Silva Rerum - ebook
Silva Rerum - ebook
Opowieść o historii, która nie dzieli, lecz łączy.
Ta powieść stała się już częścią światowej klasyki.
Anno Domini 1666. Dwór w Milkontach na Litwie. Mijają lata, odkąd Jan Maciej Narwojsz schronił się tu z rodziną po najeździe kozackim na Wilno. Teraz, gdy jego czas dobiega kresu, patrząc z miłością na żonę Elżbietę, wierną towarzyszkę jego radości i smutków, oraz wspaniałe, lecz całkiem nieprzewidywalne, nastoletnie bliźnięta – Jana Kazimierza i Urszulę, zapisuje ostatnie rozmyślania w starej rodowej sylwie.
Rękopiśmienna księga mieści całe życie szlacheckiej rodziny. Opisy wojennych wyczynów przodków, daty narodzin i śmierci, wspomnienia, kościelne mowy przeplatają się w niej z przepisami na nalewki, listami podarunków, żartobliwymi rymowankami... Istny las rzeczy, silva rerum.
Dziwna rzecz – ilekroć Jan Maciej sięga po pióro, nieszczęścia jak ciemne chmury gromadzą się nad domem. Złe znaki spędzają sen z oczu ojcu pięknej dziewczyny, która marząc o świętości, napotkała diabła w ludzkiej skórze, i chłopca, który niespodzianie odkrył w sobie grzeszną tajemnicę. Może to klątwa zawisła nad Narwojszami?
Ta pełna przygód saga rodzinna, popis gry wyobraźni oraz niezwykłej erudycji, jest nie tylko mistrzowską realizacją gatunku i oszałamiającym zmysły obrazem siedemnastowiecznego świata. To również ponadczasowa opowieść o miłości i śmierci, wyborach, które okazują się największymi błędami, pytaniu o zło i próbie wiary, marzeniu o wolności, nieposkromionej ciekawości świata i najważniejszej z podróży - w głąb siebie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07194-6 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(...)
I tak oto, bawiąc się w stwórcę i projektując swoją arkadię, Jan Maciej nie tyle zauważył, ile – w pewien piękny dzień uniósłszy głowę znad zapisków i papierów – ujrzał nieźle podrośnięte klony, żywopłot, niegdyś sadzony jako oddzielne krzaki, teraz tworzący już zwartą ścianę, i ogród zbiegający trzema tarasami do jeziora, podzielony na dwanaście czworokątnych części, w którym wszystko bezustannie kwitło: ledwie zwiędły krokusy, rozwijały się śnieżyczki, a gdy te przekwitły, zakwitały przylaszczki, później hiacynty, po nich – narcyzy i holenderskie tulipany, następnie – róże, nasturcje, lilie, lawenda, georginie; pięło się w górę przywiezione z Ameryki wielkolistne Nicotiana tabacum, rósł nawet delikatny, owijany słomą na zimę krzew granatu. Nieco wygięty przez wiatry dmące od jeziora rozwijał się wielki i chyba jedyny cud, jaki udało się Janowi Maciejowi stworzyć – sosna z zaszczepioną gałązka brzozy, w jej koronie szumiały igły oraz liście w kształcie serca. Rzeczywiście inne próby mu się nie powiodły, nie wyhodował róży rodzącej owoce granatu, ani niebieskich dzwonków wielkości dzwonnicy, mógł za to chlubić się jabłonią, na której gałęziach dojrzewały aż cztery gatunki jabłek. Przyglądając się z lubością swemu ogrodowi, spostrzegł nagle coś, co nasunęło mu myśl o tym, że przeoczył największy chyba cud wzrastania.
W rogu ogrodu przy żywopłocie zauważył bawiące się dzieci – swoje bliźnięta i Jonelisa – i naraz sobie uświadomił, że to już nie dzieci, lecz wyrośnięci młodzi ludzie, którzy niepostrzeżenie tuż pod jego nosem stali się prawie dorośli, chociaż nadal jak małe brzdące bawili się w ciuciubabkę. Jan Maciej widział doskonale, nawet ze swego dalekiego okna, że próbujący złapać Kazimierza i Urszulę i smagany przez nich rózeczkami Jonas, choć ma oczy przewiązane chustką, bez trudu, niby to przypadkiem wciąż chwyta Urszulę za piersi, które dopiero co wykiełkowały, gdzie tam wykiełkowały – przerosły już nawet największe z wyhodowanych przez Jana Macieja jabłek. Urszula zaś starała się nie tylko boleśnie uderzyć tego ślepego kogucika rózgą, ale jeszcze wetknąć mu za koszulę pokrzywę, którą skrywała w drugiej ręce, a Kazimierz, zamiast się chować przed ciuciubabką, z przyjemnością wymierzał podstępne razy i kompanowi, i siostrze – najwyraźniej nie zależało mu na tym, żeby wygrać.
Ta właśnie cecha – nieprzejawianie najmniejszej chęci wygranej – budziła prawdziwy niepokój Jana Macieja, który będąc rozumnym i przenikliwym człowiekiem, już dawno zauważył, iż jedyny dziedzic jego fortuny na większość życiowych spraw zwykł patrzeć z ledwie wyczuwalną pogardą i drwiną, jakby stał z boku i oglądał jakiś holenderski obraz przedstawiający śmiesznych, hulających w karczmie chłopów, i zawsze starał się zaznaczyć, że on sam znajduje się na zewnątrz tego obrazu, jakby po drugiej stronie ramy, lecz na pewno nie pośród dziejących się tam wypadków. Obdarzony bystrym rozumem, którym pojmował w pół zdania najbardziej nawet zawiłe nauki z ksiąg Jana Macieja, i zwinnością ruchów, dzięki której i dosiadanie konia, i władanie szablą były dla niego dziecinnie proste, Kazimierz w istocie rzeczy nigdy nie zdradzał ochoty oddania się jakiemuś wybranemu zajęciu, jak gdyby w niczym nie widział sensu i jakby wszystko wydawało mu się jednakowo głupie i niedorzeczne. Jan Maciej zadawał sobie niekiedy pytanie, czy ta cecha charakteru jego syna jest oznaką niepoprawnego lenistwa czy rzadko spotykanego zniechęcenia, i próbował zgadnąć, gdzie jest pies pogrzebany: dlaczego tak hojnie obdarzony przez Boga młodzieniec, mogący – zdawałoby się – góry przenosić, marnotrawi swe dni. Jednak dociekliwy Jan Maciej mylił się co do jednego – otóż nie pies był tu pogrzebany, lecz kot, i nie tyle pogrzebany, ile odgrzebany, bo właśnie owego dnia, przed sześciu laty, gdy Kazimierz rozkopał grób Maurycego, wraz z padliną odkrył swoje beznadziejne przekonanie o tym, iż człowiek też jest tylko zwierzęciem, które kiedyś zgnije, i zwątpienie w sens własnego życia ogarnęło go wówczas już na zawsze niczym robactwo, które wylazło z kociego ścierwa i nieustannie zżerało mu duszę, jakby była liściem jakiejś rośliny, dlatego w żadnym ze swych działań nie widział odtąd celu i nawet najbardziej zajmujące zabawy ani ćwiczenia nie pozwalały mu o tym zapomnieć.
I ojciec z drżeniem pomyślał o tym, że jego latorośl nie poradzi sobie w świecie bezczelnych i obłudnych ludzi, gdzie – o czym wiedział doskonale – trzeba nie tylko umieć przewidywać na pięć kroków w przód, ale też nieustannie osłaniać plecy przed podstępnym ciosem. Jan Maciej miał niejasne przeczucie, że oto nadszedł czas, aby rzucić syna w wir życia, jak się wrzuca do wody małe kocięta – żeby się wreszcie ocknął i przestał być dzieckiem, które zjadło wszystkie rozumy, lecz by się zmierzył z losem nie w tej zacisznej, pachnącej lawendą, przemyślnie urządzonej milkonckiej arkadii, ale w prawdziwym świecie z całą jego obłudą, ohydą i nieprzewidywalnością. W świecie, do którego, jak się zdawało, był świetnie przystosowany Jonelis – od pewnego czasu zżerał tego młodzieńca jakiś niepokój, poganiała go nieustannie jak nahajka nieuświadomiona zazdrość i przekonanie o własnej marności wynikające z niezmiennego pragnienia, by dogonić i prześcignąć przyjaciela, dla którego los był łaskawszy i pozwolił mu się urodzić w innej rodzinie. Jonelis Tarwid, jeszcze piękniejszy niż Narwojsz, bo z bujnymi kędziorami i niebieskimi oczyma niby jakiś Apollon, i wcale nie mniej od Narwojsza pojętny, gdyż nadrabiał pilnością i wysiłkiem to, co tamten zawdzięczał wyłącznie swojemu talentowi, z zapałem naśladował wszystko, czego się chwytał jego przyjaciel. A Jan Maciej, który w głębi duszy darzył dziecko sołtysa niemal ojcowską miłością, nigdy nie miał nic przeciwko temu, aby chłopiec uczył się razem z jego synem pisania i czytania lub ćwiczył konną jazdę na dobrym wierzchowcu z dworskiej stajni. Jan Maciej myślał sobie czasem, że gdyby tak zlepić w jedno obu młodzieńców, wyszedłby szlachcic doskonały: mądry, dziarski, beztroski i śmiało dążący do szczęścia.
O wiele mniej zagadkowa wydawała się Janowi Maciejowi Urszula: z dziewczynki, wychowywanej zresztą bardzo surowo, wyrosła na piękną pannę, pokorną, słodką i miłą – prawdziwą radość dla starzejącego się ojca; nigdy nie skakała mu do oczu i nie mówiła „nie”, za co był jej wdzięczny i traktował ją dość pobłażliwie, jak delikatną roślinę, którą trzeba cieszyć się szybko, bo czas jej kwitnienia jest krótki, rozpieszczał ją więc, podlewał wodą pochwał i nawoził kosztownymi drobiazgami. Elżbieta zaś – mądra niewiasta, doskonale rozumiejąca całą przebiegłość kobiecego rodu – patrzyła na swą dojrzewającą córkę trochę bardziej podejrzliwie, życie nauczyło ją przecież, że nie należy ufać przymilnym osóbkom, których nie sposób wytrącić z równowagi, a jeśli ta osóbka jest aniołkowatą, niespełna siedemnastoletnią, nigdy niegrymaszącą i niestrojącą fochów panną, to trzeba nie ufać jej podwójnie. I rzeczywiście, nawet Elżbietę, co się napatrzyła w życiu różnych okropności, przeszyłby dreszcz, gdyby jakimś cudownym kluczem otworzono przed nią duszę córki i pozwolono jej zajrzeć do środka, Urszula była bowiem jak szafka flamandzkiego ebenisty – na zewnątrz ciepły mahoń inkrustowany delikatnie połyskującym srebrem i różową masą perłową, gładki niczym lustro, a w środku istny labirynt szuflad i szufladek, jakichś tajnych schowków. Pod wygładzoną, lśniącą powierzchnią w zakamarkach duszy Urszuli pełzały karaluchy niewyobrażalnej złości, mrowiły się pluskwy pychy, rozrastała pleśń gniewu właściwego podlotkom, chrobotały korniki bezmyślnego okrucieństwa karmione głupotą beztroskiego dzieciństwa, a pod tym wszystkim znajdowało się jeszcze drugie dno, skrywające największą tajemnicę Narwojszówny. I jedynie powzięte niegdyś przez Urszulę postanowienie, iż pewnego dnia nieuchronnie zostanie świętą, zdobywając w ten sposób życie wieczne nie tylko dla swej duszy, ale może również dla swojego ciała, niczym zatrzaśnięte ołowiane wieko nie pozwalało, aby gniew przez siedem lat gromadzony w jej sercu, przemilczane krzywdy, niewymierzone policzki i tamowane łzy wydostały się na zewnątrz. Wmówiła sobie, że jest niezwykła, wyjątkowa, że może oddziaływać na otaczający ją świat samą tylko wolą, myślami i zachciankami, że potrafi czynić najprawdziwsze cuda, chodziła z miną aniołka, w rzeczywistości nie robiąc nic innego poza zbijaniem bąków, i cierpliwie czekała na znak z nieba, który miał dowieść jej bezsprzecznej świętości. Klęknąwszy w domowej kaplicy i złożywszy ręce do modlitwy, Urszula sama nie zdawała sobie sprawy, w którym momencie jej myśli odrywają się od słów pacierza i przenoszą ją w niedaleką przyszłość, gdzie widzi siebie w sukni z pysznego złotogłowia, w różanym wieńcu na rozpuszczonych włosach, obwieszoną klejnotami, perłami i koralami przyniesionymi przez wdzięcznych, oddanych jej pielgrzymów mdlejących z zachwytu nad jej niebiańskim pięknem i dobrocią, a rodzice, Kazimierz i cała służba są z niej szczerze dumni i dziękują Bogu za to, że pozwolił im choćby przez krótki czas obcować z prawdziwą świętą, gorzko żałują wszystkich słów, jakie wypowiedzieli do niej w złości, i krzywd, które jej wyrządzili bynajmniej nie w złej wierze... I ów triumf świętości oraz powszechny kult sprawiały, że Urszula czuła taką błogość w sercu, w głowie jej się kręciło i wcale nie myślała o tym, co się dalej stanie. Może przypadkiem, a może nie, zauważyła, że najlepiej jej się marzy, kiedy nic nie je, a najwyrazistsze wizje rodzą się w pustym, burczącym żołądku, toteż zaczęła wytrwale pościć – podczas śniadania, gdy nikt z domowników tego nie widział, chowała jedzenie w podołek i wymknąwszy się z domu, wyrzucała je w krzaki. Cóż dla niej znaczył bezbożnie ciśnięty w zarośla chleb lub inne błogosławione dary Boże, skoro zamierzała zostać prawdziwą świętą żywiącą się niebiańską ambrozją i śpiewem aniołów? Jedyny prawdziwy cud polegał na tym, że na takie zachowanie córki nie zwrócił uwagi jej starzejący się ojciec, który już tracił czujność i coraz częściej przebywał w ogrodzie swych marzeń, nie zauważyła tego również matka znajdująca ukojenie w codziennych domowych zajęciach, jednak pełen jedzenia podołek nie umknął uwadze brata bliźniaka, który mimo całej miłości do siostry od pewnego czasu sądził, że brakuje jej piątej klepki, dlatego nie dziwiły go już żadne jej dziwactwa i nic nie mogło zmienić jego głębokiego przekonania o tym, że otaczają go sami głupcy.
I tylko jeden człowiek na świecie, nie czekając na znak z niebios ani kanonizację, już teraz ubóstwiał Urszulę i gotów był całować ziemię, po której stąpała, gdziekolwiek stanęła jej stopa, może w głębi duszy czuł z goryczą, iż jest to bodaj jedyna związana z Urszulą rzecz, którą wolno mu było całować bezkarnie. Jonelis nawet się nie spostrzegł, kiedy łuska spadła mu z oczu jak odchowanemu kocięciu: pewnego dnia przejrzał i zobaczył, jakie dziwne, jedyne w swoim rodzaju są oczy Urszuli – brązowe jak birżańskie piwo, w słońcu zaś żółte niby oczy kota, jakie połyskujące są jej włosy barwy wrzosowego miodu, jakie pełne i nabrzmiałe są jej malinowe usta i jakże delikatna skóra, tu i ówdzie ledwie muśnięta słońcem niczym zarumieniona w piecu pszenna bułeczka, w innych zaś miejscach, na przykład po wewnętrznej stronie przedramienia, osłonięta przez litościwy cień, bielutka jak niezebrana śmietanka. Jonelis mógłby całymi godzinami patrzeć, jak od chłodnego podmuchu ręka Urszuli pokrywa się gęsią skórką, na której jeżą się niczym kłosy pszenicy złote włoski, marzył wówczas, jak cudownie byłoby stać się na chwilę jakąś małą pchełką lub niewidoczną dla oka weszką i beztrosko, niezauważenie brnąć przez to złociste pszeniczne pole jej przedramienia i dalej – wspiąć się po łokciu aż do barku, zbadać, jak pachnie skóra za jej uchem, zbiec stromo w dół po białej szyi, wzdłuż niebieskawego strumyka ledwie prześwitującej żyły, wdrapać się na wzgórki jej piersi i odpocząć na ich różowawych wierzchołkach, a potem wędrować dalej, niżej, aż do czarnego, porośniętego lasem wąwozu, gdzie zieje rozkoszna bezdeń, z której – gdyby choć raz tam trafił – nie byłoby już dla niego powrotu... I tutaj Jonelisowi zapierało dech, w uszach biły mu dzwony i tak bolała go kość ogonowa, jak gdyby miała za chwilę wyleźć przez podbrzusze i wraz z jego członkiem przebić pludry, których szerokie plisy wspaniałomyślnie chroniły go przed wstydem cielesnego pobudzenia. Kiedy indziej zamiast odurzającej wizji, że jest pchłą, Jonelis marzył, by się zamienić w wielkiego, okrutnego olbrzyma, żeby wziąć Urszulę do ręki jak ciepłą, pachnącą bułeczkę z miodem, śmietanką i malinami, i niewzruszenie, bez cienia żalu ją schrupać, połknąć i przetrawić, uczynić ją na zawsze częścią siebie, upić się zniewalającym piwem jej brązowych oczu.
Urszula, choć się nie domyślała, jakiż to okrutny koniec w paszczy olbrzyma gotuje dla niej wyobraźnia Jonelisa, widziała doskonale, jak chłopaczyna tępym wzrokiem wyrzuconej na brzeg ryby gapi się na jej włosy, ręce albo piersi. Sam diabeł nie potrafiłby chyba wyjaśnić, dlaczego odczuwała dziwną przyjemność, drażniąc Jonelisa i prowadząc z nim niewinną, jak sądziła, grę: ledwie poczuła na sobie jego wzrok, niby to mimochodem odpowiadała na to spojrzenie. Kiedy syn sołtysa pożerał wzrokiem jej włosy, Urszula niejako w zamyśleniu zaczynała okręcać je wokół palca albo tak się przechylała, by jak najpiękniej lśniły w słońcu, potem zaś ruchem głowy odrzucała kosmyki, odsłaniając szyję, i pozwalała chłopcu cieszyć się widokiem swego dołeczka przy obojczyku; gdy Jonelis zapatrzył się na jej wargi, wydymała je, przygryzała ich kąciki, po czym nagle rozchylała usta, by omdlewający z wrażenia chłopak mógł podziwiać, jak czerwona krew pod cieniutką skórą napływa w to miejsce, gdzie przed chwilą ząb Urszuli wbijał się w jej wilgotną wargę. Najstraszniejsza broń kryła się jednak pod gęstą zasłoną jej czarnych rzęs – nauczyła się nimi cudnie trzepotać, umiała też zwracać je do światła w taki sposób, żeby ich długie, podobne do wachlarzy cienie padały na policzki – otóż Narwojszówna zwykła najpierw błądzić oczyma bez celu przez jakiś czas, po czym nagle i niespodziewanie przeszywała wzrokiem Jonelisa, co było dla niego jak cios obuchem w głowę, od którego zapominał języka w gębie. „Prawda, Jonasie?” – pytała zaraz, a jej pytanie do niczego się nie odnosiło, bo Urszula nic przedtem nie mówiła, ale i tak zbijało ono Jonelisa z tropu, uprzytamniając mu, że przez kilka chwil przebywał w innym świecie i teraz wychodzi na głupka. Kazimierz i Urszula śmiali się, widząc zakłopotanie swego przyjaciela, a okrutna niedoszła święta myślała o tym, że Jonelis w jakiś sposób – może przez tę mieszankę cudzego bólu, zakazanej zabawy i złośliwej przyjemności – przypomina jej starego kocura Maurycego ciągniętego za ogon.
Kazimierz tak jak wtedy, gdy oboje z siostrą dręczyli kota, teraz też był niezastąpionym druhem Urszuli, od dawna porozumiewającym się z nią bez słów, a często za pomocą tych samych myśli, które równocześnie przychodziły im obojgu do głowy. Młody Narwojsz, nawet gdy nikt go o to nie prosił, wymyślał dla całej trójki najsprytniejsze psoty i zabawy o niełatwych zasadach, składające się z berka, ciuciubabki i zapasów i mające właściwie tylko jeden cel: drażnić Jonelisa i doprowadzać go do szaleństwa rzekomo przypadkowymi dotknięciami, mignięciem jakiegoś skrawka dziewczęcego ciała, niezamierzonym kuksańcem czy zadraśnięciem, a rozkręciwszy zabawę na całego, Kazimierz – jak doświadczony rajfur – niepostrzeżenie się oddalał, by jego siostra mogła zaznawać przyjemności ze swą dobrowolną, omdlewającą z niepojętej rozkoszy ofiarą.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------