- W empik go
Signum Sanguinem. Światło - ebook
Signum Sanguinem. Światło - ebook
Zakład karny w Auditum. Andrzej Zimmermann nie żyje. Jego ciało znajduje młody psycholog więzienny. Chcąc rozwiązać tajemnicę śmierci więźnia, mężczyzna wplątuje się w intrygę dotyczącą rodziny Zimmermannów. Nie wie, że nie jest jedynym człowiekiem, któremu zależy na odkryciu prawdy. Nie wie też, że często lepiej pozostać nieświadomym swoich darów… Demon Śmierci czyha nad Auditum, a czas płynie nieubłagalnie. Czy Naznaczonym uda się zatrzymać zbliżającą się rzeź Zagubionych?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-675-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
And so has my heart
The weight of the world has covered me
I’m in over my head
Am I living or dead?
Can anyone hear me calling out?
I thought I was climbing out
But it’s dragging me down
What’s hidden here with me
Thought I was alone, but it pulls me deeper now
I can’t escape…
I’m finally breaking so where are You now
It’s been such a long time
But I’ve tried to live without
I’m suffocating, I need You to breathe
So reach down and pull me up, pull me out
Before I am buried beneath
RED, Buried Beneath
Często nie wiemy, co możemy,
lecz pokusa ujawnia, czym jesteśmy.
Tomasz â Kempis
Grzech jest brakiem miłości.
Walter RathenauProlog
Wioska pod Auditum, nieopodal lasów, dziesięć lat wcześniej
Chłopiec przyglądał się płonącemu domowi, który jego ojciec z furią oblewał jakimś łatwopalnym materiałem. Był już na tyle duży, by to rozumieć. Zastanawiał się tylko, ile czasu upłynie, nim pożar zauważą sąsiedzi i wezwą kogoś, by oznajmić, że Andrzej Zimmermann oszalał i właśnie podpala dom, w którym niedawno znaleziono jego żonę. Kobieta nie żyła, zaś na jej ciele wyryto podejrzany znak, zostawiając ślady krwi w całym pomieszczeniu. Tylko jeden ślad wciąż pozostał w ukryciu — ślad prawdziwego mordercy, który czaił się gdzieś w mroku.
Kiedy płomienie pochłaniały wejście, chłopiec dostrzegł dwie ciemne sylwetki, które pojawiły się przy jego ojcu. Poczuł ogromny niepokój. Kim byli przybysze? Sąsiadami? Przecież dom Zimmermannów dzieliło od następnego kilka kilometrów, to niemożliwe, by przybyli tu tak szybko… A jakikolwiek pojazd zbliżający się tutaj natychmiast by usłyszał.
Postacie zaczęły coś mówić, zaś dziesięciolatek zauważył, że ojciec zbladł. Po chwili wyłowił uchem ich rozmowę.
— On jest groźny! — rzekł męski głos. — Spójrz w jego oczy! Czy widzisz w nich cokolwiek, co cię przypomina? Nie! Gdybym był tobą, już dawno bym coś z tym zrobił.
— Nawet jeśli tak byłoby bezpieczniej… nie wykonam tego wyroku — upierał się Andrzej, machając rękoma, jakby chciał kogoś od siebie odpędzić. — A jeśli on nie jest taki, jak myślicie? Jeśli potrafi… ratować, nie zabijać?
— To przez niego twoja żona nie żyje — odezwał się głos kobiecy. — Jeszcze możesz dokonać rytuału. Zabij go. Zabij go, a Demon Śmierci odzyska swoje ciało.
— Nigdy nie skrzywdzę mojego syna. Nie odbierzecie mi go. Idźcie precz!
Ciemna chmura przed jego oczyma rozpłynęła się nagle, Andrzej upadł na kolana.
— Tato… — zaczął chłopiec, podchodząc do ojca, który cały drżał. — Kto to był?
Andrzej uniósł głowę, zerkając na syna z bólem i przerażeniem jednocześnie, jakby przestraszyło go to, że chłopiec również widział mrocznych przybyszów.
— Joaquín Emil, mama nie chciała, byś ją tak zobaczył — wyjaśnił. — Podejrzewała, że ją znajdą. Jej ostatnią wolą było spalenie tego domu, jeśli to się stanie. Nie możesz tu wracać, to miejsce jest złe. Uciekaj, synu, oni chcą cię zabrać.
Chłopiec milczał, a łzy zaczęły powoli spływać po jego twarzy. W jego oczach mieniły się trzy kolory, ale jeden z nich wybijał się najbardziej. Czerwień, ciemna niczym krew, którą zostały pokryte ściany ich wspólnego domu.
— Posłuchaj mnie uważnie: cokolwiek by się działo, pamiętaj, że mama i tata bardzo cię kochają. Mama ocaliła nas obu, ciebie i mnie, ale im to nie wystarcza, oni chcą więcej ofiar. Oni nigdy nie będą nasyceni, jeśli ty wciąż walczysz.
Kim są „oni”? Co się tu wydarzyło? Dlaczego muszę uciekać? O czym mi nie mówiliście? Dlaczego…
Joaquín wpatrywał się w oczy ojca, szukając w nich odpowiedzi. Niestety, nie znalazł ich. W końcu rozpłakał się na dobre, wtulając się w ramiona Andrzeja. Ten przytulił go do siebie najmocniej jak potrafił, ale nie miał zamiaru pocieszać chłopca zbyt długo. Zamiast tego wcisnął mu w dłoń swój nóż, a przez ramię przełożył torbę wypełnioną szkicami i przyborami malarskimi Anieli. Wyciągnął z kieszeni mały medalion należący jeszcze niedawno do żony i zawiesił mu go na szyi.
— Uciekaj, synu. Uciekaj stąd jak najdalej — powiedział, całując go w czoło po raz ostatni. Po chwili otarł łzy z młodej twarzy syna. — Musisz odnaleźć ludzi takich jak ty. Musisz odnaleźć Naznaczonych. Tylko razem przeciwstawicie się złu. Będziesz wiedział, co robić. Bóg cię pokrzepi, rywalu Złego.
Andrzej odwrócił się, stając przodem do płonącego domu, wokół którego zaczęły zbierać się nietypowe kłęby dymu w kształcie sylwetek jakichś ludzi.
— Zostawcie nas w spokoju, słyszycie?! — wrzasnął. — Zostaw mojego syna, Demonie Śmierci!
Gdy to krzyczał, na miejscu zdarzenia w końcu zjawiły się specjalne służby. Przerażeni strażnicy ogłuszyli mężczyznę.
Wkrótce w wiosce oznajmiono, że Zimmermann wpadł w furię, podejrzewano go o zabójstwo żony, a także o rozmaite schorzenia psychiczne. W końcu wydano wyrok, skazując mężczyznę na więzienie i odbierając mu syna. Już nigdy nie zobaczył go żywego.
***
Gdzieś w głębi lasu, teraz
Lśniąca woda błyszczała w kałuży, po której pływał samotny liść. Wisiał na gałęzi długo, dopóki nie poczuł, że zimny powiew wiatru powoli kieruje go na ziemię. Nadchodziła jesień, jego bracia także powitają mokrą od deszczu trawę. Pachnąca polana pokryje się kolorowym dywanem, na którym czerwień, żółć i brąz zmieszają się nawzajem, tworząc wielobarwną mozaikę.
Liść obrócił się, podpłynął do brzegu kałuży i zatrzymał się, pozwalając ciszy objąć przestrzeń, która go otaczała. Ten błogi spokój został zakłócony przez nagły szum i dźwięk łamanych gałęzi. Liść okręcił się ostatni raz, po czym został brutalnie zatopiony w błotnistym bajorze.
Joaquín biegł przez polanę, raz po raz zatrzymując się przy drzewach, by odetchnąć. Poprawił nakrycie głowy i ruszył naprzód, przeskakując krzaki, które ni stąd, ni zowąd wyrosły mu na drodze. Otarł wilgotne od potu czoło. Jego buty całkowicie przesiąkły wodą, po raz kolejny wpadł na ostre gałęzie. Był przemęczony i głodny, wyczerpany zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Właśnie przeżył pożar, co graniczyło z cudem.
Na chwilę zamknął oczy, próbując się skupić. Wciąż widział tylko śmierć.
Tego nie jesteś w stanie zrobić.
Jego ojciec nie żył. Odeszła ostatnia osoba, która była jego oparciem. A on, chociaż nigdy tego nie chciał i próbował walczyć… Przegrał. Przyczynił się do okrutnej agonii, lecz nie z własnej woli. Zupełnie jak kilka lat temu, jego ciało znowu zostało wykorzystane.
Joaquín wyskoczył zza krzaków, biegnąc przed siebie. Było za późno, by oczekiwać jakiejkolwiek pomocy. Nigdy nikomu nie wierzył. Teraz stał po przeciwnej stronie nieustępliwego muru, jakim jest życie, przez który nie przebije się zbyt łatwo. Aby wysunąć chociaż jedną cegłę, będzie musiał zedrzeć skórę z pięści.
Chłopak wskoczył na płot, wspinając się po poszarpanej siatce. Ześlizgnął się z mokrego zbocza i wylądował na ziemi, ocierając wilgotną od błota twarz. Jak bardzo chciałby teraz znaleźć się w ciepłym miejscu, w przytulnym domu.
Domu? Ty nigdy nie miałeś prawdziwego domu.
Joaquín wzdrygnął się, słysząc ten agresywny ton w swojej głowie. Dlaczego został potraktowany tak okrutnie? Zdawał sobie sprawę z tego, że oskarża się go o odejście wielu osób; że to on jest jednym z tych, który stanie przed zgromadzonymi w kole śmiertelnikami, to w jego stronę skierują się setki palców, usta powtarzać będą tylko jedno słowo: Winny.
Złoczyńca, ponieważ postępuje inaczej, niż inni.
Złoczyńca, ponieważ nie odróżnia ciemności od światła.
Gdzie jest ta cienka granica? Gdzie zbawienie, o którym tyle słyszał? Gdzie jest ten, który miał mu pomagać?
Gdzie jesteś…
Odsunął włosy z twarzy, w jego trójkolorowych oczach zalśnił blask księżyca. Jeszcze nie uciekł z klatki, nie zerwał więzów, które go uciskały. Stanie się więźniem, tak jak ojciec.
Biegł przed siebie odkąd tylko pamiętał. Biegł, dorastając w świecie pełnym przemocy. Uciekał, gdy strażnicy chcieli zaciągnąć go do domu dziecka, ostatecznie rozdzielając z ojcem. Uciekał, gdy starsi podopieczni ośrodka postanowili go wystawić na próbę, każąc patrzeć na młode kocię, któremu podcinano gardło. Uciekał, gdy widział krew zwierzęcia, która pokryła część jego pamiątek po matce. Uciekał, gdy umieszczono go w zakładzie poprawczym po tym, jak pełen morderczej siły pobił młodych sadystów do nieprzytomności, raniąc ich swoim nożem. Uciekał, kiedy przeniesiono go do szpitala psychiatrycznego, gdy zaczął rozmawiać z kimś, kogo nikt poza nim nie widział. Uciekał, kiedy oskarżono go o utratę zmysłów, ponieważ słyszał i widział rzeczy, które nie były zrozumiałe dla normalnych ludzi. Uciekał, gdy siłą zmuszono go do tego, czego nie chciał, kiedy zgwałcono go w zamian za przepustkę. Uciekał, bojąc się dotyku innych. Uciekał, gdy głos w jego głowie postanowił, że spotka się z tymi, którzy byli podobni do niego — bezdomnymi, oszustami, złodziejami i bezbożnikami. Uciekał — kradnąc, oszukując i kłamiąc. Uciekał, kiedy poznał kogoś, kto postanowił mu pokazać, jak zemścić się na mordercach matki. Uciekał, ucząc się tego, jak zabijać. Uciekał, znajdując bezdomnego kota, aby choć jego ocalić. Uciekał, chcąc wygrać z demonami. Uciekał, niosąc w swoim ciele demona tego, który zabił jego ojca. Uciekał, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego stał się odszczepieńcem. Uciekał, szukając swojego prawdziwego imienia. Uciekał… i wciąż to robi.
Od tej chwili zwiesz się Uciekinierem.
To wszystko… Powtarza się. A on musi zamknąć to błędne koło.
Chłopak podniósł z ziemi pożółkły liść, który przed chwilą zdeptał. Starł z niego brud i wyprostował go, spoglądając na niego z ukosa.
Potrząsnął głową, czując, jak mgła nachodzi mu na oczy, a wzrok kieruje się w inne miejsce. Jego dar, telestezja, znowu dawał o sobie znać. To dlatego widział rzeczy dziejące się w innych miejscach, chociaż dzieliły go od nich dziesiątki kilometrów. Oczy duszy przenosiły go tam, gdzie nie mogło dotrzeć śmiertelne ciało.
Zmartwił się, widząc przed sobą obraz małego chłopca, który siedział samotnie na parapecie, spoglądając na lśniące w górze gwiazdy. Dzieciak zgiął w dłoniach namalowany przez siebie obrazek, składając kartkę papieru w samolocik. Otworzył okno i wyrzucił go. Samolocik poszybował na dół, omijając po drodze nadgryzione zębem czasu budynki i śmieci latające wokół starych drzew.
Uciekinier ścisnął liść w dłoni, przyspieszając kroku. Chociaż związali mu ręce, on przeżyje. Chociaż odebrali mu wszystko, on przeżyje.
Jeśli jeszcze wiedziałby, jak żyć…Zero
Zakład karny w Auditum
Wysoki, szczupły osobnik ścisnął pas od swoich spodni, podciągając je wyżej. Poprawił rękawy białej koszuli i odetchnął głęboko, spoglądając na kran. Opłukał twarz zimną wodą i przetarł ją. Ręcznik śmierdział stęchlizną. Do jasnej cholery, nawet o taką banalną rzecz nikt tutaj nie zadbał? Dwudziestopięcioletni mężczyzna mamrotał przez chwilę pod nosem, po czym podrapał się po głowie, przeczesując swoje blond włosy na bok. Wyplątał z nich dłoń i założył kwadratowe okulary.
Splunął do zlewu. Wciąż miał w ustach ten kwaśny smak. Niewdzięczny, pełen podłości. Miał rozmawiać, by pomóc, nie po to, by wdeptywać w ziemię. Jako malec próbował uciekać od takiego świata. Widział dzieciaki bawiące się na podwórku, jego koledzy biegali z kijami w dłoniach i pistoletami na wodę, udając strażników. Wtedy wszyscy żyli w zgodzie, kłócąc się tylko o to, kto jako pierwszy „poświęci swe życie dla ludzkości, by stać się przykładem dla całej kompanii”. To było bohaterstwo, w którym nigdy nie mógł być herosem — zbyt słaby, chorobliwy i nieśmiały, zawsze grał rolę ofiary, którą trzeba było ratować. Umiał tylko mówić. Zupełne zero, nikt istotny. Do czasu, gdy los obdarował go szansą, której nigdy nie zapomni.
Mężczyzna potrząsnął głową, nie chciał o tym pamiętać. Patyk. Zwykły badyl, który stał się bronią. Co w tamtej chwili zmieniło go w siłacza? Chęć pomocy czy… chęć zemsty? Nie znosił patrzeć na słabych, nienawidził siebie za mizerność. Już nigdy więcej nie usiadł w piaskownicy. Nie spojrzał nikomu w oczy. Nie mówił. Tak długo, dopóki jego chuderlawe ciało nie stało się silniejsze. Gdy dorósł, dostał się na praktyki, które pozwoliły mu stać się kimś. Zmęczenie psychiki przestało się dla niego liczyć. Ważniejsze było tylko jedno słowo: sprawiedliwość.
Ale całe drzewo sądownictwa jest zbyt łamliwe, sprawiedliwość zaś nie istnieje. Czyjeś szczęście może być tylko cierpieniem innych. Dobra i zła nie wolno tutaj miarkować, a patrzeć można tylko na suche fakty, które o niczym nie świadczą. Biuro pełne jest bezużytecznych papierów, statystyk. To nie one rysują obraz człowieka, którego sadza się za kratkami, to jego słowa i czyny są tym, co powinno być odważnikiem.
Tej prostej prawdy nie zauważają jego towarzysze, którzy mają oczy i uszy zamknięte na wszystko oprócz tego, co mówi Naczelnik. Są jak roboty sterowane przez jedną rękę, która każe im iść w górę lub w dół. A oni posłusznie to robią, nawet jeśli te kierunki są błędne. Zdradziliby swoją własną matkę, gdyby im kazano. Ludzie przebywający w grupie zawsze będą czuli się lepiej, samotność nigdy nie daje im potęgi.
On był wyjątkiem. Samotność zaś — jego ostoją. Momentem rozmyślań. Dlatego wolał działać w pojedynkę, dzięki temu, jeśli już doszło do porażki, mógł winić tylko siebie. Wiedział, co ma poprawić, czego mu brakuje. Przez to stał się silniejszy. Zero pokonało wszystkich za pomocą umysłu.
Mężczyzna wyszedł z toalety, wchodząc do pokoju z dokumentami. Zerknął na stolik, przy którym zasnął jeden z jego kolegów, śliniąc papiery.
— Miejcie na to oko do czasu renowacji. Nie chcemy więcej udziwnionych przypadków śmierci. Wam powierzam w ręce tak istotną sprawę, Acris.
— Tak jest, panie Naczelniku.
Mężczyzna pokręcił głową, przypominając sobie ostatnią wymianę zdań z przełożonym. Naczelnik zawsze zwracał się do niego po nazwisku, imiona Acrisa oficjalnie padły w murach tego więzienia tylko raz — podczas rozmowy kwalifikacyjnej.
Wyciągnął teczkę spod głowy śpiącego strażnika. Przetarł ją chustką, po czym stanął przed półką i otworzył jedną z szuflad, wrzucając akta pod właściwą literę. W oczy rzuciła mu się teczka na samym końcu listy. Wyciągnął ją na zewnątrz i otworzył. Pusta, z literą Z zaznaczoną na rogu. Zostało tylko zdjęcie.
— Co jest grane? — mruknął Acris. Podszedł do komputera, spoglądając na migające na ekranie obrazki. Odczyty nie zgadzały się z rzeczywistością, każdy z nich wskazywał inną godzinę. Powiększył jedno z okienek. Sala wizyt była poza zasięgiem.
Poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Odwrócił głowę w stronę śpiącego towarzysza, ale postanowił dać mu spokój. Wszyscy więźniowie szykowali się do snu, strażnicy kontrolowali cele przed zgaszeniem świateł.
Acris zabrał pustą teczkę ze sobą i wyszedł na zewnątrz, kierując się prosto do sali wizyt. Po drodze wyminął kilku współpracowników zupełnie bezgłośnie, jakby tylko on miał zobaczyć to, co powinno pozostać tajemnicą.
Ciemne pomieszczenie wypełniał nieprzyjemny zapach spalenizny i żelaza. Blade światło księżyca wpadało przez okno, oświetlając coś migoczącego na ziemi. Mężczyzna szukał na ścianie włącznika światła. Gdy wreszcie go odnalazł, wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, przypominający stęknięcie z bólu.
Ktoś leżał nieruchomo na ziemi. Acris położył teczkę na jednym ze stolików, po czym podszedł bliżej ciała. Przyklęknął, sprawdzając puls. Spojrzał na twarz denata. Odsunął się z przerażeniem, przełykając ślinę. Nie miał pojęcia, jak doszło do zgonu. Nic nie wskazywało na to, że ten człowiek miałby odejść. A jednak… Śmierć znowu zdołała przechytrzyć niczego nieświadomych ludzi i zabrać kolejne życie.
Człowiek ze zdjęcia, Andrzej Zimmermann — nie żył. Jego oczy były całkowicie puste, chociaż Acris widział w nich… Ból. To nie było jednak cierpienie z powodu śmierci. To krzyk rozczarowania i niemocy. Wzrok, którego nie chciał już nigdy ujrzeć.
Acris odsunął od martwego ciała swoje dłonie, znajdując przy więźniu diamentowy wisiorek, z którego sączyła się substancja przypominająca krew. Z nieruchomej dłoni Zimmermanna wypadła jakaś kartka. Acris podniósł ją, próbując odczytać to, co wypisano na papierku. Nie rozumiał tego. Jakiś martwy język…
Czy w zakładzie karnym znowu dochodzi do buntów? Jeśli tak, wypadałoby zawiadomić Naczelnika. Ale… Jak zareaguje? Pozostali strażnicy nie musieli o tym myśleć, ale on…
Acris wstał z podłogi, biorąc do ręki pustą teczkę, która należała do Zimmermanna. Zniknęły jego akta, pojawiły się dziwne symbole i wisiorek. Czyżby był wypełniony trucizną? Czy można to uznać za próbę samobójstwa? Jeśli tak, dlaczego więzień miałby odebrać sobie życie? Skąd wziął się u niego ten kryształ?
Bijąc się z myślami, Acris odwrócił się w stronę denata. Owszem, wiedział, dlaczego Zimmermann tutaj trafił, lecz nigdy nie mógł do końca uwierzyć w jego winę. Ten cichy i chuderlawy mężczyzna uchodził za słabego, za wariata. Dlaczego bano się tak miernego człowieka?
Zwykły badyl, który stał się bronią. Co w tamtej chwili zmieniło go w siłacza?
Ktoś pozbył się akt, a odczyty z kamer nic nie pokazują. Coś zakłóciło sygnał.
Acris otworzył oczy nieco szerzej, przypominając sobie o zdjęciu, którego więzień pilnował jak oka w głowie. Ta fotografia może być punktem zapalnym!
Cofnął się, słysząc kroki na korytarzu. Schował kartkę i wisiorek do kieszeni, przyspieszając oddech tak, by upozorować panikę. Po chwili ktoś wszedł do pomieszczenia.
— Słuchaj, coś się dzieje z… O, kurwa.
Zaspany strażnik stanął w drzwiach, spoglądając na martwe ciało.Nikt nie może służyć jednocześnie dwóm panom,
gdyż albo jednego będzie nienawidził, a drugiego miłował, albo jednemu będzie oddany, a drugiego zlekceważy. Nie możecie służyć Bogu i mamonie.
Mt 6, 24
Nie możecie pić z kielicha Pana i kielicha Demonów.
1 Kor 10, 21
Nie masz gorszego i groźniejszego nieprzyjaciela
swej duszy nad siebie samego, gdy w tobie ciało
nie zgadza się z duchem.
Tomasz â Kempis
O, moje ja, opuszczam cię na zawsze,
dopóki mój Pan nie poleci mi znowu ciebie przyjąć.
Franciszek SalezyBlask
Gdzieś w centrum Auditum
Korony drzew gubiły liście, które tworzyły na ziemi kolorowe mozaiki. Dzieciaki biegały między krzakami, zbierając owoce jesieni do plecaków. Dozorca bloku właśnie zmiatał śmieci do wielkiego wora i wynosił je za murek, gdzie znajdowały się kosze. Mieszkańcy owijali szyje szalikami, obserwując czerwone, żółte i brązowe połacie dywanu szeleszczące pod ich stopami. Oddychali powoli, zimne powietrze wypełniało ich płuca. Chlupot niósł się po chodnikach, gdy kolejne pary butów wchodziły w błotniste kałuże.
Wysoki młodzieniec, idąc tuż za starszymi paniami z koszykami w dłoniach, wcale nie zwracał uwagi na brud ulic czy deszcz. Jego wysokie, mocarne buty z klamrami były wystarczająco wytrzymałe, by znieść taką aurę. Kruczowłosy chłopak włożył ręce do kieszeni długiego, atramentowego płaszcza i zatrzymał się na moście. Spojrzał w stronę płynących po wodzie gałązek. Omijały wysokie trawy bliżej brzegu. Miejskie kaczki dziobały kawałki chleba rzucane przez idących chodnikiem ludzi.
— Widziałaś go, kochana? Ubiera się na ciemno jak jakiś oprych.
— Na pewno nie jest mu zimno.
— Wygląda groźnie.
— Może o to mu chodzi. Chodź, idziemy dalej. Udawaj, że nie widzisz.
Zmartwiona twarz Kamila odbiła się w błyszczącej tafli, ukazując granatowe refleksy we włosach. Westchnął ciężko, opierając dłonie o barierkę.
Jak bardzo chciał wykrzyczeć ludziom w twarz, że dobrze ich słyszy. Wie, co myślą. Wie, co mówią. Jego darem jest przecież umiejętność czytania w myślach. Gdyby im to powiedział… Czy uznaliby go za chorego człowieka? Czy powiedzieliby, że tworzy sobie iluzję innego świata, by poczuć się lepiej?
Chwycił za ogonek liścia, który właśnie spadał. Obrócił go w dłoni, po czym rzucił w dół, spoglądając, jak woda popycha go naprzód.
Przed oczyma przemknął mu obraz spalonego budynku. Poczucie winy nie opuszczało go, podobnie jak wrażenie, że to wszystko będzie jeszcze bardziej bolesne.
Ruszył naprzód szybkim krokiem, omijając po drodze przechodniów.
Idąc, poczuł powiew zimnego październikowego wiatru. Cmentarze zawsze odstraszały ludzi, ale gorsze wrażenie wywoływał młodzieniec w płaszczu kręcący się pomiędzy grobami. Kamil przypominał ponurego grabarza, którym notabene stawał się raz na jakiś czas. Stanął nad jedną z mogił, wpatrując się w granit swymi granatowymi oczyma. Wiatr bawił się płomieniem spalającym knot w małej świeczce zamkniętej w zniczu o kształcie serca, stojącym obok kremowych róż.
Chłopak usiadł na ławce, spoglądając na zdjęcie roześmianej staruszki. Uśmiech był tak bardzo potrzebny, by normalnie żyć. Gdy ktoś nas go pozbawiał, na co potrzebne były wszystkie posiadane rzeczy, skoro nie można się z nich cieszyć? Życie baz radości traci sens. Zawsze powtarzała to swojemu wnukowi, Eliaszowi.
Kamil przechylił głowę na bok. Może tak było, ale sam zmuszał się, by to zrozumieć. Prostota tego faktu wydawała mu się śmieszną. Niedostępną od kilkunastu lat…
Józefina Evans. Gdy jakiś czas temu stanął nad jej mogiłą, nie miał siły, by przysypać wspomnienia ziemią. Przypomniał sobie tę uroczystość. Spoglądał wtedy na zrozpaczonego Eliego, próbującego ukryć łzy. Widział stojących obok Aggie i Maksa, którzy niepewnie zerkali w stronę Evansów. Chociaż wszyscy wiedzieli, że to nastąpi, zwykłe ludzkie uczucia nie pozwoliły im się kontrolować. To, co kiedyś było ważne, nagle przestało mieć znaczenie.
Ponury chłopak prychnął posępnie. Czy Eli nigdy nie pogodzi się z rodzicami? Widział, jak zareagowali Evansowie, gdy dowiedzieli się, że niemal cały swój majątek Józefina ofiarowuje sierocińcowi. Eli miał wszystkim rozporządzać. Od tamtej chwili w ich domu było chłodno i nieprzyjemnie.
Kamil spojrzał na walczący o życie płomień kołyszący się w różne strony. Ludzie też są jak płomienie. Wystarczy lekki podmuch wiatru i już gasną.
Chłopak ruszył w stronę ogromnej bramy prowadzącej do wyjścia.
Mieszkańcy krążyli wokół śródmieścia niczym mrówki wokół kopca ziemi. Każdy z nich niósł coś w rękach — torbę, plecak, teczkę czy kurtkę. Psy plątały się pod nogami swoich panów, węsząc po drodze. Gdy trafiały na papierki, prychały lekko, jakby zgadzały się z nim, że panujący wokół śmietnik jest przeraźliwie poniżający.
Kamil przeszedł obok ratusza, obserwując kafejki i restauracje. Ludzie rozmawiali ze sobą, kręcili głowami i wytykali coś palcami. Pomiędzy stolikami przechodzili kelnerzy niosący w dłoniach tace z rozmaitymi szklankami i talerzami. Roznosili je kolejnym klientom. Stali przy nich, wyczekiwali niczym łowca na zwierzynę. Spodziewali się kolejnego zamówienia albo prośby o rachunek i napiwku.
W uliczce pełnej drobnych sklepów mieszkańcy stali w kolejce do apteki. Za rogiem kobiety w biegu oglądały suknie na wystawach, zachwycały się kolorami i fasonem. Niektórzy z radością chwytali za torby przepełnione ubraniami, wskakiwali do aut.
Kamil pokręcił głową. Wieczny dobrobyt. Dążenie do tego, czego żaden normalny człowiek nie był w stanie zapewnić ani sobie, ani innym. Ciągły wyścig szczurów w istocie zniewalał.
Chłopak stanął przed przejściem dla pieszych. Nie miał ochoty dłużej myśleć o sprawach, na które nie miał wpływu. Gdy jedna z osób dotknęła przycisku na słupie, a światła natychmiast zmieniły się, młodzieniec wkroczył na jezdnię razem z pozostałymi mieszkańcami.
***
Brus Danilecki zapalił światło na zapleczu. Chwycił za miotłę i rozglądał się po podłodze w poszukiwaniu śmieci. Gdy znalazł jakieś papiery pod perkusją, ktoś poruszył drzwiami, uruchamiając mały dzwoneczek wiszący u góry. Danilecki spojrzał na młodego przybysza, który właśnie wszedł do środka, zostawiając na podłodze błotniste ślady.
— Kamilu, prosiłem, żebyś zrobił coś z tymi buciorami — westchnął, poprawiając okrągłe okulary na swoim nosie. — Gdzie byłeś tak wcześnie rano?
Chłopak mruknął coś pod nosem i rzucił płaszcz na wieszak. Oparł się o ladę, pustym wzrokiem zerkając na ścianę pełną plakatów starych zespołów rockowych.
Brus pokręcił głową z niezadowoleniem i odłożył miotłę na bok, podchodząc do niego. Położył mu dłoń na ramieniu. Kamil zerknął na niego z ukosa.
— Odwiedziłem babcię Evansa — odparł w końcu. Zacisnął usta, obracając głowę.
— Martwi cię coś, prawda? — spytał Brus.
Kamil nie odpowiedział. Potarł oczy, jakby miał zaraz zasnąć.
— Nie, ja… — zaczął, ale mężczyzna tylko pokręcił głową, zapewniając go, że doskonale to rozumie. A przynajmniej… Chciałby zrozumieć.
— W porządku, nie musisz mówić. Wiem, że Eliemu jest ciężko — powiedział nagle Brus. — Tobie też. W końcu jesteście przyjaciółmi.
Kamil uniósł wzrok, spoglądając na dziadka. Choć bardzo chciał się uśmiechnąć, nie wychodziło mu to. Coś go blokowało, a on nawet nie próbował z tym czymś walczyć. Kiwnął tylko głową na znak aprobaty.
Brus wyciągnął dłoń i pogłaskał go lekko po głowie, wciąż przypominając mu o jego — choć drzemiącej głęboko, to jednak dziecięcej naturze. Odsunął się od Kamila i chwycił za miotłę, niosąc ją do schowka.
Chłopak nie musiał zastanawiać się, by wiedzieć, co myśli jego dziadek. On to wiedział.
Odsunął się od lady, podchodząc do okna. Blask promienia słońca przebiegł po szybie.Obecność
Posiadłość Evansów
Promienie słoneczne przechodziły przez szyby jego pokoju. Nie chciał otwierać oczu. Ostatniej nocy znowu nie mógł zasnąć. Od czasu pogrzebu babci czuł się dziwnie, jakby ktoś wyrwał z jego wnętrza kawałek czegoś, bez czego nie może żyć. Nie wiedział, czy to jest serce, czy jakiś inny narząd, którego nazwy nie był w stanie sobie przypomnieć. Miał wrażenie, że strasznie się postarzał w przeciągu kilku tygodni, a przecież to niemożliwe.
Obudziły go jakieś szmery dobiegające zza drzwi. Ostrożnie wygramolił się spod kołdry, wciąż ściskając poduszkę w swoich ramionach. Żałował, że nie był w stanie ruszać się szybciej. Bolało go gardło. Chwycił za nie, czując nieprzyjemne łaskotanie. Po chwili zaczął kaszleć. Zakrył usta, próbując jakoś zagłuszyć te dźwięki. Otarł łzawiące oczy, pociągając nosem. Poprawił koszulkę i poszukał klamki. Gdy już ją znalazł, otworzył drzwi, stawiając stopę na zimnej podłodze.
Zrobił kilka kroków naprzód, po czym zatrzymał się gwałtownie. Stanął przed lustrem ustawionym na środku korytarza. Przetarł oczy raz jeszcze. Jego niebieskie tęczówki zalśniły, a jasne włosy opadły na czoło. Potarł twarz.
To ty, pomyślał. Zobacz, jak teraz wyglądasz. Ona nie chciałaby widzieć cię w tym stanie, prawda? Ale tak naprawdę, co cię to obchodzi? Nie ma jej obok i nie powie ci, co masz robić dalej, Eli.
Zacisnął pięść, ledwo powstrzymując się od uderzenia nią w ścianę. Nie mógł robić z siebie potwora. Spojrzał w bok, na pusty korytarz. Szmer? Wyraźnie coś słyszał.
Powoli szedł po schodach, cicho stawiając kolejne kroki. Nigdzie nie widział żywej duszy.
Stanął przed wejściem do kuchni, zerkając na stół. Zazwyczaj matka zostawiała na nim jakieś śniadanie, a jeśli nie, to przynajmniej stała tam porcelana. Teraz nie było niczego. Eli spojrzał na szafki, wszystkie były zamknięte. Nikt więc nie siedział w tym pomieszczeniu i nie hałasował. Coś jednak nie dawało mu spokoju.
Wzdrygnął się, czując przejmujący chłód.
Jego oddech przyspieszył niespokojnie, wzmagając kaszel. Co się z nim działo?
Odsunął się od szafek, pocierając ramiona dłońmi.
Wariował. To wszystko działo się tylko w jego głowie, cokolwiek to było, nie mogło istnieć. Nie spał od kilkunastu godzin, więc to jedyne słuszne wytłumaczenie.
Pokiwał głową, zgadzając się ze swoimi myślami, gdy nagły trzask wyrwał go z zamyślenia. Eli odwrócił się zaniepokojony. Wyszedł z kuchni, kierując się w stronę, z której mógł go dobiec ten nieprzyjazny dźwięk rozrywanego materiału. Idąc korytarzem, przyglądał się obrazom wiszącym w przejściu. Oprawione w drogocenne ramy, były dumą rodziny, przedstawiały bowiem ten znakomity ród.
Eli zatrzymał się przed jednym z nich. Namalowany przed jakiegoś wybitnie uzdolnionego artystę, obraz przedstawiał całą rodzinę Evansów, począwszy od patriarchy tej wielkiej fortuny, Zachariasza Evansa. W gruncie rzeczy chłopak prawie go nie pamiętał, gdy dziadek umarł, Eli miał mniej niż cztery lata. Zachariasz stał tuż obok siedzącej na fotelu żony Józefiny, trzymającej na kolanach ich wnuka, Eliasza Nicholasa. Wokół starszych na obrazie znajdował się jeszcze Corey — ojciec Eliego, syn Zachariasza i Józefiny, oraz jego żona Robyn — matka chłopca.
Blondyn przyglądał się malowidłu przez kilka chwil, zastanawiając się, czy na pewno stąd dobiegł ten dźwięk. Dotknął płótna. Miał wrażenie, że w miejscu, w którym naniesiono podobizny Zachariasza i Józefiny, pojawiła się skaza — linia przecinająca serca. Eli zamknął oczy na chwilę. Gdy znów je otworzył, defekt zniknął. Chłopak sądził, że w obecnym stanie nie może sobie ufać. Stał tak przez dłuższy czas, dopóki nie uznał, że z obrazem nic się nie dzieje. Ruszył się, kierując swe kroki do pokoju.
Od teraz zawsze będę mówić szeptem.
Pokręcił głową, przypominając sobie ostatnie myśli Józefiny. List, w którym opisywała, co czuje. Choroba powoli wyniszczała ją od środka. Była zbyt słaba, by walczyć z rakiem. Wiedziała, że musi się pożegnać, dlatego część swojego majątku po zmarłym już mężu przekazała opiekunkom z sierocińca — by mogły kontynuować dzieło, pomagać tym, którzy tego potrzebują. Eli wiedział, że siostry nie rozumieją wszystkich słów skierowanych do nich. Nie mogły wiedzieć, kim naprawdę są Naznaczeni lub co mówi proroctwo. Ostatecznie przyjęły podarek, natychmiast został on przeznaczony na renowację budynku, by mógł pomieścić więcej sal potrzebnych ludziom szukającym schronienia. A testament? Alfa i omega… Naznaczeni musieli to wreszcie rozszyfrować.
Eli pobiegł do pokoju, gdzie szybko się przebrał. Wyciągnął deskorolkę zza szafy i zbiegł po schodach, stając przed wyjściowymi drzwiami. Nie słyszał już nic, prócz swojego bijącego serca. Naciągnął czapkę na głowę, poprawił szalik i chwycił za klamkę.
Chwilę później jechał już po ścieżce prowadzącej do miasta. Omijał zwały liści, odtrącając powiewające przed jego oczyma fragmenty szalika, które przysłaniały mu drogę. Odpychał się od chodnika, przyspieszając.
Jego dar znów dał mu odczuć, że stało się coś złego.Nieznane
Biblioteka w podziemiach świątyni; Sala Światła
Drobinki kurzu biegały po półkach, osiadając na okładkach starych ksiąg. Uciekały przed ścierką, która zmiatała je za każdym razem, gdy już zdążyły zadomowić się na którymś z woluminów. Czyjaś ręka szybko i sprawnie pozbywała się wścibskich intruzów, jednocześnie szukając odpowiedniego starodruku.
Dziewczyna odgarnęła włosy z czoła i potarła oczy. Spojrzała w bok, słysząc czyjeś chrapanie. Odchyliła głowę, widząc na fotelu śpiącego towarzysza. Był niemal w całości przykryty książkami, jakby służyły mu za pościel. Miał prawo do odpoczynku. Ostatnio spędzali tu dużo czasu. Ich misją było teraz odnalezienie jak największej ilości informacji, które pomogłyby im odkryć cokolwiek.
Podobno mieszkańcy miasta żyli w ciągłym strachu. Wydawało się, że najgorsze już minęło, lecz to był dopiero początek. Cokolwiek ludzie robili, nie mogli uciec przed tym, co chciało ich dopaść. Jeśli kiedyś mieli ku temu szansę, to już dawno z niej zrezygnowali na rzecz życia tutaj, w Auditum.
Do czego zmierzało to wszystko? Dziewczyna nie miała pewności, że to, co robi, uchroni kogokolwiek przed utratą życia. Wręcz przeciwnie — dręczyły ją ogromne wątpliwości. Nikt nie potrafi wskrzeszać z martwych, zaś odzyskanie straconych lat jest absolutnie niemożliwe.
Wystraszyła się, słysząc jakiś hałas. To książki upadły na podłogę, kiedy Maks okręcił się na fotelu. Otworzył oczy i ziewnął lekko, unosząc głowę. Gdy zobaczył dziewczynę, wstał i zaczął podnosić wszystkie woluminy, ustawiając je na stole. Potarł ramiona, narzucając na siebie bluzę. Po chwili milczenia spytał Aggie, czy coś znalazła.
Zaprzeczyła.
Maks wzruszył ramionami i wziął do ręki kartkę leżącą na stoliku, szukając palcem odpowiedniej litery alfabetu. Gdy już ją znalazł, udał się do właściwej alejki, ciągnąc za sobą drabinę. Wziął lnianą torbę, przełożył ją przez ramię i wszedł po schodkach niemal na samą górę, obserwując pomieszczenie.
Miną wieki zanim znajdą cokolwiek. Gdyby tylko mogli widzieć więcej…
Mogli tylko rozumieć więcej niż inni.
Spojrzał na dziewczynę, przypominając sobie dzień, w którym ją poznał. Pierwsze zajęcia z języków obcych, na które wysłał go ojciec. Ona została wysłana przez swoją matkę. Gdy Maks i Aggie usiedli razem w ławce, domyślili się, że są zupełnie inni niż wszyscy. Chociaż nazywano ich rodzeństwem z powodu podobieństw w wyglądzie i zachowaniu, mieli odmienne nazwiska. Stali się przez to obiektem zainteresowania, wścibskich pogłosek i docinek. Nie tylko przez późniejszy romans rodziców…
Ujawnił się ich dar. Już wtedy, spoglądając na siebie z niedowierzaniem, wiedzieli, że znają dowolne obce słowo wypisane na kartach, chociaż wcześniej nie rozumieli nic. Znali odpowiedzi na zbyt wiele pytań. Interesowali się sprawami, które dla innych mogły być niezrozumiałe. Gdziekolwiek się nie pojawili, zawsze rozumieli każde słowo. Znienawidziło ich środowisko. Nie rozumieli ich rodzice. Czy to dlatego uciekli przed światem i zamieszkali razem?
Maks potrząsnął głową, starając się wyrzucić te wydarzenia z głowy. Są potrzebni tu i teraz, nie kilka lat wstecz. Wszystko się zmieniło. On, Aggie… Szczególnie ona. Wydawało mu się, że przebywanie w towarzystwie ludzi pozwala jej odżyć. Stawała się przez to radośniejsza i… piękniejsza.
Sięgnął po jedną z książek i włożył ją do torby. Gdy miał schodzić z drabiny, poczuł nagły wstrząs. Mocno chwycił za jedną z półek myśląc, że zaraz spadnie. Jednak nic takiego się nie stało. Odetchnął z ulgą.
Zszedł na dół, wyciągnął książkę z torby i usiadł przy biurku. Zapalił lampkę, by lepiej widzieć litery, które znajdowały się na okładce.
Aggie wyszła zza półek, podchodząc bliżej.
— Nie czuję się zbyt dobrze — powiedział, gdy dziewczyna stanęła mu nad głową.
— Zmiana ciśnienia ci nie służy. Co to za wolumin?
— Na pewno nie informator o Ars moriendi — odparł, po chwili zdając sobie sprawę, że w chwili obecnej mówienie o „Sztuce umierania” to dość niesmaczny żart. Pokręcił głową. — Na razie nie wiem. Kartka z tytułem pojawiła się w notatkach. Trochę niespodziewanie, jakby znikąd.
— Właśnie dlatego mam złe wieści.
Aggie i Maks odwrócili głowy, widząc trzymającego w dłoniach swoją deskorolkę Eliego. Chłopak wyglądał na zmęczonego i przerażonego jednocześnie.
— Szukamy nie tam, gdzie trzeba.Zmiany
Auditum, okolice świątyni
Kamil spoglądał na świat przez szybkę kasku, obserwując spadające na niego krople deszczu. Zatrzymał się na światłach, zerkając na przechodzących przez pasy ludzi z parasolami w dłoniach. Po chwili dodał gazu, wyprzedzając spieszących się kierowców. Wyminął leżące na jezdni odłamki szkła i schylił się. Ukrył motocykl pod plandeką położoną blisko bocznego wejścia do budynku świątyni i wsadził dłoń do kieszeni płaszcza, poszukując w niej kluczy. Słysząc brzdęk metalu, wyciągnął je i włożył do zamka, przekręcając wytrych dwa razy. Wielkie drewniane drzwi skrzypnęły, Kamil odsunął je powoli.
Pojedyncze światła płonęły, gdy chłopak szedł przed siebie, ponuro patrząc w podłogę. Otworzył drzwi do sali, w której Eli siedział nad stertą papierów, zbierając je wszystkie do kupy.
— Wyciągałem księgę i wszystko się posypało — bąknął Evans, odgarniając włosy z czoła.
Kamil spojrzał na niego z powagą. Eli od dłuższego czasu nie rozstawał się ze swoimi czarnymi ubraniami. Zawsze uśmiechnięty, wyluzowany, nagle stał się cichszy i mniej żartobliwy. Nie spał, miewał koszmary. Pod jego oczami częściej dało się zauważyć cienie. Zjawiska te pociągnęły za sobą wiele konsekwencji w postaci braku porozumienia z rodzicami czy rezygnacji ze skateparku. Dlaczego ludzie nie potrafią zrozumieć tak prostej rzeczy, jaką jest żałoba po śmierci ukochanej osoby? Kamil mógłby zadawać to pytanie bez końca, chociaż doskonale znał odpowiedź i był już zmęczony całą tą sytuacją.
Gdy Eli spytał, czy coś się stało, kruczowłosy potrząsnął głową. Zdjął płaszcz i rzucił go na fotel, prostując się.
— Gdzie Aggie i Maks? — zagaił.
— W sali obok. Wiesz… Kolejna niewiadoma to zły znak. To oznacza, że szykuje się coś o wiele gorszego.
— Owszem — powiedział Kamil, unosząc dłoń. Doskonale wiedział, co Eli chciał powiedzieć i wcale mu się to nie podobało. — Ale to nie znaczy, że sami macie się narażać.
— Dlaczego, przecież wiesz, że możemy się rozdzielić i…
— Powiedziałem: nie! — krzyknął Kamil. — To miasto nigdy się nie zamyka. W mgnieniu oka na jaw wychodzi niemal wszystko, lecz nie są to informacje nam potrzebne. Nie muszę chyba przypominać o tym, co stało się Maksowi, kiedy spotkał się twarzą w twarz z nemezis. Na własne życzenie. Nie sądzę, by potajemne działania podejmowane przez was w którymkolwiek z dystryktów coś dały.
Kamil westchnął ciężko, łapiąc oddech. Na chwilę zapanowała głucha cisza, wśród której słychać było tylko uderzenia kropel deszczu o zabudowę. Chłopak nie odwrócił głowy, ale Eli wiedział, że gdyby spojrzał mu teraz w oczy, zobaczyłby w nich gniew i smutek zarazem.
— Wiesz, nie tylko ja się ostatnio zmieniłem — powiedział Evans, wychodząc z sali.
Kamil zacisnął pięści, starając się wyrzucić z głowy to, o czym teraz pomyślał. Czasem człowiek traci zbyt wiele rzeczy, jeszcze zanim zdąży ich dotknąć.
Spojrzał na swoje dłonie. Może nie wyglądały na takie, które mogą dać ciepło. Może to on zapomniał, jak należy obchodzić się z ludźmi…
Stanął przed szybą, próbując się uśmiechnąć. Nie dawał rady. Za każdym razem wydawało mu się, że wygląda bardziej żałośnie. W swojej głowie słyszał wtedy tylko jedno.
Darmowy fragment