chęci. A jak przyjdzie niedziela, albo jakie święto kościoł jak nabity. Myślałby kto, że przez gorliwość o chwałę bożą? gdzie tam: dla większej jego zniewagi. Kobiety Bóg wié zkąd, których nigdy nie widzieliśmy w naszej parafji, wystrojone jak na bal zalegają kościoł, a każda ciśnie się do pierwszych ławek, bo chce być widzianą. Nie dość na tém: śmielsze oblegają prawie sam ołtarz, tak, że ksiądz z brewijarzem nie ma się gdzie podziać, a próżniacy zaglądają im pod kapelusze. A potem szepty, śmiechy. Ale jakem wyciął z ambony kazaniczko raz, drugi, teraz nie tak się naciskają. Nie wiém, czy się pobały Boga, czy powstydziły ludzi. Przygotowałem też i dla panów sędziów przysmak z mojej kuchni, ale tych panów nie łatwo złapać do kościoła. Całą noc grają w karty to też śpią do dwónastej. Raz tylko jakoś na narodzenie Najświętszej Panny prezydent zajrzał do kościoła, i trafił na samą ewanielją. Korzystając z tego, jakem świsnął nauczkę, mój prezydent kręcił się jak wiun, aż wyszedł z kościoła, widno, że mu było nie do smaku. Od tej pory już go więcéj niewidziałem. Czemu też sam dziedzic nie przyjedzie? W jego przytomności, nieśmianoby robić takich nadużyć.
– Pisałem, namawiałem, powiedział podkomorzy, ale jemu to ani w głowie. Mój brat raz zawikławszy majątek nie ma odwagi wejrzeć w interesa, wolał umyć ręce od wszystkiego.
– Gdzież się teraz znajduje nasz młody kollator? zapylał ksiądz Przeor.
– Ludwik w Paryżu. Właśnie temi dniami odebrałem list od niego. Troszczy się o to je – dynie, aby jego wierzyciele nie byli pokrzywdzeni, o własne zaś interesa niedba.
– Poczciwe to było serce! Gdyby zli ludzie mi nadużyli niegodziwie jego dobroci, stałoby na długo i dla niego i dla innych. Ale co najboleśniéj, że ci właśnie których osypywał dobrodziejstwami, którzy z łaski jego powstali na nogi, ci najgorliwiéj teraz przykładają się do rozszarpania jego fortuny, do wyzucia go z ostatniego mienia, a co najniegodziwiej jeszcze go ogadują. Spanoszywszy się na jego majątku piszczą i skarżą się, że im własność pozabierał, której dawniej nikt nie widział.
– Podkomorzy westchnął.
– Ciężko, rzekł, nieborak przypłacił doświadczenie. Prawdę mówiąc i teraz, gdybym nie myslił, że bytność moja tutaj, może w czém pomodz interesom brata mego, mimo że mam także kilkadziesiąt tysięcy w massie, nie miałbym odwagi przyjechać, tak mi tu przykro, tak mię wszystko boli.
– Trzeba mieć w Bogu nadzieję, że wszystko może obrócić się na dobre, powiedział ks. Przeor, P. Ludwik, wypłaciwszy dług młodości, może się opatrzy, że błądził. Pozna lepiej ludzi, nauczy się być przezorniejszym, a fortuna w ręku Boga, dziś odebrał, jutro oddać może.
Dość długo jeszcze trwała rozmowa. Ksiądz Przeor uraczył sutem śniadaniem swego benefaktora i kollalora klasztoru, po czém Podkomorzy odjechał do domu, który był własnością jego brata, a w którym teraz odbywał się sąd rozbiorowy czyli exdywizja.
Scena którąśmy opisali działa się w Kalinówce majątku Dobromirskich. Kalinówka z podziału dostała się młodszemu bratu Podkomorzego, Ludwikowi, który młodo odziedziczywszy majątek, zaczął szafować pieniędzmi bez oględności; przytem niewglądając w rządy, łatwowierny, dając się skubać na wszystkie strony, nie długo cieszył się ojcowizną.
Po kilku leciech rozrzutnego szafowania, odłużony, naciskany od wierzycieli, ze wszystkich stron, a prócz tego zrażony zawodami różnego rodzaju, chcąc sobie kupić przynajmniej spokojność, nie widział innego sposobu jak za przykładem danym przez wielu, oddać majątek pod rozdział wierzycielom, czyli jak było zwyczaj nazywać, oddał majątek pod exdywizję.
Początek wieku dziewiętnastego odznaczył się szczególnie (ą chorobą nieznaną wprzódy w Polsce, a wówczas szérzącą się epidemicznie, nadewszystko na Litwie.
Zkąd powstał zarod téy zarazy? Dla czego lak się rozszerzyła? Dla czego zapisana od dawna w księdze ustaw, leżała tylko martwą literą nie wchodząc w życie narodu, aż do epoki którąśmy wskazali? Są to pytania ciekawe dla umysłu badawczego.
Może być że zmiana stosunków politycznych, wpłynęła na zmianę stosunków domowych, a te wpłynęły na zmianę obyczajów.
Zaraza ta objawiła się naprzód w fortunach wielkich, potem objęła niemal wszystkie klassy posiadaczów. Rzadko kto od niéj się uchował.
Dawniejsza magnaterja, któréj, przez tyle wieków powołaniem wyłącznem było przewodniczyć na wojnie i w obradach narodowych młodszym braciom, opiekować się losami kraju, potrzebowała żyć w domu, czuwać nad tymi interesami, wiązać się ze szlachtą mniej bogatą wspierając wiadome sobie zamiary ich ramieniem. Popularność stanowiła ich potęgę, prowadziła do znaczenia, a nawet i do nowych bogactw. Dochody zatem magnatów używane były po większej części na dopięcie tych celów, to jest spożywane były na miejscu w naturze, na karmienie licznych ale niewykwintnych gości i domowników, lub też na przywiązywanie rodzin całych do swych interesów węzłem wzajemnych pomocy. Mówię wzajemnych: bo, jeżeli magnat obracał część dochodów na korzyść szlachty, szlachta wywiązywała się magnatom, ofiarując im swoje ramie i wiernie wspierając w każdej złéj czy dobrej przygodzie.
Wówczas, przepych domów magnackich, zależał nie na wykwintném ich utrzymaniu, nie na dogodzeniu potrzebom zbytkowym, ale na otoczeniu się jak największą liczbą kljenteli.
Ze zmianą okoliczności rospadł się sam z siebie łańcuch wiążący bogatszych z uboższemi węzłem potrzeby wzajemn é j. Jedni dla drugich stali się niepotrzebnymi, a zat é m każdy zaczął żyć pojedyńczo jak jemu było wygodniej, dla siebie tylko.
Bogatsi, niepotrzebując już zgoła współdziałania uboższych, przesiali z niemi się łączyć przestali skarbić ich życzliwość, pozmniejszali dwory, jednem słowem usunęli im swej opieki, stosunków zaś towarzyskich, nie mogło być żadnych, między nimi, bo magnaci, wyróżniwszy się od szlachty wychowaniem zagianicznem, nie tylko zasmakować nie mogli w prosto narodowem i szorstki é m nieco obcowaniu braci szlachty, nie tylko że go nie szukali, ale przeciwnie, te było natrętn é m, bo raziło wykwintne ich nawyknienia, a zatem unikali tego zetknienia ile możności.
Wkrótce szlachta mniej bogata postrzegła tę zmianę w stosunkach z nimi magnatów, a zauważywszy, że dawni ich przewodnicy polityczni, zamykają przed nimi i drzwi i dostatki odmawiając wszelkiéj opieki, usunęli się sami zupełnie, starając zastosować swój rodzaj życia do nowych okoliczności, wyrabiając solne stanowisko samoistne.
Wszakże ludzie, zepchnięci jakiemi bądź okolicznościami z utartéj drogi, nie łatwo wybiorą sobie nową i do niéj się wdrożą; długo czują brak pewien w swoich nawyknieniach, i myśl ich zwraca się ku przeszłości, upatrując tego zaczem tęsknią.
Szlachta nie chciała tego zauważyć, czy też nie umiała być bezstronną w swoim sądzie; nie umiała zauważać mówię, że na zmianę jéj stosunków z magnatami nie tyle wpłynęła zła wola tych ostatnich, jak zbieg okoliczności. Przeciwnie. Wszystkie dolęgliwości wynikłe z nowego ich położenia, im zaczęła przypisywać.
Nie dość tego. Magnaci odsunąwszy ubogą szlachtę od wszystkich korzyści, zamknąwszy przed nimi i drzwi i dostatki, odmawiając im wszelkiej opieki, wymagali przecie w każdem z nią zetknieniu pewnych oznaków uszanowania, jakoby hołdu z prawa sobie należącego, obchodzili się z nią z dumą i lekceważeniem, a nawet uciskali przewagą swoich wpływów.
Te wymagania oburzyły szlachtę, która nie czując się już do żadnych obowiązków wdzięczności; zaczęła szemrzeć, a nawet pilniejszem okiem, niż dotąd bywało, zaczęła rozpatrywać się w przeszłości, zaczęta wglądać, roztrząsając czynności, błędy, uchybienia, których zbiérała gorzkie owoce, a do których sama poniekąd się przyczyniła wspierając na ślepo opinje swych politycynych przewodników, ramieniem i potęgą swych przywilejów, nie pytając się do jakiego celu ci przewodnicy dążyli.
Szlachta bogata, czyli magnaterja, wyrzucona siłą okoliczności z dawnego stanowiska, a nieopatrzywszy się jeszcze na nowem, sama niewiedziała jak użyć dostatków, które już zmieniły przeznaczenie, w kraju ogołoconym z płodów przemysłu i sztuk; rzuciła się więc z chciwością na zachód rozrywać nudę życia bez celu, przypatrywaniem się dziwnym wypadkom, które wówczas wstrząsały Europą, zmieniając jej oblicze co chwila, jak się zmieniają sceny w latarni czarnoksięskiéj.
To rzadkie widowisko, godne zająć uwagę człowieka myślącego, było tym większym bodźcem dla ciekawości i próżniactwa.
Mało było takich, co poczerpnąwszy w wypadkach głęboką dla siebie naukę, wróciwszy do kraju, umknąwszy się w samotność, zaczęli się zastanawiać, co zostaje do działania w obecnych okolicznościach dobremu obywatelowi; większość, przywiozła tylko z zagranicy niepohamowaną miłość nowości i zbytków, które zaczęli wprowadzać swym przykładem w obyczaje narodu dotąd prostego.
Wielki ruch w handlu zbożowym i drzewnym wywołany potrzebami wojen prowadzonych przez Napoleona po całéj Europie, wprowadził do kraju wyłącznie rolniczego, wielki napływ pieniędzy. Ceny płodów surowych podniosły się do cyfer dotąd niesłychanych. Do – chody z dóbr ziemskich potroiły się, tak, że właściciele majątków wielcy i mali, widząc się posiadaczami znacznych intrat, z nieoględnością właściwą naszemu narodowi, piérwsi, przesadzali się w zbytkach dogadzając wszystkim fantazjom, trwoniąc nie tylko dochody, ale robiąc długi, bo kredyt wówczas był łatwy; drudzy, przez naśladownictwo puścili się torem pierwszych, o ile podołać mogli, niezważając gdzie ich to małpiarstwo doprowadzi, upuściwszy z uwagi, że nagłe podniesienie dochodów było wypadkiem jedynie chwilowych okoliczności i że lada zmiana, może ilu zadać cios śmiertelny.
Jakoż nieostrożni zaczęli wkrótce odnosić chłosty za swą nieprzezorność.– System lądowy wprowadzony przez Napoleona zamykając porta Europy przed wyrobami angielskiemi, zmusił tych wyśpiarzy zwrócić handel w inną stronę. Płody zatém naszego kraju nie znalazły rynku, pieniądze wpływać przestały, handel doświadczył zupełnéj stagnacji. Przeciwnie, płody przemysłu zagranicznego znacznie się podniosły, a nawyknienia zbytkokowe raz wprowadzone w życie, policzyły je do potrzeb nieodbitych.
Wówczas nastały ogólne prawie bankructwa, szlachta drobniejsza co od wieków przywykła mieścić u magnatów owoc swych oszczędności, nieodbiérając procentów, podniosła krzyk; i tym głośniej krzyczała, że niczém już nie czuła się obowiązaną tym magnatom, którzy zabrawszy ich pieniądze, stracili je nie na potrzebę ogólną jak bywało dawniej, ale na samolubne fantazje.
Przyciskani dłużnicy, nie mając środka uiszczenia należności, uciekli się pod opiekę prawa nie będącego wprzódy w użyciu, pozwalającego w niedostatku pieniędzy zaspokoić wierzycieli cząstkami ziemi pokrajanej w kawałki. Podobne bankructwa urządziły się w system, Litwa zalana została exdywizjami.
Wprowadzenie w czynność tego prawa, było zgubne dla moralności narodu, bo niesprawiedliwe dla wierzycieli, osłabiające świętość umowy, otworzyło jeszcze pole podejściom, i różnego rodzaju niecnotom. Niejeden dłużnik spekulował u a dobrej wierze swych wierzycieli, zmniejszając podejściem wartość ich należności, nieraz też i wierzyciele zmawiali się z Sędziami na krzywdę dłużnika.
Ludwik Dobromirski nienależał do rzędu dłużników co z exdywizji zrobili sobie pole przemysłu, narzędzie za pomocą którego mogli bezkarnie ograbić swych wierzycieli, dając im za wzięte pieniądze połowę, lub dziesiątą część wartości, lub całkiem dług umarzając pod pozorem pewnych uchybień prawa, wtenczas kiedy dla siebie potrafili zapewnić byt wygodny, zasłaniając się prawami żony, lub matki.
Ludwik, objąwszy po rodzicach majątek w bardzo młodym wieku, pobiegł za przykładem drugich, używać życia i dostatków w wirze roztargnień, pod wpływem różnych namiętności, nie widząc dna tych dostatków. A że powierzył administracją majątku rękom niewiernym, po kilku leciech widząc się w niemożności zaspokoić wierzycieli, zrobił jak robili inni, to jest: oddał majątek pod rozbiór. Lecz nie tylko nie chciał korzystać z różnych wybiegów, które mogły być osłonione powagą prawa, ale przeciw pretensjom nieuczciwych dłużników bronić się nie chciał, mówiąc że płaci naukę doświadczenia.
Gdy przyjechał Podkomorzy do domu, w którym toczyła się exdywizja, jaką sprzeczność znalazł z teru co dawniej bywało!
W obszernym pokoju gdzie rodzice jego zwykli byli ugaszać liczny poczet przyjacioł, ujrzał mnóstwo stolików kartowych oblężonych przez interesowanych widzów. Kupy złota i srébra błyszczały na nich. Krzyk, wrzawa, dom napełniały. Jednak za wejściem Podkomorzego przeszedł szmer po sali. Gracze powstali od stolików, gwar ucichł. Był to wpływ mimowolnego uszanowania, hołd oddany przez opinją człowiekowi znanemu powszechnie ze swéj prawości i szlachetności niezachwianéj.
W drugim pokoju stał na środku stół osłoniony kolorowem suknem, na którym umieszczony był krucyfiks, godło domu sądowniczego. Przy jednym końcu owego stołu siedział mężczyzna otyły w krześle z poręczami, dwóch młodszych zajmowali krzesła boczne. Był to prezydent z dwoma kolegami. Dalej siedział rejent z piórem w ręku, stos papierów leżał przed nim. Woźny stał za krzesłem prezydenta, adwokat stojąc koło siołu wprowadzał sprawę jednego z wierzycieli, widzowie stali niedaleko stołu przysłuchując się mówiącemu, inni siedzieli na ławkach okalających ściany, rozmawiając po cichu o własnych interesach.
Gdy wszedł Podkomorzy, Prezydent uścisnął rękę jego w milczeniu i wskazał miejsce blisko siebie.
Przybyły widocznie był wzruszony. Miejsce, sprzęty przypominały mu inną przeszłość tego domu. I los brata wyzutego z mienia ojczystego, rzuconego odtąd na kapryśne fale wypadków, uciskał mu serce. Już łza zakradła się pod powiekę, ale Podkomorzy niechcąc zdradzić przed obcemi tajemnicy duszy, wstał z miejsca, a obaczywszy między zgromadzonemi prokuratora massy, to jest stróża czuwającego z urzędu nad interesami dziedzica, zbliżył się do niego, a wprowadziwszy do drugiego pokoju zaczął z nim rozmawiać o interesach swego brata.
Prokurator się uskarżał na niesprawiedliwe pretensje niektórych wierzycieli, na zbyteczne wydatki, na niesprawiedliwe rachunki administratora, obiecując, że będzie się protestował przeciw takim nadużyciom, i Podkomorzy pochwalił tę gorliwość, uznał ją nawet konieczną; ale, gdy posuwając ją dalej, Prokurator powiedział: że niektóre długi nieopatrzone formami legalnemi postara się unieważnić, Podkomorzy nie chciał na to zezwolić.
– Pan Podkomorzy ma podobno sam należność w rnassie, czemu nie podaje do likwidacji? powiedział Prokurator zmieniając tok rozmowy.
– Właśnie przywiozłem dokument. Należy mi pięćdziesiąt tysięcy. Odrzekł Podkomorzy.
– Dekret dzielczy potnienia, że scheda pierwsza winna schedzie drugiej spłatu sto tysięcy.
– Mój brat spłacił mi już połowę.
– Ale kwit prywatny nie zeznany przed aktami jest w mojem ręku, mogę go zwrócić jeżeli Podkomorzy zechce.
– Czyż mię Pan sądzi zdolnym zrobić taki podstęp bratu?
– Broń Boże! Wiem, że Pan nie korzystałby dla siebie, ale byłby to mały fundusik pozostały w ręku Pana dla brata.
– Ani ja, ani mój brat nie przystaniemy na taki projekt, choć wiem, że w dobrych chęciach zrobiony. Po sprawiedliwem zaspokojeniu wierzycieli jeżeli się co zostanie memu bratu, jak się spodziewam, to dobrze; ale podstępem uszczuplać massy przeznaczonej na opłatę długów nie godzi się.
Jurysta zagryzł sobie wargi z nieukontentowania na taką odpowiedź.
– Oto list mego brata dodał Podkomorzy, z którego pan obaczy jakie jest jego życzenie.
W miarę jak prokurator przebiegał oczyma list mu podany, na twarzy jego malował się na przemiany wyraz to oburzenia, to wzgardy. Podkomorzy tego nieuważał, bo go inne zajmowały myśli.
– Dziękuję panu jednak, rzekł po chwili milczenia Podkomorzy, żeś mi jedna, myśl napomknął. Mój dług jakkolwiek sprawiedliwy, mógłby być podany w wątpliwość, przynajmniej u niektórych, a liczne przykłady mogłyby usprawiedliwić podejrzenie. Potwarz, pochwyciwszy cień wątpliwości, zechciałaby może splamić nim dobre imie; a ja mam tylko jedno dziécię, chciałbym mu przekazać pamięć ojca bez zmazy. Kilkadziesiąt tysięcy nie zrobią znacznéj różnicy w naszym bycie. Wiem zatem co zrobię.
Gdy to mówi podkomorzy, wszedł drugi jurysta, ten sam co wprowadzał sprawę, a ocierając pot z czoła, poprosił podkomorzego imieniem prezydenta, aby przyszedł do sali sądowej.
Gdy Podkomorzy wyszedł, jurysta rzekł do Prokuratora.
– A cóż Podkomorzy na twój projekt? Musiałeś chapnąć przynajmniej parę tysięcy karbowańców, choćby na obiecankę. Ale u Podkomorzego słowo to pieniądze.
– Gdzie tam! Niewarto trudzić głowy dla głupców. Gdybym komu innemu podał podobny projekt, wziąłbym niechybnie kilka tysięcy, prócz tego zobowiązałbym na przyszłość, a ten mało mnie jeszcze nie wyłajał. Widzę, że i starszy taki sam półgłówek jak i młodszy. Teraz, niechże sami myślą o sobie, ja ręce umywam.
– A nie mówiłemże ci dawno: trzymaj się lepiej z kredytorami. Tamci potrafią być wdzięcznemi.
Tu dwaj przyjaciele zaczęli rozmowę o różnych kategorjach sprawy, posługując się prawem jak orężem, tnąc nim raz na prawo, drugi raz na lewo według woli fechmistrza. Tymczasem Podkomorzy w izbie sądowej rozmawiał z Prezydentem.
– Pan ma podobno także dług na fortunie brata?
Trzeba się likwidować, prosimy o dokumenta.
– W istocie mam kilkadziesiąt tysięcy, alem się rozmyślił. Porachuję się później z bratem jak się zostanie massy po zaspokojeniu wierzycieli. Tymczasem dokumenta zostaną przy mnie.
– Jakem przyjaciel nie radzę panu, przemówił Prezydent. Pan może upaść całkiem na długu jeżeli nie złoży obligu do likwidacji.
– Znając interesa brata mego spodziewam się, że się funduszu zostanie.
– Tak…. Być może…. Ale…. Widzi Podkomorzy trzeba wszystko robić na pewno. Sam brat pański miałby prawo długu tego nie uznać.
– Wiem o tem, ale razem wiem, że brat mój tegoby nie zrobił, potrafiłby zrozumieć pobudkę.
Zabawiwszy godzin kilka, pomówiwszy nieco o interesach, Podkomorzy odjechał do siebie.II.
W dziesięć miesięcy później, na dzień siódmy Marca zjechali się obywatele z gubernji lak mińskiej, jak wileńskiej, oraz z Białorusi, do Mińska na kontrakta. Było to przy końcu pierwszego dziesiątka dziewiętnastego stulecia.
Niech inni z większym talentem skreślają oblicze ruchu kontraktowego, zabaw i interesów owoczesnych, do mnie to nie należy. Chcę tylko zwrócić uwagę na scenę szczególną, która się odbywa na Franciszkańskiej ulicy w domu murowanym, który dotąd zmienił już kilku właścicieli.
Oto dwa pokoje dość duże, bardzo licho o – patrzone w sprzęty piérwszej potrzeby, jako to: stoły, kanapy, stołki, krzesła.
W pierwszym krząta się służba. Ten pokój jest zarazem kredensem, garderobą i izbą stołową, w drugim jest zebranych kilkadziesiąt osób, które mieszczą się jak mogą po krzesłach, kanapach, łóżkach, stołkach, zydlach naprędce wniesionych. Gospodarzem tego domu, czyli raczéj tych dwóch pokojów jest znajomy nam Podkomorzy.
Co chwila nowy gość przybywa, nakoniec widno że wszyscy byli zebrani, a Podkomorzy głos zabrał.
– Panom wszystkim pewnie już wiadoma strata, którą poniosłem, a która z pewnych względów i panów dotyka. Brat mój Ludwik nieżyje. Umarł w Paryżu z suchot. Ale nie o mojem zmartwieniu chcę mówić z panami, choć Bóg widzi jak serce moje ciężko zasmucone, ale o ieteresach, które panów, a jak teraz i mnie się tyczą.
Słuchacze pilną uwagę zwrócili na mowę
Podkomorzego, ale jéj żaden nie przerywał. P. Dobromirski zatém ciągnął daléj.
Widzą panowie z obrachunków ogólnych, że długi brata niego dorównywają, a może i przenoszą wartość majątku, przeto, choć się mianuję naturalnym spadkobiercą po bracie, spadku jednak nie biorę. Co do mnie, byłoby mi najdogodniej kończyć zaczęty rozbiór uwalniając siebie od kłopotów. Ale że brat mój w ostatnim liście, pisanym przed samą śmiercią, prosi mię i zaklina aby wierzyciele jego nie mieli straty, chcąc czystą pamięć zostawić po sobie, życzyłbym ile możności zadość uczynić jego żądaniu, i przeto sprosiłem tu panów, którzy jesteście wierzycielami brata mego, aby ich zapytać: czy wolicie kończyć rozbiór, czy też ze mną wejść w układy?
– Wolimy wejść w układy! Na co nam cząstki pokrajanego majątku, zawołało razem wiele głosów.
– W takim razie potrzebne mi jest zaufanie panów i cierpliwość. Wiedzą panowie, że prawie niémam kapitałów, nie mogę przeto zaspokoić panów natychmiast.
– Poprzestanę na obligu Podkomorzego, zawołało jednocześnie kilka głosów.
– I ja także.
– I ja, dodało jeszcze kilka innych.
– Wdzięczen bardzo za zaufanie, powiedział Podkomorzy, trzeba jednak abym był w stanie je usprawiedliwić. Jeżeli panowie mogą być cierpliwi przez czas niejaki, będę mógł przedać schedę czy to brata niego, czy też moją własną, i zaspokoić należność, ale jeżeli panowie zażądają zaraz kapitałów, nie mogę z nimi wchodzić w układy, bo kupujący widząc mię przyciśnionym interesami, nie zechcą dawać przyzwoitej wartości.
– Ja wezmę oblig Podkomorzego z terminem wypłaty za lat sześć.
– Ja przystaję na lat dziesięć.
– Mnie zapłaci Podkomorzy kiedy mu interesa pozwolą.
– Przykro mi że muszę się odezwać inaczej niż moi koledzy. Bóg świadkiem, że gdyby chodziło tylko o ufność, przestałbym chętnie na obligu Podkomorzego; czekałbym nawet i bez obligu, ale mam własne interesa, dzierżawa mi się kończy, z dziatkami i żoną muszę szukać kąta; a innych funduszów niemam prócz sumki zlokowanej na Kalinówce, którą właśnie chciałem komu odstąpić.
– Znam panie Józefie twoje interesa, i dla ciebie sumka się znajdzie, choćby przyszło uciec się do kredytu. Powiedział Podkomorzy.
– Śniadanie podane! rzekł wchodząc służący.
– Panowie! Interesa na później, a teraz chciejcie razem ze mną przekąsić co Bóg dał.
Całe zgromadzenie przeszło do pierwszej izby, gdzie stoł gęsto był zastawiony zapasami przywiezionemi z domu. Kiełbasy, bigos, wędliny, poprzedzały ciepłe dania, które w owej epoce nie były wykwintne, ale obfite. O trunku też niezapomniano.
W miarę jak się spróżniały półmiski i butelki, przybywało serdeczności i życzliwości dla gościnnego pana domu.
– Wiecie co? Panowie koledzy, zagaił P. Wojski Kozera, po skończoném śniadaniu serwetą wąs ocierając: Asystując exdywizji Bóg wie przez wiele czasu, musielibyśmy płacić honorarja sędziom; prócz tego opłacać adwokatów, komorników, poszliny i Bóg wie jeszcze jakie expensa ponosić, a to wszystko z własnej kieszeni. Poczem wyznaczonoby nam po kawałku ziemi, co go do niczego ni przypiąć, ni przyłatać. A tu interes czysty z człowiekiem tak zacnym jak Podkomorzy. Otoż tak. Mojem zdaniem odstąpmy zaległych procentów, wszak więcejby poszło na różne koszta, i niech interes będzie skończony. Co Panowie na to? Ja z mojej strony konlentuję się kapitałem.
– Zgoda!!! zawołało kilka głosów. Odstępujemy narosłych procentów.
– Na mnie za ciężko odezwał się jeden, Gdyby choć połowę procentów doliczyć do kapitału?
– Wstydziłbyś się mówić kolego! zawołał Wojski, uderz się w piersi i wyznaj czy ci procent z góry nie został wliczony do kapitału? Wszak wszyscy wiémy.
– Cóż robić? Człowiek musiał się pilnować.
– Ja chętnie odstępuję procentu, bo prawdę rzekłszy przez lat kilka pobierałem dwónasty, to jedno na drugie wyjdzie,
– A ja choć brałem tylko siódmy z ochotą odstąpię, byle mi Podkomorzy zapewnił kapitalik.
– Nie, panie Komorniku! ustępstwa twego nie przyjmę. Wiém że sumka twoja uczciwie dana jeszcze nieboszczykowi memu ojcu, i że jesteś człowiek potrzebny. Odbierzesz ją całkowicie i z procentem, tylko poczekasz.
Gdy raz popęd został nadany uczuciom szlachętnym z wylaniem entuzjazmu właściwemu polskiéj naturze, jedni odstępowali swego, drudzy targowali się z innemi dla Podkomorzego jakby jego adwokaci, wykazując nieprawe źrzódła z jakich powstały niektóre długi i redukując ich wartość do słusznéj należności.
Tym sposobem Podkomorzy pokończywszy układy z wierzycielami z zadowoleniem stron wszystkich, został spadkobiercą fortuny po Ludwiku i zaczął myślić o jéj sprzedaniu. Ale że za dobra Ludwika, poniżone na wartości złą administracją, dawali cenę tak niską, że mimo ustępstw, spłacić nią długów nie byłby w stanie, Podkomorzy namyślił się przedać własną schedę lepiej zagospodarowaną, a sam zostać przy Kalinówce, który to majątek, jako gniazdo rodzinne miał dla niego cenę innej natury.
Tym sposobem Podkomorzy złatwiwszy interesa zamieszkał spokojnie w dawnej siedzibie rodziców swoich.