- W empik go
Siły i środki naszej sceny - ebook
Siły i środki naszej sceny - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 415 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przesilenie, które w ostatnich czasach zdają się przebywać wszystkie cywilizowane społeczeństwa w rozlicznych objawach życia materyalnego i duchowego, – dotknęło również i scenę europejską w sposób dość zatrważający.
Gdziekolwiek zwróci się wzrok poważnego, nieuprzedzonego badacza i myśliciela, wszędzie dostrzega, jeżeli nie oznaki wyraźnego upadku sceny, to przynajmniej ślady niepokojącego obniżenia jej poziomu artystycznego i moralnego. We Francyi sztuka przerzucana jak piłka, w różnych kierunkach, – jak piłka, mami wzrok różnokoloro-wemi strzępkami swej czasowej obsłony, na której każdy znajdzie swoją ulubioną barwę-, to szarej powszedniej actualité, to pstrej, na zmysły obliczonej féerie, to posępnej, patologicznej kryminalisty – ki, to nareszcie genialnego paradoksu. „W Niemczech, mówi Lewes (On actors and the art of acting), a nawet w całej Europie i w Ameryce, scena z zadziwiającą szybkością spada z wyżyn sztuki na niziny bezmyślnej rozrywki – tak, jak kiedyś z ceremonii religijnej na sztukę się przekształciła. Wszyscy prawdziwi miłośnicy teatru mogą tylko ubolewać nad takim zwrotem, czując zarazem, o ile on jest nieuniknionym w czasach, kiedy scena przestała już dostarczać artystycznej strawy wybranemu gronu wykształconej publiczności, a natomiast zaspakaja niższe instynkta mas nieokrzesanych lub zepsutych. Na jednego widza, zdolnego odczuć piękność wiersza, subtelny humor lub wytworność środków, nadających dziełu sztuki harmonię i zaokrąglenie – znajdzie się stu, którym podobne wrażenia zupełnie są niedostępne, którzy cenią tylko parodyę, ostre cięcia, dwuznaczny dowcip, lub frazes, obliczony na efekt. Na jednego znawcę, oceniającego obmyślaną grę, przypada tysiące dyletantów, którzy przekładają świetny kostium, piękne plecy i ramiona. Tym sposobem masa, którą łatwo rozerwać, i która suto przyjemność swoją opłaca, jest panią położenia.” Jeżeli zwrócimy się do Anglii, oto, co nam o niej powie Johann Proeltz (Die modernen Buhnenverhaltnisse Englands): „Zdanie, że teatr zrzeka się, mniej więcej wszędzie, godności insty – tucyi artystycznej, ażeby się stać poprostu zakładem uprawiającym rozrywkę, nie znajduje nigdzie może tak smutnego potwierdzenia, jak w Anglii. Cudzoziemiec, przybywający do Londynu z wyobraźnią pełną marzeń o złotych czasach Garricka i Kembla, stoi nad przepaścią, oddzielającą „niegdyś” od „dzisiaj,” jak wobec wielkiej nierozwikłanej zagadki."
Nie jest bynajmniej moim zamiarem szukać rozwikłania tej zagadki na korzyść Paryża, Wiednia lub Londynu; jeżeli przytoczyłem pojedyńcze głosy, ubolewające nad tem „przesileniem,” które pewnym umysłom tak się groźnem wydaje, że im dostarcza przedmiotu do szerokich traktatów (mam tu na myśli wyborną książkę Jerzego Köberle, p.t: „Die Theaterkrisis”), to głównie dlatego, ażeby tem śmielej zajrzeć w oczy złemu, które i nad naszą sceną zawisło, i na które tylko zagorzali optymiści oczy zamykać mogą.
Rzecz dziwna! Prąd krytyczny, który w ostatnich czasach nie oszczędził u nas ani jednej instytucyi, ani jednego kierunku, ani jednej tradycyi, który namnożył buchalterów społecznych, regulujących z niezachwianą zimną krwią debet i credit między przeszłością a teraźniejszością, – prąd ten omijał teatr, zostawiając mu aureolę wielkiej tradycyi, nie troszcząc się o to, ile w niej jest zapożyczonego od przeszłości blasku, a ile światła dzisiejszej, po obywatelsku zapracowanej zasługi.
Objaw totem dziwniejszy, że o niczemu nas obficiej i wielomówniej nie rozprawiano, jak o teatrze.
Jeżeli jednak zważymy, że krytyka teatralna, uprawiana szczególniej w prasie peryodycznej, zmuszoną była trzymać się przeważnie chwili bieżącej, – pojmiemy, dlaczego, poddając pod rozbiór przygodnie tylko nowości repertuarowe, kontrolując działania dynastyj reżyserskich najczęściej nie w całości, ale w pojedyńczych, dowolnie wyrywanych momentach; rozbierając drobiazgowo grę aktorów nie w postępowym jej rozwoju w pewnych okresach czasu, ale na podstawie skąpego materyału pierwszych przedstawień, – zostawała w tym stosunku do sceny, w jakim niejednokrotnie znajduje się, względem organizmu chorego, domowy lekarz, który tak przywykł do drobnych a codziennych przypadłości swego pacyenta, że traci bystrość w ocenianiu ogólnego patologicznego stanu, na który składają się powoli te małoznaczące na pozór objawy chorobowe.
Dzięki krytyce, w ten sposób poniekąd z konieczności prowadzonej, każdy miłośnik sceny zna mniej więcej wartość sztuk, stanowiących materyał repertuarowy; wie, którzy artyści i jak w tych sztukach grali, – mało kto jednak zdaje sobie sprawę z sumy sił, jakiemi scena nasza rozporządza, i ze stopnia żywotności, jakim obdarzony jest organizm teatralny, wzięty w całości Tu i owdzie dają się słyszeć narzekania na powolne wyczerpywanie się tych sił, na widoczne zesłabnięcie tej żywotności – ale pojedyńcze głosy milkną zwykle wobec optymistycznego ogólnika: „Scena nasza jest jedną z pierwszych w Europie; stoi na równi z paryzkim Theatre Francais, z wiedeńskim Bugtheater i z włoskiem towarzystwem Belloti Bon.”
Czy tak jest istotnie?
W niniejszym szkicu postanowiłem zastanowić się nad odpowiedzą na to zapytanie i zbadać, w jakim stopniu scena nasza jest jeszcze i na jak długo będzie jedną z pierwszych w Europie.
Postanowienie to nierównie łatwiej może dałoby się wykonać bezimiennie, lub pod osłoną pierwszego lepszego pseudonimu; ale w tej chwili nie idzie mi bynajmniej o większą lub niniejszą łatwość w wypowiedzeniu tego, co uważam za prawdę, lecz o samą prawdę, która dla bezstronnego czytelnika nic stracić nie może na towarzystwie nazwiska byłego reżysera.
Sądzę, że ośmiomiesięczna praktyka, która wyjaśniła mi wiele teoretycznych wątpliwości i na pewniejszych podstawach oparła sąd krytyczny, dopełniwszy go spostrzeżeniami na gruncie, nietylko nie może pozbawić mnie prawa głosu w sprawach teatru, ale staje się jednym tytułem więcej do odezwania się w materyi, badanej sumiennie – a nawet nakłada na mnie pewien obowiązek sporządzenia dokładnego bilansu sił i środków, któremi scena nasza w chwili obecnej rozporządza.
Innego znaczenia nie należy szkicowi niniejszemu nadawać; wyszedł on z pod pióra, które nic takiego nie pisze, czegoby już dawniej w rozproszonych nie kreśliło uwagach, i coby głośno, do kogo należy, nie było przez usta reżysera wypowiedziane. Jeżeli przy streszczaniu zawartych w tej pracy spostrzeżeń, krytykowi dopomaga czasami reżyser – zdarza się to o tyle tylko, o ile ten ostatni miał sposobność śledzić tętna życiowe organizmu scenicznego, przypatrywać się tak ogólnemu procesowi rozwoju repertuarowego, jak i kombinacyi pojedyńczych, działających w nim pierwiastków składowych.
Ta druga szczególniej sfera badań, dostępna tylko reżyserowi, ważnych dostarcza danych do ocenienia sił i środków naszej sceny; nic bowiem nie może dać dokładniejszego wyobrażenia o stopniu talentu, zdolności, lub użyteczności aktora, o zakresie jego działalności, jak widok roli, przechodzącej w nauce przekształcenia zarodka, aż do narodzin mniej więcej żywej i zdolnej do życia postaci. Tu dopiero wychodzi na jaw szczebel inteligencyi artystycznej, na której aktor się znajduje, siła jego samodzielnej inwencyi, lub niewolnictwo rutyny, niesięgającej poza sferę zwykłych środków i środeczków techniki aktorskiej.
A ktoby, w takiem przedstawieniu rozwoju twórczości aktora, widzieć chciał świętokradzkie targnięcie się na zasłonę, okrywającą tajemnice Izydy zakulisowej, ten niejasno zdaje sobie sprawę ze stosunku artysty do sztuki i do społeczeństwa.
Tajemnicą zakulisową, wrozsądnem pojmowaniu tego wyrażenia, jest to tylko, co wkracza w sferę prywatną artysty. Wrażliwość i drażliwość, nieodłączna od powołania artysty, uważa wprawdzie często sąd o jego publicznej działalności za zamach na charakter prywatny; ale zadaniem właśnie sumiennej krytyki jest: wykazać, że jeżeli artysta, jako człowiek prywatny, jest nietykalnym – jako pracownik na niwie sztuki, podlega kontroli nietylko w gotowych rezultatach swej pracy, w środkach, jakiemi do nich dochodzi, ale w stopniu i szczereści usiłowań, z których te rezultaty wynikają. Większa lub mniejsza miłość dla sztuki, większa lub mniejsza gotowość do poświęcenia dla niej własnych widoków, – łączy się może pewnemi węzłami z osobistym charakterem – ale, ponieważ stanowi stronę obywatelską, a więc zawsze publiczną, zawodu aktora, przy badaniu zatem obecnego stanu naszego teatru, z uwagi jej spuszczać niepodobna, tem więcej, że na szali przyszłych losów sceny ta właśnie strona obywatelska wiele zaważyć może.
Przekonanie powyższe, wyniesione z praktyki reżyserskiej, jest główną pobudką, skłaniającą mnie do kreślenia niniejszych uwag. Celem ich ma być jedynie zwrócenie uwagi artystów, że, jeżeli teatr nasz przebywa obecnie zatrważające przesilenie, od nich zależy w znacznej części, ażeby to przesilenie zakończyło się pomyślnie i stało się początkiem odrodzenia sceny.
Artyści, jak zresztą wszystkie stany, powołania i warstwy naszego społeczeństwa, zbyt wiele składają na zewnętrzne okoliczności, zbyt często wzdychają do reform na drodze zakulisowego prawodawstwa, a zbyt rzadko winy obecnego stanu w sobie samych szukają. Jestto nasza wada tradycyjna – otrząsnąć się z niej można i trzeba, sumiennem ocenieniem sił własnych, pogodzeniem się z myślą, że się nie jest doskonałością, i silnem postanowieniem zbliżenia się do tej doskonałości studyami i obywatelską dla sztuki ofiarnością.
Oby słowa niniejsze, kreślone sine ira et studio, mogły choć w najskromniejszym zakresie przyczynić sie do wywołania tak zbawiennego zwrotu.I.
Pomyślny stan każdej sceny zawisł od trzech głównych czynników: od dobrego repertuaru, od dobrych aktorów, którzyby grali ten repertuar, i od publiczności, któraby, smakując w tym repertuarze, uczęszczaniem do teatru, zapewniła mu podstawy materyalnego bytu.
W przytoczonych na wstępie ubolewaniach nad chyleniem się ku upadkowi scen europejskich, najgłośniej odzywa się nuta skargi na publiczność, której smak spaczony popycha właśnie scenę po tej fatalnej pochyłości. „Dzisiejsza publiczność teatralna, mówi Köberle, która równie materyalistycznie myśli, jak prozaicznie czuje, dopomina się na pozór moralnej sceny, ale stawia przy tem takie żądania, przy których tylko scena zepsuta jest możliwą. Większość wymaga widowisk, przyjemnie zmysły łechcących, a próżnych wszelkiej strawy duchowej. Wymaganiom tym odpowiadają najlepiej opery i balety ze świetną wystawą, – w zakresie zaś repertuaru dramatycznego, tendencyjne wyroby, odbijające z fotograficzną wiernością nikle bańki, które unoszą się nad powierzchnią chwili bieżącej.
Pod pewnemi względami zmysł krytyczny współczesnej publiczności wydaje się ostrzejszym. Widz w naszych czasach nie poddaje się łatwo, nie posiada wyrozumiałości publiki z przeszłego stulecia i często uśmiecha się z politowaniem na widok tego, co dawniej do łez wzruszać mogło. Ale za to publiczność dzisiejsza utraciła pierwotną i łatwo zapalną wrażliwość na to, co prawdziwie piękne i wzniosłe nie zastąpiwszy tej straty estetycznie wykształconem poczuciem. Po wielkich mianowicie miastach przejawia się ten znudzony przesyt, odzywa się utyskiwanie na brak w sztuce drażniących przypraw – a widz podobny jest do zepsutego dziecka, które w niczem nie znajduje zadowolenia – właściwie nawet nie wie, na czem owo zupełne zadowolenie polegaćby mogło."
Tę dosadną charakterystykę nowoczesnej przeciętnej publiczności zastosować można w główniejszych rysach i do naszej, – z tą tylko różnicą, że takie nieprzyjazne dla prawdziwej sztuki usposobienie dzisiejszych widzów teatralnych, u nas mianowicie, mniej miało wpływu na stan sceny, aniżeli gdziekolwiek indziej.
Przyczyna tego bardzo prosta: gdy bowiem na każde inne wielkie miasto przypada po kilka lub kilkanaście teatrów, specyalizujących upodobania tłumów, my posiadamy jeden, do którego, w braku wszelkich innych rozrywek publicznych, mniej więcej jeden i ten sam kontyngens widzów, niepowiększony żadną napływową publicznością uczęszczać musi, wyrzekając się wszelkich estetycznych przebredzań. Wszędzie scena zależną jest od publiczności, do której smaku, wtedy nawet, gdy ten smak jest zepsuty, stosować się musi, jeżeli nie chce bytu swego narazić; wszędzie scena nie może istnieć bez publiczności, – u nas, – można to powiedzieć bez przesady, stosunek poniekąd odwrotnie się przedstawiał: publiczność nie mogła istnieć bez sceny.
Jak wielkie, w takich właśnie warunkach, jest znaczenie sceny dla publiczności, jak szlachetne ciążą na niej obowiązki, postaram się wykazać we właściwem miejscu. W tej chwili zaznaczyłem fakt, jedynie w celu zwrócenia uwagi czytelnika, że w przesileniu, które scena nasza przebywa, publiczność najmniej była wpływowym czynnikiem – że zatem przyczyn obecnego stanu szukać należy w repertuarze i w siłach, które go obsługują.
Głównym, najpiewszym warunkiem prawidłowego rozwoju repertuaru jest jasne określenie zadań jego i granic, w których ma się poruszać.
Warunkowi temu zadość uczynić może tylko, że użyjemy tu ekonomicznego wyrażenia, podział pracy , możliwy jedynie przy istnieniu kilku teatrów, uprawiających oddzielne rodzaje produkcyj scenicznych. „Théâtre Francais,” „Grymnase,” „Varietes,” „Palais Royal,” sceny bulwarowe w Paryżu, – Burgtheater, Stadttheater, An der Wien w Wiedniu wiedzą, czego chcą, dokąd dążą, z jaką publicznością mają do czynienia – a posiadając mniej więcej wyodrębnioną sferę działalności, mogą w zakresie tej sfery rozwijać się w pewnym stałym literacko-artystycznym kierunku.
Inaczej się rzecz ma z takim, jak nasz, teatrem, który będąc jedynym na trzykroćstotysięczną ludność przybytkiem sztuki dramatycznej, musi z natury rzeczy przypominać każdemu kierownikowi sceny znany sarkazm Astolfa z „Odludków.”
„Ten prawdę, tamten dowcip, ten koziołki lubi.”
W istocie kierunek literacki, oparty na pewnem kryteryum estetyczno-etycznem w repertuarze, w którym tragedya potrącać ma o farsę, sąsiadującą znowu z dramatem mieszczańskim, lub z komedyą salonową; kierunek, któryby różnorodne, a równie uprawnione upodobania rozlicznych warstw społeczeństwa utrzymać pragnął na jednym szlachetnym a zdrowym poziomie – kie – runek taki natrafić musi na mnóstwo nieprzezwyciężonych prawie trudności, z których dwa tylko istnieją możliwe wyjścia: albo danie przewagi, z krzywdą innych, takiemu rodzajowi utworów dramatycznych, który z natury swojej najzrozumiałej odzywa się do usposobień moralnych i umysłowych przeciętnego widza; albo też puszczenie repertuaru na igraszkę prądów, działających z różnych stron i w różnych kierunkach; zasilanie go nowościami, czerpanemi, bez względu na wartość, zewsząd, gdzie się tylko zjawią, – słowem, podtrzymywanie w nim żywotności chwili, obliczonej nie na dalekonośne, stopniowo kształcące wpływy lecz na ciągle podsycane zaciekawienie mas, łaknących coraz to innej strawy.
Od lat kilkunastu, rozliczne a ważne okoliczności narzucają scenie naszej pierwsze z tych dwóch rozwiązań repertuarowego dylematu.
W czasach panowania przeciętności, z natury rzeczy, wytwarza się i w teatrze przeciętny repertuar, oparty, nie na harmonijnej konibinacyi różnorodnych form twórczości dramatycznej, ale na przetopieniu ich w jedną formę, odpowiednią smakowi średnio rozwiniętego widza.
Tą formą jest komedya społeczna.
Panująca w sztuce filozofia realno-utylitarna wyrobiła jej prawo obywatelstwa, wskazując scenie, jako cel główny, kopijowanie życia. Stało się to pod wpływem obawy, ażeby scena, skazana na najbliższe z szeroką, publicznością, obcowanie, pozostająca, przez to bezpośrednie działanie na żyjące pokolenia, w najściślejszem z niemi zetknięciu, nie utraciła pod sobą rzeczywistego gruntu, – ażeby, goniąc za ideałami, nie wyrzekła się prawdy w zamian za fantastyczne mrzonki,
Kopijuje więc życiekomedya społeczna, w której, jak w życiu, wszystkiego znajdzie się potrosze: i śmiechu i łez, – i dramatu i farsy. Publiczność zaś nie potrzebuje się nastrajać do tragicznego patosu, ani sroniać się swawolnej wesołości, znajdując na scenie odbicie tej przyzwoitej rzeczywistości, która stanowi tło życia średnich warstw towarzyskich, dostarczających prawie wyłącznie bohaterów nowoczesnej literaturze dramatycznej.
Bezpośrednim skutkiem tego wszechwładztwa komedyi społecznej było stopniowe ścieśnianie sfery twórczości aktora – które znów ujemnie na repertuar wpływać musi. W życiu organizmu teatralnego trzy czynniki: widz, autor i aktor, najściślej są, od siebie zależne. Przeciętny repertuar, jako wyraz wymagań przeciętnego widza, – musi w końcu wytworzyć przeciętnego aktora.
Wyrażenia tego bynajmniej nie należy brać w znaczeniu mierności; mieści się w niem pojęcie o pewnej dość szczupłej skali uczuć i namiętności; o pewnej dość nielicznej grupie charakterów, o pewnej dość ubogiej wiązce sytuacyj – w granicach których aktor dojść może nawet do wirtuozowskiej wprawy – ale poza sferą których, czy to pnąc się w górę ku patetycznej tragedyi lub ku dramatowi historycznemu, czy też zstępując na dół ku żywym źródłom komedyi obyczajowej aż do krotochwili, inwencya jego błąka się po omacku i tworzy nieprawdziwe, bezduszne a bezkrwiste postacie.
Rozrośnięty w jednym kierunku repertuar wyrobił sobie, przy pomocy artystów, rozwijających się równie jednostronnie, specyalność, w której istotnie przedstawia dość zadawalające rezultaty. Inaczej się rzecz ma, gdy wyjść trzeba z tych ram ciasnych i jakby tymczasowych: gdy z atmosfery mieszczańskiego salonu przenieść się wypadnie pod panowanie klasycznego fatum, lub w bujne szekspirowskie przestwory, albo w odmęt namiętności romantyzmu. Wówczas niepodobna nie dostrzedz, że młodszemu pokoleniu artystów tchu braknie; że zastęp starszych, znacznie już przez śmierć przerzedzony, wzdycha za odpoczynkiem i samolubnie wyrzeka się wszelkich kierowniczych wpływów; że w rezultacie, gdy wszędzie artyści zależą od repertuaru, u nas repertuar zawisł od artystów;– słowem, że chcąc nawet z wyrzeczeniem się stałego kierunku artystyczno-literackiego ożywić scenę w duchu owej wszechstronności, która z konieczności ma być zadaniem je-
dnego teatru, trzeba rozmyślać nie nad tem, jaki należy, lecz nad tem, jaki można stworzyć repertuar z siłami i środkami, które obecnie zostają do rozporządzenia naszego teatru.
Rozmyślania takie doprowadzić mogą do praktycznych wyników wtedy dopiero, kiedy je oprzemy na jasnej odpowiedzi na pytanie: jakie są siły i środki naszej sceny?II.
Odpowiedź nie jest tak łatwą, jakby się wydawało. Idzie tu bowiem, nietylko o ocenienie talentów, zdolności, użyteczności i nieużytków scenicznych – ale o wynalezienie wspólnej cechy, znamionującej całość personelu dramatycznego, o odgadnięcie hasła, około którego gromadzi się liczebnie dość pokaźny zastęp pracowników sceny.
Był czas, kiedy taka charakterystyka nie przedstawiała wielu trudności.
Ażeby czas ten plastycznie sobie uprzytomnić, nie potrzeba w zbyt daleką zapuszczać się przeszłość, nie potrzeba sięgać do Wojciecha Bogusławskiego, do Kudlicza, Werowskiego, Piaseckiego, Ledóchowskiej i Halpertowej; – dość spojrzeć na dwie litograficzne grupy, streszczające w kilkunastu postaciach sławę teatru naszego, w dwu ostatnich lat dziesiątkach.
Żółkowski, Królikowski, Rychter, Komorowski, Panczykowski, Jasiński, Stolpe, Ciemska, Moroz, Komorowska – i nieuwiecznieni rylcem: Świeszewski, Bakałowiczowa, Palińska, Bodurkiewicz, Chomiński, Chomanowski, Damse – że pominę tu wiele nazwisk bez rozgłosu, z których każde przypomina jakiś choćby najsłabszy odcień uzdolnienia, a żadne, nawet najskromniejsze, nie budzi wspomnień odstręczająeych. To cała hierarchia artystyczna, którą łączy w jeden zwarty szereg – szkoła.
Wspominając o szkole, nie mam bynajmniej na myśli szkoły dramatycznej, jako instytucyi przygotowującej aktorów, ani szkoły estetycznej, któraby studya ich kierowała za prądem pewnej panującej teoryi; pierwsza bowiem zawsze w pewnym kierunku tylko usługi scenie oddawała – druga jest możliwą jedynie przy wysokim poziomie wykształcenia aktorów, którym wyjątkowe chyba teatra poszczycić się mogą.
Szkołę pojmuję tu w najogólniejszem znaczeniu, jako tradycyę którą aktor ma za sobą, jako wzory które ma przed sobą, jako pewną ciągłość, w której praca indywidualna, samodzielna, jest ogniwem, łączącem przeszłość z przyszłością. Tak zrozumiana szkoła, nie będąc żadnym martwym kodeksem rutyny, dążącym do zrównania indywidualnych uzdolnień, zamknąć w sobie może różnorodne tradycye i ideały, a założeniem jej jest przedewszystkiem utrzymanie w pewnym wyższym nastroju jednostkowych dążeń i usiłowań.
O panowaniu teoretycznego despotyzmu jednej osoby, mowy tu być nie może. Odegrał on już swoją rolę w historyi sztuki dramatyczuej i wydał nawet świetne rezultaty w czasach, kiedy dyrektorowie scen wędrownych przygotowywali, każdy według własnej szkoły, zdolnych, częstokroć genijalnycli aktorów. Inne jest zadanie dzisiejszych kierowników scen stałych, do których napływają rozliczne artystyczne żywioły. Najpoważniejsi z nich: Laubowie, Dingelstaedty, nie kuszą się już o założenie własnej szkoły aktorów, lecz o godzenie szkół różnych, o stworzenie, z wielu sprzecznych czasem składników, jednej atmosfery sztuki.
Taka atmosfera otaczała całe pokolenie aktorów, zapisane złotemi głoskami w rocznikach naszej sceny – jakkolwiek ówczesna rzesza artystyczna, równie jak dzisiejsza, składała się z miejscowych i napływowych żywiołów, jakkolwiek każdy przybysz przynosił z sobą własną szkołę, własne tradycye, a zastawał inne na nowem dla siebie polu. Subtelny teoretyk mógł wtedy spotkać na scenie różne style, różne maniery, różne kierunki; ale czuł jednocześnie, że każdy miał jakąś szkołę, jakiś styl, którego właściwości umiejętnie spożytkowane, składały się na całość – ów ideał coraz trudniejszy do osiągnięcia, na największych nawet scenach europejskich.
Mylnie przypisują niektórzy tę całość karności, panującej w teatrze pod ówczesnem sprężystem kierownictwem. Karność konieczna, nieodzowna w każdej zorganizowanej korporacyi, oddawała scenie istotne przysługi w sferze przepisów dyscyplinarnych, obowiązujących całą społeczność aktorską, zacząwszy od genijuszu, skończywszy na komparsie; ale nie mogła wkraczać i nie wkraczała w dziedzinę twórczości, dosięgając w niej, co najwyżej do tych szczeblów hierarchii artystycznej, gdzie ustaje artyzm, a rozpoczyna się rzemiosło.
Wspomniałem dwukrotnie o hierarchii: wyrażenie to bynajmniej nie przypadkowo podsuwa się pod pióro. Świat teatralny musi być hierarchią, bo istnieć może tylko na zasadach arystokracyi talentu, której uznanie przez każdego pracownika sceny, jest pierwszym warunkiem tyle upragnionej całości.
Trudna to w ogóle cnota znać zakres i granice swego uzdolnienia, być zadowolonym ze szczebla owej drabiny hierarchicznej, który się zajmuje; spoglądać wyżej z nadzieją a bez zawiści, podawać niżej rękę z pomocą a bez pogardy; – trudniejsza jeszcze w teatrze, gdzie miłość własna nadmiernie, chorobliwie się rozrasta; gdzie złudzenia drażnionej ustawicznie ambicyi łatwo wziąść za porywy talentu; ale do praktykowania tej cnoty dopomagała ongi artystom miłość dla sztuki.
Wypadałoby może z kolei określić, czem była owa miłość dla sztuki? Rzecz sama staje się tak rzadką, że wkrótce nazwa będzie zupełnie niezrozumiałą.
Gdybym należał do rzędu.zatęsknionych pesymistów, którzy po ideały wyłącznie do przeszłości zwracać się zwykli, miałbym znacznie ułatwione zadanie. Dość byłoby własnych wspomnień ze świata, wśród którego najwcześniejsza młodość spędziłem; dość kilku melancholicznych zwrotów, które tak często w mojej obecności wymykały się weteranom sceny, wzdychającym za dawnemi czasami; dość na przyprawę jednej z tysiąca owych zakulisowych anegdotek „o tem, jakto kiedyś bywało” – ażeby się z tego utworzył obrazek minionej Arkadyi teatralnej.
Ale o prawdę mi chodzi, nie o Arkadyę. Ludźmi są aktorzy, jak wszyscy inni śmiertelnicy, i podlegają tym samym, co cały rodzaj ludzki, słabościom; nigdy więc i nigdzie świat zakulisowy nie przedstawiał idealnego obrazu męczeńskich dla sztuki poświęceń i abnegacyj. Niemniej przeto, rozpatrując się w przeszłości naszej sceny, trudno zaprzeczyć: źe ówczesna społeczność teatralna scenę traktowała poważnie, zawód swój brała na seryo; że teatr był wtedy głównem życia zadaniem zarówno dla bohatera-kochanka Komorowskiego, marzącego, niby o szczęściu niedoścignionem, o zagraniu Hamleta, jak dla rekwizytora Zielińskiego, golącego wąsy komparsom, ażeby im następnie „teatralne” przyprawić. Piękny kwiat miłości dla sztuki wonnym kielichem wystrzelał w wysokie czasem sfery artyzjiu, ale korzenie zapuszczał w twardym gruncie pracy i poczucia obowiązku. A gdy baczniej ten kwiat zbadamy, przekonamy się snadnie, że nie była to żadna egzotyczna, cieplarniana roślinka, wydobyta wiejącym podówczas podmuchem cygaństwa artystycznego – lecz bujna latorośl, w której właśnie ożywcze soki pracy i poczucia obowiązku tak silnie krążyły, że się stały jej treścią rdzenną, zasadniczą.
Natura zawodu aktorskiego wymykała się Z pod wpływów cygaństwa artystycznego (la boheme artistiąue). Gdy bowiem poeta, malarz, muzyk, deklamując o twórczem natchnieniu, marnował częstokroć życie całe na próżniaczem wyczekiwaniu tego niebiańskiego gościa–aktor krępowany materyałem cudzego natchnienia, nierównie mniej mógł puszczać cugli wybrykom romantycznego indywidualizmu, nierównie mniej miał prawa mówić o sobie, a pracować musiał więcej od innych braci w sztuce.
A i materyał który mu dawano do opracowania, wstrzymywał go od zbyt bujnych w krainę twórczości polotów. Byłto u nas, jak zresztą wszędzie po trochu, okres panowania Scribego i jego szkoły w komedyi, a mieszczańsko-płaczliwych sentymentów w dramacie. Komedya owa, ów dramat obejmowały niby rozległą skalę uczuć i namiętności, ogarniały pozornie wszystkie warstwy społeczne, przedstawiały zdumiewająco bogaty i rozmaity kaleidoskop postaci, sylwetek: słowem, teatr Scribego nastręczał aktorowi wiele roboty, dając mu sposobność sięgania szeroko, ale nie głęboko, ani też zbyt wysoko.
Chociaż więc Scribe, którego Dumas syn tak trafnie i charakterystycznie nazwał „Szekspirem chińskich cieniów,” nie zostawił w literaturze śladów godnych utrwalenia, nie można mu dwojakiej odmówić zasługi: wydoskonalenia optyki teatralnej, nadającej pewną złudną plastyczność tym nikłym zjawiskom latarni czarnoksięzkiej, i wytworzenia całej generacyi aktorów, którzy z taką sztuką owe „chińskie cienie” w ciało przyoblekać potrafili, ze w bohaterów Scribego wierzono, jak w żyjących ludzi, że Scribe wsiąkał nieledwie w obyczaje społeczeństw, a na scenie stał się artykułem wiary. Scribe przenosił na teatr życie w jego doraźnych, dotykalnych objawach, grupując je ze zręcznoscią mistrzowskiego optyka w sytuacyach, z których snuć można było logicznie jedne z drugich efekta teatralne. W stosunku więc do publiczności był… on sztukmistrzem, który bawił, nie nawołując do myślenia; – w stosunku do aktorów dowcipnym spostrzegaczem, który ich uczył chwytać i spożytkować powierzchowną charakterystykę ludzi, rzeczy i stosunków życiowych. Nauka pod tym bystrym przewodnikiem odbywała się wyłącznie na gruncie obserwacyi praktycznej, przy pomocy której aktorzy z dziwnym kunsztem tworzyli nie charaktery wprawdzie rzeczywiste, lecz postacie, zdumiewająco prawdopodobne; nie świat taki, jaki jest, ale taki jakim się wydaje. Sztuki w ten sposób uprawianej, lekceważyć bynajmniej nie należy; ideały jej zgadzały się w zupełności z ówczesnemi o zadaniach sceny pojęciami i sięgały, jak już wspomnieliśmy, jeżeli nie głęboko ani wysoko, to niewątpliwie szeroko.
Jak sytuacya wywołująca śmiech, była alfą i omegą twórczości komedyopisarskiej, tak dramatopisarz opierał wszystko na sytuacyi, która do płaczu pobudzała. Zkąd się ona wzięła, nie badał; z jakich węzłów splątało ją życie nie dochodził. Doskonałości z jednej sztuki znajdowały na drodze swego życia potworności z jednego odlewu; powstawało starcie, dramat, – łzy płynęły strumieniem, lekko, bez goryczy, bez bólu. Widz zbierał w dramacie słodką z płaczu śmietankę, tak, jak ze śmiechu w komedyi spijał wesoło szumiącą piankę; w obu razach karmił się i poił tem, co pływa po wierzchu życia.
Na taki kierunek literatury dramatycznej wiele złożyło się przyczyn, których badanie przekroczyłoby o wiele zakres niniejszego szkicu; do celu, który sobie wytknąłem, dość będzie zaznaczyć, jaki był jej stan w środkowych dziesiątkach bieżącego stulecia. Na wyżynach konała wraz z geniuszem Racheli tragedya klasyczna; na grobowcu jej zrodzony dramat romantyczny sięgał po sytuacye bądź do historyi – kryjąc pod wiernością archelogiczną kostiumów, dekoracyj i pod świetną szatą poetycznego patosu, brak psychologicznej treści – bądź też do życia mieszczańskiego, obrawwszy sobie za dewizę modne naówczas hasło: emancypacyi namiętności. W obu razach, zarówno z pod cudnego wiersza Wiktora Hugo, jak z pod zręcznych wiązadeł maszyneryi starszego Dumasa, który był Scribem dramatu, wychyla się, jak jądro z takiej lub innej łupiny, melodramat. Że zaś panująca forma literackiej twórczości kształci zawsze odpowiednich aktorów, więc też i dramat ówczesny wydał cały zastęp aktorów melodramatycznych, to jest takich, którzy, mając sobie przez autora wytknięty jedyny cel – sytuacyę – głównie starali się o uwydatnienie w grze ostrych konturów, o przedstawienie, przy pomocy optyki teatralnej, nawet przesadzonych sytuacyj w prawdopodobnem świetle. Aktor taki, jak słusznie zauważył Lewes, może być słabym w tragedyi, a prawdziwie wielkim w melodramacie; potrzebuje mieć tylko ową siłę, która porywa nie przekonywając, która obyć się może bez poezyi, nawet bez prawdy w oddawaniu uczuć – bo język, którym przemawia, unosi się wprawdzie nad rzeczywistością, ale nie sięga do sfery poetycznego idealizmu. Siła talentu aktora zastępuje tu wszelkie motywa psychiczne, które pominął autor, dając tylko gotowe rezultaty powikłań życiowych. I to nam tłómaczy, dlaczego powierzchowny pod względem psychologicznym repertuar, wydał tylu znakomitych aktorów – i dlaczego odwrotnie, głębsza niewątpliwie twórczość dzisiejszych dramaturgów, z trudnością znajduje aktorów, dorastających do ważności swego zadania.III.
Ogólna charakterystyka tej grupy artystów, która przed dziesięciu jeszcze laty utrzymywała istotnie scenę warszawską na jednym poziomie z innemi scenami europejskiemi, doprowadza nas do punktu koniecznego porównania teraźniejszości z przeszłością. Nie mam bynajmniej zamiaru wdawać się w przeprowadzenie szczegółowej paraleli między pokrewnemi sobie dzisiejszemi i dawniejszemi talentami. Musiałbym w tym celu przedsięwziąć zbyt drobiazgowy rozbiór tego co było, a co już tylko wspomnieniem przyświeca sztuce naszej, – zadaniem zaś niniejszej pracy jest przedewszystkiem: rozpatrzenie się w tem co jest. Mówiąc o porównaniu, mam na myśli trzymanie się gruntu tej samej ogólnej charakterystyki, na którą składają się następujące cechy dawnego pokolenia artystów: szkoła, uzna-
nie hierarchii talentów, miłość dla sztuki, praca i poczucie obowiązku.
Czy i o ile, artyści dzisiejsi mają jakąś szkołę?
Zanim zastanowię się nad tem pytaniem, uważam za konieczne powtórzyć zastrzeżenie: że pod wyrazem szkoła, nie pojmuję ani szkoły dramatycznej w znaczeniu instytucyi przygotowawczej, ani pewnego kierunku estetycznego, ale poprostu świadomość ze strony artysty o tem, czego chce, i środków, jakiemi chęci swoje urzeczywistnia.
Zdawałoby się, ze tak rozległe pojęcie szkoły daje wolny przestwór wszelkim indywidualnym dążeniom; że najwybujalsi wielbiciele swobody arstycznego tworzenia, więzów w niem dla siebie nie upatrzą. Tymczasem od lat dziesięciu, nawet takie pojęcie rozluźnia się coraz bardziej; a w obecnej chwili wyemancypowanie się aktora pod tym względem doszło do tego stopnia, że… jedyną dla niego szkołą jest właśnie: nie mieć żadnej szkoły. Me wszyscy artyści posuwają się w swych poglądach na sztukę dramatyczną, do tej krańcowości; ale słabszą lub silniejszą niechęć do wszelkiej szkoły, znaleźć można na wszystkich szczeblach hierarchii artystycznej.
Jeżeli, stwierdziwszy fakt, który później wykaże się w szczegółowym rozbiorze talentów, użyteczności i nieużytków naszej sceny, sięgniemy do przyczyn, natrafimy między innemi na dwie główne: na powierzchowne pojęcie prawa postępu, nakazujące jakoby zrywać z tradycyą i odwracać się od wzorów, które przestają być wzorami, z tego jedynie względu, że przedstawiają konserwatywną (!) przeszłość – i jeszcze niedokładniej zrozumiany kierunek realistyczny w sztuce, sprzeczny rzekomo z dawnemi ideałami artystycznemi.