Siła niższa - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2016
Ebook
31,99 zł
Audiobook
43,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Siła niższa - ebook
Szanuj anioła swego, bo możesz dostać gorszego!
Kontynuacja kultowego Dożywocia. Wymęczony codzienną rutyną, za to oswojony z niecodziennymi zjawiskami Konrad Romańczuk odkrywa, że nie jest jedynym posiadaczem anioła stróża, a dwie takie istoty pod jednym dachem to dopiero początek kłopotów.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-3789-2 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
W przeciwieństwie do swej wyżej postawionej i pomysłowej kuzynki, która nawet z głupiego jabłka potrafiła wycisnąć wyprawę na tysiąc okrętów i jednego drewnianego konia, siła niższa dysponowała znacznie skromniejszym arsenałem. Nie miała głowy do skomplikowanej logistyki katastrof naturalnych, uparcie myliła geopolitykę z geoplastyką, a do odkryć natury dziejowej brakowało jej i szczęścia, i kompetencji. Za to po mistrzowsku łamała obcasy, tłukła filiżanki z kompletu, pryskała keczupem na śnieżnobiałe koszule, puszczała oczka w pończochach i zacinała windy między piętrami. I to wszystko. Niby nic wielkiego, niby proza życia zamiast dramatu w trzech aktach, poświęcała się jej jednak z prawdziwym oddaniem, gorliwością nadrabiając braki w potencjale bojowym.
Czasem jednak siła niższa spoglądała na świat i puszczała wodze fantazji. Lubiła sobie wtedy wyobrażać, że jeśli w odpowiednim momencie rozwiąże sznurowadła bujnej brodzie z doczepionym do niej rachitycznym młodzieńcem, która mknęła rączo przez pasy na czerwonym, by zdążyć na tramwaj, albo przebije strategiczny fragment ogumienia tamtej miłej parze migdalącej się pod siedemnastką, to uruchomi lawinę zrządzeń losu znacznie większego kalibru.
Tak też było i tego ponurego dnia, kiedy to jesień postanowiła na dobre porzucić ciepły złotopolski image, którym mamiła zmysły przez cały wrzesień, a nawet większość października, uśpiwszy w ten sposób powszechną czujność społeczeństwa, i w ciągu jednego przedpołudnia przestawiła się na szaroburą chlapę, ziąb i ogólną pizgawicę. Zaskoczeni przechodnie kulili się zziębnięci pod niesfornymi parasolami, czy to drepcząc wężykiem chodnikami, czy to stercząc na przystankach, wpatrzeni w czubki butów wystające spod przemoczonych nogawek; równie zaskoczeni kierowcy zderzak w zderzak sunęli niemrawo ulicami, jak gdyby zahipnotyzowani rytmicznymi pląsami własnych wycieraczek; zaskoczeni drogowcy zaś… cóż, wcale nie byli tacy znowu zaskoczeni. Za to wszyscy, bez względu na środek transportu czy stopień zmarznięcia, psioczyli jak jeden mąż na tę wszędobylską, bezlitosną pluchę, po cichu tęskniąc już za śniegiem i mrozem – co prawda dokuczliwszym dla ciała i akumulatorów, za to w pakiecie z milszymi sercu świętami, do których wciąż pozostawało tak strasznie dużo czasu. I nawet wizja kolęd dobiegających dzień w dzień przez bite dwa miesiące zza każdego węgła chwilowo nie była w stanie im tego obrzydzić.
Siła niższa lubiła święta. Nic tak jak one nie sprzyjało drobnym urazom.
Westchnęła z rozrzewnieniem, myśląc już o poparzonych barszczem podniebieniach, o knykciach startych do sałatki śledziowej razem z jabłuszkiem i niemal niezauważalnych gołym okiem, lecz jakże bolesnych skaleczeniach ozdobnym papierem w podejrzanie rumiane Mikołaje. Tymczasem miasto coraz głębiej zanurzało się w deszczu i wieczornych ciemnościach niczym w kipieli, której powierzchnia zdawała się niemalże bulgotać od to rozbłyskujących, to gasnących świateł. Potencjalne ofiary zaszywały się w swoich domach i zbrojne w rozliczne piloty zabijały czas i szare komórki przed ekranami telewizorów. Ktoś oblał się herbatą, ktoś zakrztusił orzeszkiem, ktoś nie mógł znaleźć okularów. Siła niższa nie próżnowała, nudziła się jednak jak mops, cóż więc się dziwić, że zaczęła wypatrywać jakiegoś ciekawszego zajęcia.
Po kolejnym z wielu kwadransów bezowocnych poszukiwań już miała się poddać i wrócić do upychania orzeszków w niewinnych tchawicach, gdy wtem na jednym ze skrzyżowań dostrzegła samochodzik w kształcie wyjątkowo pokracznej mydelniczki, wyklepanej pobieżnie z jednej strony. Stał grzecznie na światłach, niepozorny i niemiłosiernie ubłocony, siódme dziecko ubogiej praczki pośród lśniących od deszczu, dorodniejszych przedstawicieli swego gatunku, by po chwili ruszyć z werwą, której nikt by się po nim nie spodziewał.
Dojrzawszy, kto też siedzi w mknącym jezdnią kanciastym autku, siła niższa aż kwiknęła z radości. Mało kto nadawał się równie wyśmienicie na ofiarę przewrotnego losu.
***
Minęła dwudziesta druga, kiedy bramy raju rozsunęły się bezszelestnie i Konrad Romańczuk wkroczył do krainy szczęśliwości. Minąwszy zwalistego ochroniarza, który mimo odcisków trwał na straży ładu, bezpieczeństwa i michałków na wagę, ruszył świetlistą doliną, przez tę krótką chwilę nie lękając się ni zła, ni debetu na koncie.
Jego dusza taplała się w błogości niebiańskiej, zapadnięta pierś z każdym oddechem chłonęła boskie wonie, a przekrwione oczy napawały się orgią świateł i barw. Zupełnie jak wtedy, gdy pętakiem nieledwie wystającym znad parkietu będąc, podczas nudnych rodzinnych spędów w mieszkaniu pradziadków wymykał się do mikroskopijnego pokoiku za salonem, by z zadartą głową i rozdziawioną gębą gapić się do upojenia na imponujące akwarium. Z perspektywy podłogi wydawało się wręcz niebotyczne. Zajmowało niemal całą ścianę, a jego szczyt ginął gdzieś w cieniach zalegających pod wysokim sufitem. W środku zaś, skąpane w sztucznym blasku i filtrowanej wodzie, pływały tycie, połyskliwe neonki, olśniewająco jaskrawe pielęgnice, gupiki z pawimi ogonami i pasiaste skalary wielkości dłoni ówczesnego Konrada, oszołomionego tą wielobarwną egzotyką w szaroburym świecie jego peerelowskiego dzieciństwa.
Ledwie Romańczuk wyrósł ponad stół i pomaszerował do pierwszej klasy, by ćwiczyć z mozołem szlaczki, brzdąkanie na cymbałkach i pierwsze cięte riposty, pradziadkowi się zmarło i mikroskopijny pokoik za salonem opustoszał. Wielkie akwarium odkupił kolega hobbysta, a pstrokate rybki trafiły do miejskiego zoo. Pozostałą po nich kolorystyczną pustkę w życiu chłopca wkrótce zapełniły światy z kolejnych książek, potem wymarzone, wyproszone resoraki z Pewexu, aż wreszcie istoty najbarwniejsze z barwnych, czyli koleżanki. Przy czym resoraki poszły w kąt na długo przed końcem podstawówki, za to z książek i koleżanek Konrad nie wyleczył się już nigdy – choć tak po prawdzie nigdy nie próbował. Lecz nawet w chwilach największych uniesień dowolnej natury nie podejrzewał, że ów bezgraniczny, nieskalany błogostan, jaki osiągał w dzieciństwie przed bajecznym akwarium pradziadka, powróci do niego dopiero przed regałem z musztardą w całodobowym Tesco.
Zaparkował wózek przy majonezach i westchnął głęboko, pieszcząc rozmarzonym wzrokiem rzędy słoików i tub ze złocistą zawartością. Sarepska, czeska, francuska, rosyjska? Chrzanowa dla odmiany? Może klasyczna dijon? Osiołkowi w żłoby dano, lecz ten osiołek nie musiał się nigdzie spieszyć. Nikt mu nie wisiał nad głową, nie popędzał, nie marudził. Nikt też na niego nie czekał – w poniedziałki o tej porze Licho zwykle już dawno spało, otoczone wianuszkiem różowych królików, Turu Brząszczyk oddawał się swemu hobby, a utopiec pewnie znowu zaanektował laptopa i cichaczem zużywał transfer, wciągając internet megabit po megabicie. Tylko Konrad i lista zakupów na cotygodniowym tête-à-tête w blasku sklepowych halogenów. Mógł do woli przebierać w gatunkach, producentach i gramaturach, studiować składy, a nawet kręcić nosem nad stylistyką etykiet, szukając tej, która najlepiej wkomponowałaby się w zawartość domowej lodówki. A potem – na tę myśl jego dusza aż załkała, zdjęta niewypowiedzianą rozkoszą – potem, gdy do koszyka trafi w końcu musztarda marzenie, musztarda ideał, godna bez mała osobnej gabloty w Sèvres, wtedy, ach, wtedy przyjdzie pora na koncentrat do jutrzejszej pomidorówki…
Sterczał zatem od dziesięciu minut przed tym samym regałem i z upodobaniem oddawał się analizom, wewnętrznie wniebowzięty, zewnętrznie zaś oklapnięty i zmizerniały. Jego diaboliczna uroda, która swego czasu skutecznie wodziła na pokuszenie, teraz zdawała się wyblakła i sprana, jak gdyby ktoś nadgorliwie wypłukał z niej wszelkie oznaki życia. Siwe pasma poczynały sobie coraz śmielej w zmierzwionej czarnej czuprynie, okolone sińcami brązowe oczy zapadły się i przygasły. Wychudły, blady już nie intrygująco, lecz niepokojąco, ubrany w ciemny, krótki płaszcz, spod którego sterczały patykowate nogi w dżinsach, z jednej strony zwieńczone stopami w dawno niepastowanych butach, z drugiej zaś kościstym pozorem pośladków, Konrad Romańczuk w niczym nie przypominał posępnego muszkietera. Raczej przywiędły szczypiorek.
Gdy pod koniec minionego lata przyszło mu niespodziewanie opuścić Lichotkę – jako że ta w ciągu jednej nocy przeistoczyła się z nieco upiornego, lecz przytulnego, ceglanego domiszcza z gotycką wieżyczką w mało przytulne zgliszcza pośrodku niczego – i przenieść się do miasta, nawet przez chwilę nie podejrzewał, że ten nieplanowany powrót w rodzinne strony będzie go tak wiele kosztował. Początkowo nie widział żadnego problemu. Owszem, w nowym domu czuł się trochę jak gość w hotelu, z tą drobną różnicą, że tu nikt nikomu nie zmieniał niepostrzeżenie ręczników, ale znał dobrze ten stan i zdawał sobie sprawę, że to wkrótce minie. Kwestia czasu, niczego więcej. Uzbroił się zatem w cierpliwość i co rusz przetrząsał kolejne pomieszczenia w niekończących się poszukiwaniach utensyliów codziennej przyziemności: a to świeżej rolki papieru toaletowego, a to cieplejszego koca, a to średniego rondelka w sam raz na dwa jajka na półtwardo, stopniowo oswajając nieznaną mu przestrzeń, jej skrytki i tajemnice. O ile z tym jakoś sobie jeszcze radził, o tyle z całą resztą szło mu już nieco gorzej. Nim się obejrzał, zrazu chwilowa bezsenność zyskała status chronicznej, gdy mimo upływu czasu nadal nie mógł się przyzwyczaić do nocnych dźwięków nowego domu, które aż do późnych godzin nie dawały mu zmrużyć oka. Potem, o poranku, zasiadał półprzytomny do pracy przy obcym biurku, z obcym kubkiem pełnym kawy i spoglądając przez obce okno, chłonął obce widoki. I czekał, wytrwale czekał, aż mu przejdzie.
Tyle że wcale nie przechodziło. O czym najlepiej świadczyło to, że chociaż minął już wrzesień, a październik zdecydowanie zbliżał się ku listopadowi, który z kolei groził rychłym nadejściem grudnia, skromny dobytek Romańczuka wciąż spoczywał nierozpakowany w torbie przy obcym łóżku.
Na dodatek szybko się okazało, że bez Krakersa na podorędziu nie było komu ogarnąć gotowania i wielu innych, boleśnie przyziemnych, acz niezbędnych domowych czynności. Zatem z braku wprawnych macek musiały się tym zająć mniej lub bardziej ludzkie ręce. Żywiący się poprzez namaczanie utopiec tylko prychnął i popukał się wymownie w czoło. Licho, owszem, bez słowa protestu podjęło wyzwanie, czemu pozostali domownicy najpierw przyklasnęli ochoczo, po czym zmienili zdanie, odkryli bowiem, że nieodłącznym elementem każdego posiłku w jego wykonaniu była solidna porcja przypalonego pierza. Anioł został więc, pod pozorem wieloletnich zaniedbań w tej materii, delikatnie oddelegowany do tego, w czym przodował, czyli do sprzątania. Tym sposobem przyszła kolej Tura Brząszczyka, który co prawda na gotowaniu znał się mniej więcej tak jak Konrad na partenogenezie, za to nie zdradzał żadnych kompleksów na tym punkcie. Po dwóch tygodniach konsumpcji na przemian chińskich zupek, smażonej mortadeli i gumowych tostów z serem o smaku wosku Romańczuk, chcąc nie chcąc, odsunął na bok twórczość własną i zaczął zgłębiać tajniki kucharzenia.
Po czym pewnego słonecznego przedpołudnia wyciągnął ze skrzynki plik dawno niewidzianych kopert. To wtedy uświadomił sobie ze zgrozą, że domu nie wystarczy posiadać – trzeba go jeszcze utrzymać, że to jemu właśnie, jako nowemu właścicielowi, przypadł w udziale ten zaszczyt i że bez cudownych właściwości Licha w przestrzeni świętej pamięci Lichotki, które dotąd pozwalały mu zapomnieć o czymś tak przykrym jak płacenie rachunków, jego oszczędności wkrótce zaczną pomalutku, lecz nieodwołalnie topnieć. W związku z tym nie miał innego wyjścia, jak tylko na powrót rzucić się na wszelkie dostępne mu zlecenia. Tym oto sposobem błędne koło zamknęło się niepostrzeżenie – dopiero wraz z oficjalnym nastaniem jesieni Konrad ni stąd, ni zowąd odkrył, że nie wiedzieć jak i kiedy znalazł się w potrzasku, na okrągło uwięziony między kolejną fuchą a mielonymi na dwa dni.
Krótko mówiąc, Konrada Romańczuka dopadła codzienność. Dopadła, cisnęła na glebę i skopała po nerkach.
Odskocznią od problemów niespodziewanie okazały się wyprawy do jedynego w mieście całodobowego Tesco. W każdy poniedziałek późnym wieczorem, tak aby nikomu nie przyszło przypadkiem do głowy mu towarzyszyć, Konrad wsiadał do tico i zostawiwszy za sobą codzienność pełną wszystkich i wszystkiego, ruszał w daleką podróż aż za ścisłe centrum, gdzie w bezpiecznej odległości od domu rozpościerała się magiczna kraina, jego wielkopowierzchniowa strefa komfortu. Przez dwie, trzy godziny wędrował alejkami, upojony samotnością, świętym spokojem i syntetyczną wonią świeżego pieczywa. A co najlepsze, przez cały ten czas ani razu nie musiał otwierać ust.
Także teraz, gdy w koszyku spoczywała już perfekcyjna musztarda w towarzystwie koncentratu doskonałego, pogrążony we własnych myślach Romańczuk przeszedł krokiem spacerowym do następnej alejki, gdzie wsiąkł ponownie, tym razem w makarony. Głęboko gardząc pomidorową z ryżem jako ostateczną profanacją tej szlachetnej zupy, osobiście preferował makaron w postaci jak najdłuższych nitek, wymagających konsumpcji metodą zamaszystych siorbnięć; tymczasem pozostali domownicy obstawali przy mniej upierdliwych w obsłudze świderkach bądź – o zgrozo! – drobnych muszelkach, które wykazywały skłonność do masowego przysysania się do talerza, czym doprowadzały Konrada do białej gorączki. W przypadku rosołu wszyscy jednogłośnie wybierali krajankę, lecz gdy chodziło o pomidorową, każdy uważał własną wersję za bez mała kanoniczną. Rzecz jasna, Romańczuk mógł wziąć po paczce jedynego słusznego makaronu na łebka, jak to robił najczęściej, nie przeszkadzało mu to jednak w wykorzystaniu kolejnej okazji do głębokiej, niespiesznej zadumy.
Refleksyjny nastrój zburzyła dobiegająca jego niechętnych uszu dyskusja, jaka toczyła się z ożywieniem w przyległej alejce, którą opuścił zaledwie przed paroma minutami.
– …to może ten? – Głos był męski i bez wątpienia udręczony.
– Zaledwie sto dwanaście gramów pomidorów na sto gramów keczupu – wytknął mu precyzyjnie głos drugi, oschły i nosowy. – I syrop glukozowo-fruktozowy zamiast cukru!
– No dobrze… A co powiesz na ten?
– Z koncentratu? Ty tak poważnie?
– Nie no, przecież, z koncentratu, gdzie ja mam głowę! A ten?
– Woda, zagęstniki, konserwanty…
– Na litość boską, keczupów na pół ściany, a my znów wrócimy z niczym! – W głosie pierwszym wyraźnie rozbrzmiewała już nuta histerii. Jego właściciel ewidentnie nie miał serca do zakupów długodystansowych, czego nie dało się powiedzieć o jego towarzyszu, żarliwym wyznawcy kultu etykiet i składów.
– Słusznie. Jedna łyżka keczupu zawiera pół łyżeczki cukru – odparł rzeczowo głos drugi.
– Cukier krzepi!!!
– Doprawdy, alleluja! Wyłącznie próchnicę!
Z jedną ręką już wyciągniętą ku paczce świderków i paczką nitek w drugiej Konrad Romańczuk zdębiał. Alleluja? Alleluja? Ale… ale… jak to – alleluja? Jak? Skąd?!
W pierwszej chwili sądził, że się przesłyszał albo ma jakieś omamy. A może naprawdę nie powinien był dziś dojadać ziemniaczanej zapiekanki z sobotniego obiadu?… Coś uparcie mu jednak mówiło, że to nie wina zbyt intensywnego oświetlenia w sklepie ani nadmiaru starych tłuszczów na kolację, że ten stanowczy, wyniosły głos naprawdę rzucił gromkim „alleluja”. Zostawiwszy swój wózek, pomału, na miękkich nogach Konrad przeszedł na koniec alejki i wyjrzał ostrożnie zza węgła.
Na wysokości keczupów, w pozie charakterystycznej dla krańcowej rozpaczy, stał facet mniej więcej w jego wieku. Przeciętnego wzrostu i tężyzny, w okularach, z delikatną sugestią zakoli, które wgryzały się w linię ciemnoblond włosów, w szarym sweterku wyglądającym spod kurtki, wydawał się całkiem zwyczajny. Nijaki wręcz. Konrad minąłby go na ulicy bez choćby jednego spojrzenia, za to jego towarzysza – za nic w świecie. Być może inni, niczego nieświadomi przechodnie dawali się nabrać na ten numer, lecz on wiedział aż za dobrze, skąd się biorą takie rozłożyste garby w kształcie paralotni.
Nie licząc ukrytych skrzydeł i skłonności do charakterystycznego wykrzyknienia, ten anioł stróż w niczym nie przypominał jednak drobnego, milusińskiego Licha. Ubrany w obszerny prochowiec w stylu porucznika Colombo, z kapturem dresowej bluzy naciągniętym głęboko na czoło i przysłaniającym – choć z tej odległości Konrad nie mógł ich dostrzec, był tego niemalże pewien – niespotykane u ludzi tęczowe oczy, nie tylko wyraźnie górował nad swoim człowiekiem posturą, ale też zdawał się go przytłaczać ogromem nieskrywanego potępienia, gdy tak z butelką keczupu w dłoni tokował na temat zawartości cukru w produktach spożywczych. Gdyby w połowie wywodu wyciągnął zza pazuchy miecz ognisty, by przykładnie ukarać faceta w sweterku za zbrodnie przeciwko zdrowemu żywieniu i nieprzemyślane decyzje konsumenckie, Romańczuk wcale nie byłby zdziwiony. Co innego ochrona obiektu.
W pewnym momencie facet w sweterku zdał sobie sprawę, że ich dyskusja przyciągnęła niepożądaną uwagę. Obróciwszy się gwałtownie, dostrzegł wystającego konspiracyjnie zza regału Konrada i zbladł.
– Idziemy! – wychrypiał, wyrywając aniołowi butelkę keczupu i odstawiając ją pospiesznie na półkę.
– A co z kiszoną kapustą? Zawarte w kiszonej kapuście bakterie Lactobacillus…
– A srał je pies, idziemy!!! W tej chwili!
Anioł zmarszczył surowo brwi, za nic mając, że zdenerwowany facet w sweterku szarpał nim jak oszalały.
– Doprawdy, Pawle, człowiek z twoim wykształceniem i poziomem kultury osobistej…
– Rany boskie, czy ten jeden jedyny raz mógłbyś ze mną nie dyskutować i po prostu zrobić to, co mówię?!
Konrad tymczasem zebrał się w sobie i wyłonił zza zakrętu, wymownym gestem potrząsając w powietrzu paczką nitek.
– Alleluja! – wykrzyknął triumfalnie. – Alleluja!
– C… c-co?… – Facet w sweterku zastygł z palcami zaciśniętymi na anielskim prochowcu.
– On! – Romańczuk wycelował makaron w rosłego anioła stróża. – Alleluja! Tak powiedział, alleluja!
Facet w ułamku sekundy przeszedł z trupiej bieli w czerwień pomidora.
– Ja pana nie znam! – zakrzyknął piskliwym głosem. – Nie znam pana! Pan mnie z kimś pomylił!
– Nie, nie, nie, ja wyraźnie słyszałem, jak pański…
– Nic pan nie słyszał! Nic a nic!
W przypływie nadludzkich sił facet szarpnął anioła raz jeszcze, tym razem ruszając go wreszcie z miejsca, i zaczął wlec za sobą w stronę wyjścia. Gdy znaleźli się na końcu alejki, ponownie obejrzał się na osłupiałego Konrada, któremu nawet do głowy nie przyszło, by za nimi pędzić, i wycharczał z dramatycznym wytrzeszczem:
– I żadne alleluja! Nie ma żadnego alleluja!!!
W przeciwieństwie do swej wyżej postawionej i pomysłowej kuzynki, która nawet z głupiego jabłka potrafiła wycisnąć wyprawę na tysiąc okrętów i jednego drewnianego konia, siła niższa dysponowała znacznie skromniejszym arsenałem. Nie miała głowy do skomplikowanej logistyki katastrof naturalnych, uparcie myliła geopolitykę z geoplastyką, a do odkryć natury dziejowej brakowało jej i szczęścia, i kompetencji. Za to po mistrzowsku łamała obcasy, tłukła filiżanki z kompletu, pryskała keczupem na śnieżnobiałe koszule, puszczała oczka w pończochach i zacinała windy między piętrami. I to wszystko. Niby nic wielkiego, niby proza życia zamiast dramatu w trzech aktach, poświęcała się jej jednak z prawdziwym oddaniem, gorliwością nadrabiając braki w potencjale bojowym.
Czasem jednak siła niższa spoglądała na świat i puszczała wodze fantazji. Lubiła sobie wtedy wyobrażać, że jeśli w odpowiednim momencie rozwiąże sznurowadła bujnej brodzie z doczepionym do niej rachitycznym młodzieńcem, która mknęła rączo przez pasy na czerwonym, by zdążyć na tramwaj, albo przebije strategiczny fragment ogumienia tamtej miłej parze migdalącej się pod siedemnastką, to uruchomi lawinę zrządzeń losu znacznie większego kalibru.
Tak też było i tego ponurego dnia, kiedy to jesień postanowiła na dobre porzucić ciepły złotopolski image, którym mamiła zmysły przez cały wrzesień, a nawet większość października, uśpiwszy w ten sposób powszechną czujność społeczeństwa, i w ciągu jednego przedpołudnia przestawiła się na szaroburą chlapę, ziąb i ogólną pizgawicę. Zaskoczeni przechodnie kulili się zziębnięci pod niesfornymi parasolami, czy to drepcząc wężykiem chodnikami, czy to stercząc na przystankach, wpatrzeni w czubki butów wystające spod przemoczonych nogawek; równie zaskoczeni kierowcy zderzak w zderzak sunęli niemrawo ulicami, jak gdyby zahipnotyzowani rytmicznymi pląsami własnych wycieraczek; zaskoczeni drogowcy zaś… cóż, wcale nie byli tacy znowu zaskoczeni. Za to wszyscy, bez względu na środek transportu czy stopień zmarznięcia, psioczyli jak jeden mąż na tę wszędobylską, bezlitosną pluchę, po cichu tęskniąc już za śniegiem i mrozem – co prawda dokuczliwszym dla ciała i akumulatorów, za to w pakiecie z milszymi sercu świętami, do których wciąż pozostawało tak strasznie dużo czasu. I nawet wizja kolęd dobiegających dzień w dzień przez bite dwa miesiące zza każdego węgła chwilowo nie była w stanie im tego obrzydzić.
Siła niższa lubiła święta. Nic tak jak one nie sprzyjało drobnym urazom.
Westchnęła z rozrzewnieniem, myśląc już o poparzonych barszczem podniebieniach, o knykciach startych do sałatki śledziowej razem z jabłuszkiem i niemal niezauważalnych gołym okiem, lecz jakże bolesnych skaleczeniach ozdobnym papierem w podejrzanie rumiane Mikołaje. Tymczasem miasto coraz głębiej zanurzało się w deszczu i wieczornych ciemnościach niczym w kipieli, której powierzchnia zdawała się niemalże bulgotać od to rozbłyskujących, to gasnących świateł. Potencjalne ofiary zaszywały się w swoich domach i zbrojne w rozliczne piloty zabijały czas i szare komórki przed ekranami telewizorów. Ktoś oblał się herbatą, ktoś zakrztusił orzeszkiem, ktoś nie mógł znaleźć okularów. Siła niższa nie próżnowała, nudziła się jednak jak mops, cóż więc się dziwić, że zaczęła wypatrywać jakiegoś ciekawszego zajęcia.
Po kolejnym z wielu kwadransów bezowocnych poszukiwań już miała się poddać i wrócić do upychania orzeszków w niewinnych tchawicach, gdy wtem na jednym ze skrzyżowań dostrzegła samochodzik w kształcie wyjątkowo pokracznej mydelniczki, wyklepanej pobieżnie z jednej strony. Stał grzecznie na światłach, niepozorny i niemiłosiernie ubłocony, siódme dziecko ubogiej praczki pośród lśniących od deszczu, dorodniejszych przedstawicieli swego gatunku, by po chwili ruszyć z werwą, której nikt by się po nim nie spodziewał.
Dojrzawszy, kto też siedzi w mknącym jezdnią kanciastym autku, siła niższa aż kwiknęła z radości. Mało kto nadawał się równie wyśmienicie na ofiarę przewrotnego losu.
***
Minęła dwudziesta druga, kiedy bramy raju rozsunęły się bezszelestnie i Konrad Romańczuk wkroczył do krainy szczęśliwości. Minąwszy zwalistego ochroniarza, który mimo odcisków trwał na straży ładu, bezpieczeństwa i michałków na wagę, ruszył świetlistą doliną, przez tę krótką chwilę nie lękając się ni zła, ni debetu na koncie.
Jego dusza taplała się w błogości niebiańskiej, zapadnięta pierś z każdym oddechem chłonęła boskie wonie, a przekrwione oczy napawały się orgią świateł i barw. Zupełnie jak wtedy, gdy pętakiem nieledwie wystającym znad parkietu będąc, podczas nudnych rodzinnych spędów w mieszkaniu pradziadków wymykał się do mikroskopijnego pokoiku za salonem, by z zadartą głową i rozdziawioną gębą gapić się do upojenia na imponujące akwarium. Z perspektywy podłogi wydawało się wręcz niebotyczne. Zajmowało niemal całą ścianę, a jego szczyt ginął gdzieś w cieniach zalegających pod wysokim sufitem. W środku zaś, skąpane w sztucznym blasku i filtrowanej wodzie, pływały tycie, połyskliwe neonki, olśniewająco jaskrawe pielęgnice, gupiki z pawimi ogonami i pasiaste skalary wielkości dłoni ówczesnego Konrada, oszołomionego tą wielobarwną egzotyką w szaroburym świecie jego peerelowskiego dzieciństwa.
Ledwie Romańczuk wyrósł ponad stół i pomaszerował do pierwszej klasy, by ćwiczyć z mozołem szlaczki, brzdąkanie na cymbałkach i pierwsze cięte riposty, pradziadkowi się zmarło i mikroskopijny pokoik za salonem opustoszał. Wielkie akwarium odkupił kolega hobbysta, a pstrokate rybki trafiły do miejskiego zoo. Pozostałą po nich kolorystyczną pustkę w życiu chłopca wkrótce zapełniły światy z kolejnych książek, potem wymarzone, wyproszone resoraki z Pewexu, aż wreszcie istoty najbarwniejsze z barwnych, czyli koleżanki. Przy czym resoraki poszły w kąt na długo przed końcem podstawówki, za to z książek i koleżanek Konrad nie wyleczył się już nigdy – choć tak po prawdzie nigdy nie próbował. Lecz nawet w chwilach największych uniesień dowolnej natury nie podejrzewał, że ów bezgraniczny, nieskalany błogostan, jaki osiągał w dzieciństwie przed bajecznym akwarium pradziadka, powróci do niego dopiero przed regałem z musztardą w całodobowym Tesco.
Zaparkował wózek przy majonezach i westchnął głęboko, pieszcząc rozmarzonym wzrokiem rzędy słoików i tub ze złocistą zawartością. Sarepska, czeska, francuska, rosyjska? Chrzanowa dla odmiany? Może klasyczna dijon? Osiołkowi w żłoby dano, lecz ten osiołek nie musiał się nigdzie spieszyć. Nikt mu nie wisiał nad głową, nie popędzał, nie marudził. Nikt też na niego nie czekał – w poniedziałki o tej porze Licho zwykle już dawno spało, otoczone wianuszkiem różowych królików, Turu Brząszczyk oddawał się swemu hobby, a utopiec pewnie znowu zaanektował laptopa i cichaczem zużywał transfer, wciągając internet megabit po megabicie. Tylko Konrad i lista zakupów na cotygodniowym tête-à-tête w blasku sklepowych halogenów. Mógł do woli przebierać w gatunkach, producentach i gramaturach, studiować składy, a nawet kręcić nosem nad stylistyką etykiet, szukając tej, która najlepiej wkomponowałaby się w zawartość domowej lodówki. A potem – na tę myśl jego dusza aż załkała, zdjęta niewypowiedzianą rozkoszą – potem, gdy do koszyka trafi w końcu musztarda marzenie, musztarda ideał, godna bez mała osobnej gabloty w Sèvres, wtedy, ach, wtedy przyjdzie pora na koncentrat do jutrzejszej pomidorówki…
Sterczał zatem od dziesięciu minut przed tym samym regałem i z upodobaniem oddawał się analizom, wewnętrznie wniebowzięty, zewnętrznie zaś oklapnięty i zmizerniały. Jego diaboliczna uroda, która swego czasu skutecznie wodziła na pokuszenie, teraz zdawała się wyblakła i sprana, jak gdyby ktoś nadgorliwie wypłukał z niej wszelkie oznaki życia. Siwe pasma poczynały sobie coraz śmielej w zmierzwionej czarnej czuprynie, okolone sińcami brązowe oczy zapadły się i przygasły. Wychudły, blady już nie intrygująco, lecz niepokojąco, ubrany w ciemny, krótki płaszcz, spod którego sterczały patykowate nogi w dżinsach, z jednej strony zwieńczone stopami w dawno niepastowanych butach, z drugiej zaś kościstym pozorem pośladków, Konrad Romańczuk w niczym nie przypominał posępnego muszkietera. Raczej przywiędły szczypiorek.
Gdy pod koniec minionego lata przyszło mu niespodziewanie opuścić Lichotkę – jako że ta w ciągu jednej nocy przeistoczyła się z nieco upiornego, lecz przytulnego, ceglanego domiszcza z gotycką wieżyczką w mało przytulne zgliszcza pośrodku niczego – i przenieść się do miasta, nawet przez chwilę nie podejrzewał, że ten nieplanowany powrót w rodzinne strony będzie go tak wiele kosztował. Początkowo nie widział żadnego problemu. Owszem, w nowym domu czuł się trochę jak gość w hotelu, z tą drobną różnicą, że tu nikt nikomu nie zmieniał niepostrzeżenie ręczników, ale znał dobrze ten stan i zdawał sobie sprawę, że to wkrótce minie. Kwestia czasu, niczego więcej. Uzbroił się zatem w cierpliwość i co rusz przetrząsał kolejne pomieszczenia w niekończących się poszukiwaniach utensyliów codziennej przyziemności: a to świeżej rolki papieru toaletowego, a to cieplejszego koca, a to średniego rondelka w sam raz na dwa jajka na półtwardo, stopniowo oswajając nieznaną mu przestrzeń, jej skrytki i tajemnice. O ile z tym jakoś sobie jeszcze radził, o tyle z całą resztą szło mu już nieco gorzej. Nim się obejrzał, zrazu chwilowa bezsenność zyskała status chronicznej, gdy mimo upływu czasu nadal nie mógł się przyzwyczaić do nocnych dźwięków nowego domu, które aż do późnych godzin nie dawały mu zmrużyć oka. Potem, o poranku, zasiadał półprzytomny do pracy przy obcym biurku, z obcym kubkiem pełnym kawy i spoglądając przez obce okno, chłonął obce widoki. I czekał, wytrwale czekał, aż mu przejdzie.
Tyle że wcale nie przechodziło. O czym najlepiej świadczyło to, że chociaż minął już wrzesień, a październik zdecydowanie zbliżał się ku listopadowi, który z kolei groził rychłym nadejściem grudnia, skromny dobytek Romańczuka wciąż spoczywał nierozpakowany w torbie przy obcym łóżku.
Na dodatek szybko się okazało, że bez Krakersa na podorędziu nie było komu ogarnąć gotowania i wielu innych, boleśnie przyziemnych, acz niezbędnych domowych czynności. Zatem z braku wprawnych macek musiały się tym zająć mniej lub bardziej ludzkie ręce. Żywiący się poprzez namaczanie utopiec tylko prychnął i popukał się wymownie w czoło. Licho, owszem, bez słowa protestu podjęło wyzwanie, czemu pozostali domownicy najpierw przyklasnęli ochoczo, po czym zmienili zdanie, odkryli bowiem, że nieodłącznym elementem każdego posiłku w jego wykonaniu była solidna porcja przypalonego pierza. Anioł został więc, pod pozorem wieloletnich zaniedbań w tej materii, delikatnie oddelegowany do tego, w czym przodował, czyli do sprzątania. Tym sposobem przyszła kolej Tura Brząszczyka, który co prawda na gotowaniu znał się mniej więcej tak jak Konrad na partenogenezie, za to nie zdradzał żadnych kompleksów na tym punkcie. Po dwóch tygodniach konsumpcji na przemian chińskich zupek, smażonej mortadeli i gumowych tostów z serem o smaku wosku Romańczuk, chcąc nie chcąc, odsunął na bok twórczość własną i zaczął zgłębiać tajniki kucharzenia.
Po czym pewnego słonecznego przedpołudnia wyciągnął ze skrzynki plik dawno niewidzianych kopert. To wtedy uświadomił sobie ze zgrozą, że domu nie wystarczy posiadać – trzeba go jeszcze utrzymać, że to jemu właśnie, jako nowemu właścicielowi, przypadł w udziale ten zaszczyt i że bez cudownych właściwości Licha w przestrzeni świętej pamięci Lichotki, które dotąd pozwalały mu zapomnieć o czymś tak przykrym jak płacenie rachunków, jego oszczędności wkrótce zaczną pomalutku, lecz nieodwołalnie topnieć. W związku z tym nie miał innego wyjścia, jak tylko na powrót rzucić się na wszelkie dostępne mu zlecenia. Tym oto sposobem błędne koło zamknęło się niepostrzeżenie – dopiero wraz z oficjalnym nastaniem jesieni Konrad ni stąd, ni zowąd odkrył, że nie wiedzieć jak i kiedy znalazł się w potrzasku, na okrągło uwięziony między kolejną fuchą a mielonymi na dwa dni.
Krótko mówiąc, Konrada Romańczuka dopadła codzienność. Dopadła, cisnęła na glebę i skopała po nerkach.
Odskocznią od problemów niespodziewanie okazały się wyprawy do jedynego w mieście całodobowego Tesco. W każdy poniedziałek późnym wieczorem, tak aby nikomu nie przyszło przypadkiem do głowy mu towarzyszyć, Konrad wsiadał do tico i zostawiwszy za sobą codzienność pełną wszystkich i wszystkiego, ruszał w daleką podróż aż za ścisłe centrum, gdzie w bezpiecznej odległości od domu rozpościerała się magiczna kraina, jego wielkopowierzchniowa strefa komfortu. Przez dwie, trzy godziny wędrował alejkami, upojony samotnością, świętym spokojem i syntetyczną wonią świeżego pieczywa. A co najlepsze, przez cały ten czas ani razu nie musiał otwierać ust.
Także teraz, gdy w koszyku spoczywała już perfekcyjna musztarda w towarzystwie koncentratu doskonałego, pogrążony we własnych myślach Romańczuk przeszedł krokiem spacerowym do następnej alejki, gdzie wsiąkł ponownie, tym razem w makarony. Głęboko gardząc pomidorową z ryżem jako ostateczną profanacją tej szlachetnej zupy, osobiście preferował makaron w postaci jak najdłuższych nitek, wymagających konsumpcji metodą zamaszystych siorbnięć; tymczasem pozostali domownicy obstawali przy mniej upierdliwych w obsłudze świderkach bądź – o zgrozo! – drobnych muszelkach, które wykazywały skłonność do masowego przysysania się do talerza, czym doprowadzały Konrada do białej gorączki. W przypadku rosołu wszyscy jednogłośnie wybierali krajankę, lecz gdy chodziło o pomidorową, każdy uważał własną wersję za bez mała kanoniczną. Rzecz jasna, Romańczuk mógł wziąć po paczce jedynego słusznego makaronu na łebka, jak to robił najczęściej, nie przeszkadzało mu to jednak w wykorzystaniu kolejnej okazji do głębokiej, niespiesznej zadumy.
Refleksyjny nastrój zburzyła dobiegająca jego niechętnych uszu dyskusja, jaka toczyła się z ożywieniem w przyległej alejce, którą opuścił zaledwie przed paroma minutami.
– …to może ten? – Głos był męski i bez wątpienia udręczony.
– Zaledwie sto dwanaście gramów pomidorów na sto gramów keczupu – wytknął mu precyzyjnie głos drugi, oschły i nosowy. – I syrop glukozowo-fruktozowy zamiast cukru!
– No dobrze… A co powiesz na ten?
– Z koncentratu? Ty tak poważnie?
– Nie no, przecież, z koncentratu, gdzie ja mam głowę! A ten?
– Woda, zagęstniki, konserwanty…
– Na litość boską, keczupów na pół ściany, a my znów wrócimy z niczym! – W głosie pierwszym wyraźnie rozbrzmiewała już nuta histerii. Jego właściciel ewidentnie nie miał serca do zakupów długodystansowych, czego nie dało się powiedzieć o jego towarzyszu, żarliwym wyznawcy kultu etykiet i składów.
– Słusznie. Jedna łyżka keczupu zawiera pół łyżeczki cukru – odparł rzeczowo głos drugi.
– Cukier krzepi!!!
– Doprawdy, alleluja! Wyłącznie próchnicę!
Z jedną ręką już wyciągniętą ku paczce świderków i paczką nitek w drugiej Konrad Romańczuk zdębiał. Alleluja? Alleluja? Ale… ale… jak to – alleluja? Jak? Skąd?!
W pierwszej chwili sądził, że się przesłyszał albo ma jakieś omamy. A może naprawdę nie powinien był dziś dojadać ziemniaczanej zapiekanki z sobotniego obiadu?… Coś uparcie mu jednak mówiło, że to nie wina zbyt intensywnego oświetlenia w sklepie ani nadmiaru starych tłuszczów na kolację, że ten stanowczy, wyniosły głos naprawdę rzucił gromkim „alleluja”. Zostawiwszy swój wózek, pomału, na miękkich nogach Konrad przeszedł na koniec alejki i wyjrzał ostrożnie zza węgła.
Na wysokości keczupów, w pozie charakterystycznej dla krańcowej rozpaczy, stał facet mniej więcej w jego wieku. Przeciętnego wzrostu i tężyzny, w okularach, z delikatną sugestią zakoli, które wgryzały się w linię ciemnoblond włosów, w szarym sweterku wyglądającym spod kurtki, wydawał się całkiem zwyczajny. Nijaki wręcz. Konrad minąłby go na ulicy bez choćby jednego spojrzenia, za to jego towarzysza – za nic w świecie. Być może inni, niczego nieświadomi przechodnie dawali się nabrać na ten numer, lecz on wiedział aż za dobrze, skąd się biorą takie rozłożyste garby w kształcie paralotni.
Nie licząc ukrytych skrzydeł i skłonności do charakterystycznego wykrzyknienia, ten anioł stróż w niczym nie przypominał jednak drobnego, milusińskiego Licha. Ubrany w obszerny prochowiec w stylu porucznika Colombo, z kapturem dresowej bluzy naciągniętym głęboko na czoło i przysłaniającym – choć z tej odległości Konrad nie mógł ich dostrzec, był tego niemalże pewien – niespotykane u ludzi tęczowe oczy, nie tylko wyraźnie górował nad swoim człowiekiem posturą, ale też zdawał się go przytłaczać ogromem nieskrywanego potępienia, gdy tak z butelką keczupu w dłoni tokował na temat zawartości cukru w produktach spożywczych. Gdyby w połowie wywodu wyciągnął zza pazuchy miecz ognisty, by przykładnie ukarać faceta w sweterku za zbrodnie przeciwko zdrowemu żywieniu i nieprzemyślane decyzje konsumenckie, Romańczuk wcale nie byłby zdziwiony. Co innego ochrona obiektu.
W pewnym momencie facet w sweterku zdał sobie sprawę, że ich dyskusja przyciągnęła niepożądaną uwagę. Obróciwszy się gwałtownie, dostrzegł wystającego konspiracyjnie zza regału Konrada i zbladł.
– Idziemy! – wychrypiał, wyrywając aniołowi butelkę keczupu i odstawiając ją pospiesznie na półkę.
– A co z kiszoną kapustą? Zawarte w kiszonej kapuście bakterie Lactobacillus…
– A srał je pies, idziemy!!! W tej chwili!
Anioł zmarszczył surowo brwi, za nic mając, że zdenerwowany facet w sweterku szarpał nim jak oszalały.
– Doprawdy, Pawle, człowiek z twoim wykształceniem i poziomem kultury osobistej…
– Rany boskie, czy ten jeden jedyny raz mógłbyś ze mną nie dyskutować i po prostu zrobić to, co mówię?!
Konrad tymczasem zebrał się w sobie i wyłonił zza zakrętu, wymownym gestem potrząsając w powietrzu paczką nitek.
– Alleluja! – wykrzyknął triumfalnie. – Alleluja!
– C… c-co?… – Facet w sweterku zastygł z palcami zaciśniętymi na anielskim prochowcu.
– On! – Romańczuk wycelował makaron w rosłego anioła stróża. – Alleluja! Tak powiedział, alleluja!
Facet w ułamku sekundy przeszedł z trupiej bieli w czerwień pomidora.
– Ja pana nie znam! – zakrzyknął piskliwym głosem. – Nie znam pana! Pan mnie z kimś pomylił!
– Nie, nie, nie, ja wyraźnie słyszałem, jak pański…
– Nic pan nie słyszał! Nic a nic!
W przypływie nadludzkich sił facet szarpnął anioła raz jeszcze, tym razem ruszając go wreszcie z miejsca, i zaczął wlec za sobą w stronę wyjścia. Gdy znaleźli się na końcu alejki, ponownie obejrzał się na osłupiałego Konrada, któremu nawet do głowy nie przyszło, by za nimi pędzić, i wycharczał z dramatycznym wytrzeszczem:
– I żadne alleluja! Nie ma żadnego alleluja!!!
więcej..