- W empik go
Sine umbra - ebook
Sine umbra - ebook
Choroba psychiczna czy koszmarna rzeczywistość? Co okaże się prawdą?
A. od dzieciństwa był dręczony przez koszmary, wizje i napady stanów lękowych. W dorosłym życiu próbuje zagłuszyć swoje lęki przygodnym seksem, narkotykami i antydepresantami. Ale wkrótce okaże się, że tym, co gnębi A. wcale nie jest choroba psychiczna: jego dusza stała się przedmiotem piekielnych rozgrywek. Nad rodziną mężczyzny najwyraźniej ciąży klątwa, która lata temu przyczyniła się do śmierci jego brata i wuja. A. staje przed wyborem – albo zaufa nauce i lekom, starając się odciąć od swoich wizji, albo zaryzykuje całkowite zanurzenie się w odmętach szaleństwa. Jeśli wybierze to drugie, będzie musiał udać się do samego Piekła, by ratować duszę swoją i bliskich, a przy tym wyjaśnić rodzinną tajemnicę.
– Smolsko? – przetrawił, wahając się. – Teraz tam się dużo dzieje, budują nowe domy i osiedla, jakby oszaleli, wszyscy tam ciągną. Ale to dziwne, kiedyś tam były tylko bagna. Pan hrabia von Konigsdorf zakupił tam wszystkie grunty. Co się wtedy działo… Cukiernię zaczęli budować, ale w dziwnych okolicznościach budowę potem przerwano… Zresztą podobnie jak budowę kolei i fabryki porcelany, a zaraz wtedy przyszła epidemia cholery. A co budowano, to poniszczono, jak z Niemcami o Festung Breslau się biliśmy. Potem przyszła znowu zaraza, puchlina wodna i tyfus. Tak nagle, że zmarłych w ogrodach w szmatach chowali, bez trumien, nie po Bożemu. A teraz jakie nieszczęście przyjdzie? Nie, nie, ja… nie zostawałbym tam na noc, będąc panem. Załatwić co trzeba i wrócić. Po co los kusić?
Maximilian Kryk – z wykształcenia polonista i informatyk. Były trener personalny, obecnie czynny zawodowo w branży IT, pasjonat sportów sylwetkowych i sportów walki. Miłośnik filozofii, dyskusji, rysunku, wszelkich form tworzenia (i niszczenia), dzielenia włosa na czworo, nadmiernej analizy, anegdot, ciekawostek i pogłębiania wiedzy z zupełnie niezwiązanych ze sobą dziedzin. Człowiek z poczuciem humoru, które bawi jedynie jego samego.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-391-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego dnia w sierpniu 2017 roku doszło do kilku wydarzeń, pozornie niezwiązanych ze sobą, które nie zapisały się na kartach historii ani nawet nie wyryły się w pamięci lokalnych społeczności.
Pewna pacjentka na oddziale zamkniętym z głuchym trzaskiem wygięła się spazmatycznie w łuk w kataleptycznym napadzie. Z ust ciekła ślina, z oczu ciekły łzy. Śmiała się tak, jakby miała zedrzeć sobie gardło.
Pewien chłopiec, zapłakany, modlił się po tym, jak koledzy przepędzili go kijami z podwórka, gubiąc słowa i używając własnej, improwizowanej modlitwy, a nie formułek, które na katechezie nigdy nie chciały mu wejść do głowy. Modlił się w trawie – na polu, na którym łapał świerszcze – i nagle przestał się martwić. Wrócił ucieszony do łowów ze swoim plastikowym pojemnikiem z zoologicznego.
W ciasnym, brudnym pokoju zasłoniętym kocem, trzy godziny po zażyciu psylocybiny, szczupły student zerwał się z powiększonymi źrenicami i zaczął wrzeszczeć. Oglądał z dziewczyną film; patrzyli oboje, jak pokój wiruje, gdy nagle chłopak przeżył coś, co wychodziło poza narkotyczną fazę. W całym swoim życiu nie doświadczył niczego równie przerażającego.
Stara kobieta, zamiatając chodnik, stwierdziła, że nie ma miejsca, w którym wolałaby być bardziej niż tu, gdzie była teraz. Zarabiała grosze, łupało ją w plecach, ale poczuła promień słońca i wiedziała, że nie zamieniłaby tego miejsca na żadne inne.
Para skończyła się kochać. Leżeli oboje nadzy, pozbawieni sił. Popatrzyli na siebie:
– Tu jest świat – powiedzieli sobie. I cały świat zamknął się dla nich w tym spojrzeniu.
Pewien mężczyzna przedstawiał jakiś slajd na prezentacji w sali konferencyjnej przed skupionymi ludźmi – i nagle po prostu wyszedł. Rzucił marynarkę, przekroczył próg i poszedł przez miasto, przez las, nie oglądając się za siebie.
I wreszcie, pewien człowiek poznał naturę swojego cienia.
Wszyscy ci ludzie doświadczyli Boga. I oczywiście nikt się tym nie przejął ani nikt tego nie zauważył.
Świat był dalej w ruchu.#
Wypatrywałem jej uważnie, ale to ona dostrzegła mnie pierwsza. Gdy zauważyłem smukłą, powabną blondynkę, już szła w moją stronę. Jej uśmiech wydawał się nieśmiały, ale w głębi jej oczu widziałem igrające śmiało ogniki. Zbliżyłem się do dziewczyny i delikatnie ująłem jej dłoń. Nie powiedziałem żadnego wypracowanego, starannie dobranego tekstu. Nigdy tego nie robiłem. Tylko zwykłe „cześć” i przedstawienie się. Odpowiedziała mi ciekawość widoczna w głębi oczu i krótkie: „Justyna”.
Pocałowałem ją w usta. Zrobiłem to powoli, patrząc jej głęboko w oczy i dając czas na ewentualne wycofanie się, ale Justyna nie wycofała się, tylko odwzajemniła pocałunek.
Oboje w końcu wiedzieliśmy, w jakim celu się spotkaliśmy.
Wtedy złapałem ją za biodro i przyciągnąłem do siebie. Czułem taki magnetyzm, że choć wcześniej zamierzałem pozować na opanowanego, to nie odmówiłem sobie przesunięcia ręki na tyłek i lekkiego uszczypnięcia. W tym czasie wysiadający z busa pasażerowie rozeszli się i zostaliśmy na przystanku sami.
– Jesteś aż taki niecierpliwy? – Zachichotała, ale nie był to chichot słodkiej idiotki, tylko perlisty śmiech pewnej siebie, zadowolonej kobiety.
Już wcześniej przeczuwałem, że ta dziewczyna zawróci mi w głowie. W momencie gdy po raz pierwszy usłyszałem jej śmiech, to przekonanie zmieniło się w pewność. Ugryzłem ją delikatnie w ucho.
– Jestem niecierpliwy i bardzo, bardzo zachłanny. Mogę udawać niedostępnego i możemy grać tak długo, aż będziesz mnie błagać, żebym w ciebie wszedł. Możemy tak zrobić, ale nie mam ochoty się dzisiaj hamować.
Dłoń Justyny zjechała po moich plecach i ścisnęła pośladek, powtarzając mój wcześniejszy ruch.
– Chyba też dzisiaj wolę być niecierpliwa i zachłanna – wyszeptała mi do ucha.
Ujęła moją dłoń. Skierowaliśmy się chodnikiem ku budynkom nowego osiedla.
– Tutaj jest nasze centrum sportowe Gamma. – Wskazała ręką przestronną halę. – Ma korty tenisowe, basen, saunę i siłownię. Pracuję tam w recepcji, ale będę rozglądała się za czymś nowym, jak tylko się obronię. To tymczasowa praca.
Idąc z Justyną za rękę, próbowałem ukradkiem jej się przyjrzeć, tak jednak, by nie myślała, że się na nią gapię. Gdy jednak zerknąłem na nią kątem oka, dostrzegłem, że dziewczyna również mi się przypatruje.
Przyłapany odwróciłem wzrok, tymczasem ona znowu się roześmiała.
– I jak po konfrontacji zdjęć i pisania ze spotkaniem na żywo? – zapytałem.
– Jeśli chodzi o wygląd, to jest tak jak na zdjęciach. Dobrze. Bardzo dobrze. Chociaż na prawie żadnym się nie uśmiechałeś i to ostatnie zdjęcie, na którym byłeś uśmiechnięty, przeważyło szalę.
– Wiesz, z tym uśmiechem to jest tak – zacząłem – że według języka mowy ciała uśmiech oznacza uległość, dlatego dawnej ikony kina akcji, Arnold Schwarzenegger czy Clint Eastwood, się nie uśmiechały.
– To jakaś teoria z korespondencyjnego kursu uwodzenia? – żachnęła się Justyna. – Rady mistrzów podrywu, coachów albo stulejarzy. Nie ma nic złego w uśmiechu. Poza tym ty się uśmiechnąłeś, gdy mnie zobaczyłeś.
– No dobrze, dobrze – poddałem się. – Uznajmy to za nieplanowany wyjątek.
– A szkoda – zauważyła dziewczyna. – Masz bardzo ładny uśmiech, zwłaszcza jak uśmiechasz się… tak całą twarzą, oczami. Może sprawię, że częściej będziesz to robił?
– Bezczelna jesteś. Człowiek próbuje z siebie zrobić ogra na siłowni, a słyszy, że pociągający jest u niego uśmiech. Ranisz ten kawałek lodu, który mam w miejscu serca.
Justyna się uśmiechnęła.
– Mięśniami już pewnie zachwycają się inne koleżanki, ja wolę się wyróżniać.
– Próbujesz mnie wybadać?
– Nie, wiem, że są inne. Nie będę robiła jazdy, spokojnie. Nie chcę, żebyś czuł jakąś presję albo myślał, że czegoś od ciebie oczekuję. To samo pytanie: czy ja się różnię od tej Justyny, z którą pisałeś?
Zawsze wolałem być bezpośredni w kontaktach z kobietami. Czasem celowo ryzykowałem jakimś chamskim tekstem albo otwarcie mówiłem, co myślę, za każdym razem sądząc, że przekraczam granicę. Tak jednak nie zdarzyło się nigdy, przynajmniej przed seksem i na pierwszym etapie znajomości, kiedy motorem była jeszcze fascynacja seksualna. Dopiero po tygodniu, dwóch kobiety stawały się na to jakoś bardziej wyczulone. Jeśli tak było, to stanowiło to sygnał do zakończenia znajomości. Dlatego wypaliłem bez większego namysłu:
– Na zdjęciach masz taką sukowatą, wredną twarz. A jesteś miła. Dużo się śmiejesz, ale lubię to. A zwykle nie lubię miłych i wesołych ludzi. Drażni mnie ich radość.
To była prawda. Ludzie wiecznie uśmiechnięci i weseli, przesadnie mili i otwarci, mnie drażnili. Sam byłem raczej skryty i oschły w relacjach z innymi, trzymałem ich na dystans i dopiero przy bliższej znajomości zdobywałem się na bardziej swobodne zachowanie. Inni ludzie wydawali mi się obcymi istotami. Jako dziecko przykładałem palce do osób spacerujących w oddali i wyobrażałem sobie, że mogliby być moimi marionetkami albo figurkami, a ja mógłbym być lalkarzem kierującym ich ruchami, tak dojmujące było uczucie bycia od nich kimś odrębnym.
Jednak Justyna była w swojej energicznej otwartości autentyczna, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Dodatkowo dawała mi odczuć, że nie dla każdego taka jest i nie każdego obdarowuje swoim uśmiechem. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie… Ja jednak wolałem nie zawierzać swojemu subiektywnemu osądowi.
– _Po prostu miałeś przerwę od ruchania po rozstaniu i ją idealizujesz_ – mruknął mój wewnętrzny głos, Cień. – _Robisz z niej Matkę Boską; tylko brakuje, żebyś sobie powiesił jej ikonę nad łóżkiem._
Nie brzmiał przekonująco. Choć niewątpliwie byłem nakręcony na Justynę, to skłamałbym, mówiąc, że było to zainteresowanie wyłącznie na gruncie seksualnym.
Wydawała się inteligentną dziewczyną z charakterem, a nie mimozą pozbawioną własnego zdania i rozumu. Odniosłem takie wrażenie już wcześniej, gdy z nią pisałem, a pierwsze chwile spędzone na żywo wydawały się to w pełni potwierdzać.
W czasie gdy na moment zamilkliśmy, a przez moją głowę przebiegły te myśli, dotarliśmy pod budynek.
Domofon zagrał melodyjnie. Gdy Justyna wprowadziła kod do drzwi, weszliśmy do przestronnej, błyszczącej czystością i nowością klatki. Wsiedliśmy do windy. Jadąc na górę, czułem perfumy stojącej obok mnie dziewczyny. Przyciągnąłem ją do siebie ponownie i pocałowałem. Żarliwie odpowiedziała tym samym i złapała mnie za włosy, jednak jazda na ósme piętro była zbyt krótka, bym zrobił coś więcej. Poza tym, gdy otworzyły się drzwi windy, do środka weszła kobieta po pięćdziesiątce.
– Dzień dobry pani – rzuciła wesoło dziewczyna i pociągnęła mnie do mieszkania. Przekręciła klucz w zamku, otwierając drzwi.
I tak byłem prowadzony przez Justynę z krwią opętańczo pulsującą w skroniach, widząc u niej zaczerwienione policzki i spłycony oddech, które dodatkowo mnie nakręcały, całkowicie nieprzygotowany i odsłonięty na atak, który nastąpił.
Wykorzystała to bestia, która rzuciła się na mnie, skacząc mi prosto do gardła. Widziałem już wcześniej piekielne ogary, psy łowcze, jednak instynktownie wyczułem, że ten osobnik należy do rodzaju żeńskiego. Ogarzyca otchłani miała wielki, ociekający zieloną śliną pysk pełen ostrych jak sztylety kłów. W kłębie była wielkości mężczyzny, ale teraz, wyciągnąwszy się w skoku, wydawała się długa jak tygrysica. Zmierzwione futro czyniło tę górę smukłych splotów mięśni i pazurów jeszcze bardziej przytłaczającą, a przekrwione, mętne ślepia błyszczały szaleństwem.
Nie głupim, bezrozumnym, ale ukierunkowanym i niepozbawionym mrocznej inteligencji. Bestia miała zapadłe boki, a na cienkiej skórze odznaczały się żebra. Potwór leciał na mnie nieuchronnie jak pocisk. Napiąłem mięśnie, szykując się na nieuniknione zderzenie, czując na twarzy żar gorącego oddechu kreatury i odór mięsa bijący z jej pyska.
– Zostaw, Bieda!
Mały, czekoladowy labrador, nie wyhamował pędu i poślizgnął się tyłkiem na panelach, uderzając mnie w bok i odbijając się jak piłka. Zaraz jednak poderwał się i zaczął merdać ogonem, radośnie szczekając.
– To tyle, jeśli chodzi o filmowe rozrzucanie ubrań od wejścia – mruknęła Justyna, nawiązując do naszego czatu, w którym podczas _sextingu_1 wyobrażaliśmy sobie nasz pierwszy seks. – Ups, wybacz… Zepsułam nastrój.
– Wybaczę, ale tylko dlatego, że masz takiego fajnego psa – powiedziałem, starając się sprawiać normalne wrażenie, i dla żartu pogroziłem Justynie palcem.
– Coś się stało? Wyglądasz, jakbyś ducha zobaczył! Nie mówiłeś, że boisz się psów.
– Nie, nic… – Spróbowałem się uśmiechnąć. – I nie boję się psów.
Spojrzałem w lustro w przedpokoju. Zobaczyłem u siebie minę tak kwaśną, jakbym pogryzł cytrynę. Za moim odbiciem znajdował się cień, który nie miał prawa tam się znaleźć. Cienista postać zaczęła się poruszać, mimo że nie wykonałem żadnego ruchu, więc pospiesznie odwróciłem wzrok.
Bezwiednie zacisnąłem i rozprostowałem palce, co jednak nie umknęło uwadze Justyny.
– To jeden z tych stanów, tak? To miałeś na myśli, pisząc o tych napadach?
– Nie… Tak. Ale nie chcę o tym rozmawiać, dobrze? Wolę, żebyś mnie tak nie postrzegała.
Blondynka ujęła się pod boki.
– Och, jaki pan tajemniczy… Ale pozwoli pan, że sama zdecyduję, jak będę pana postrzegać? Rozgryziemy to jeszcze… Wchodź do pokoju, usiądź…
Zamiast tego podszedłem do niej. Stała do mnie tyłem, wypięta. Rozpiąłem jej spodnie i wsadziłem dłoń do majtek, dziwiąc się, jaka jest mokra. Oblizałem palec i wsunąłem jej do ust…
Justyna zamruczała jak kotka, poddając się ochoczo pieszczotom. Wyciągnęła pośladki do tyłu i przeciągnęła nimi po moim sztywnym członku…
I właśnie wtedy Bieda z warkotem przypominającym dźwięki silnika samochodu wyścigowego zaczęła mnie szarpać za nogawkę, merdając przy tym szaleńczo ogonem.
– Cholera! Bieda! – syknęła Justyna. – Nie dasz pani chwili spokoju? Słuchaj, przepraszam cię… To jej pora na jedzonko. Wejdź na górę, dobrze? Uważaj tylko na schodach, śruba jest trochę poluzowana. Ja zaraz się do ciebie przyłączę, obiecuję.
Mrugnęła do mnie.
– Dzieciątko się naje i pójdzie spać, inaczej nigdy nam nie da spokoju – dodała.
Wszedłem po schodach do pozbawionego drzwi pokoju na poddaszu. Dwa okna na spadzistej ścianie były otwarte, a naprzeciw schodów stał nowoczesny wiatrak, niemal bezgłośnie się obracając.
Jego powiew niósł ulgę w upalny dzień taki jak ten, gdy temperatura na poddaszu pozbawionym podobnej wentylacji byłaby zapewne trudna do zniesienia. Po obu stronach schodów zamontowano niskie szafki, a po lewej stronie pod ścianą stało szerokie łóżko, nad którym wisiał płaski telewizor.
Za łóżkiem na ścianie widniał zarys wąskich drzwiczek prowadzących zapewne do niewielkiej komórki na pościel albo drobiazgi.
Po prawej stała szafka. Na niej, w terrarium, przeciągał się ptasznik, rozprostowując włochate odnóża i niespiesznie zbliżając się do zaplątanego w pajęczą sieć świerszcza. Kilka innych skakało po terrarium, ale pająk nie był nimi zainteresowany – wiedział, że i one prędzej czy później wpadną w jego pułapkę.
Terrarium częściowo zasłaniała kolumna z tablicą korkową, do której Justyna przybiła pinezkami swoje zdjęcia z dzieciństwa i wczesnego wieku nastoletniego. Była tam druga szafa z lustrami na drzwiach, wbudowana w ścianę, i komoda, na której stały wazon z tulipanem i okrągłe lusterko. Obok wisiała drewniana tabliczka z napisem _Never too late_ i ikoną diamentu. Na następnej kolumnie w rogu pokoju znajdowała się kolejna tablica – ta akurat była magnetyczna – do której przyczepiono magnesami bilety na koncert i jakąś fakturę.
– No, jestem – powiedziała Justyna, wspinając się po schodach. Przepraszam, że tyle to trwało, ale teraz już nikt nam nie będzie przeszkadzał.
– A to zależy nam na tym? – zapytałem leniwym tonem, patrząc na nią z lekkim uśmieszkiem. Siedziałem na łóżku, podparty na łokciu. – To nie będziemy grać w warcaby?
– A nie? – Wesołe ogniki w oczach Justyny współgrały z jej uśmiechem. – To na czym skończyliśmy… A tak, już pamiętam.
Usiadła na mnie okrakiem. Całowaliśmy się, ale krótko i żarliwie. Żadne z nas nie chciało już dłużej przedłużać oczekiwania. Podwinąłem jej bluzkę, odsunąłem stanik i zacząłem ssać sutki. Gdy Justyna odchyliła się do tyłu, odpiąłem go. Miałem szczęście, że to cholerstwo się nie zaklinowało (co zdarzało mi się już sporadycznie), przez co zrobiłem to jednym, filmowym ruchem.
Gorzej było z paskiem Justyny. Szamotałem się z nim przez chwilę. Chciała pomóc, ale pacnąłem ją lekko po łapach.
Wyciągnąłem z kieszeni spodni portfel i prezerwatywy.
– Ty będziesz się mogła wykazać przy moich spodniach – powiedziałem.
– A myślisz, że sobie nie poradzę? – zapytała zadziornie, popychając mnie na plecy.
Szamotała się z nim żarliwie, ale w końcu zdjęła spodnie. W pośpiechu zrzuciliśmy resztę ubrań.
------------------------------------------------------------------------
1 _Sexting_ (ang.) – wymiana wiadomości o treści nacechowanej seksualnie.#
Telefon wydał z siebie dźwięk przychodzącej wiadomości, wyrywając mnie ze snu. Moja głowa opadła do tyłu bezwładnie, jakby należała do marionetki. Uderzyłem solidnie potylicą w ścianę zdewastowanego przystanku, co rozbudziło mnie już całkowicie.
Zdezorientowany nie wiedziałem, gdzie jestem ani jak tam się znalazłem. Rozejrzałem się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Cyferblat zegarka oznajmił, że jest dwudziesta druga dwadzieścia, co oznaczało, że ostatni autobus odjechał czterdzieści minut temu, z kolei przejazd prywatnego przewoźnika był jeszcze wcześniej.
– _Nie popisałeś się, nie ma co_ – skarcił mnie Cień.
Pierwsze oszołomienie minęło. Wiedziałem już doskonale, gdzie jestem, ale bynajmniej nie poprawiało mi to podłego nastroju.
– _No brawo. Zasnąłeś na takim zadupiu, na obrzeżach cywilizacji, jeszcze na przystanku jak ostatni menel_ – perorował dalej Cień_._ – _Brakuje ci tylko butelki po amarenie albo puszki po_ VIP_-ie._
Droga do Worcławia, do pierwszego przystanku, z którego jeździłaby komunikacja miejska, zajęłaby mi pewnie pieszo około godziny, ale nie uśmiechało mi się odgrywanie po nocach roli pielgrzyma. Mógłbym zamówić taksówkę. Mógłbym, tylko że…
– _Tylko że wyobraź sobie, jak wsiadasz do taksówki zamówionej przez aplikację_ – sugestywnie powiedział Cień. _–_
_Masz ją na telefonie, to byłaby chwila. Taksówkarz w milczeniu przywita cię skinieniem głowy. Zobaczysz, palcem odznacza coś na ekranie swojego telefonu i odjeżdża. Wjeżdżacie do miasta. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętasz, jest to, jak odwraca się na czerwonym świetle i psika ci aerozolem w puszce prosto w twarz. Zastanawiasz się jeszcze głupio, tracąc świadomość, czy na skrzyżowaniu jest monitoring… Ale nawet jeśli tak jest, to marne pocieszenie. Gdy odzyskujesz przytomność, widzisz w nagłym przebłysku świadomości rozmytą twarz duszącego cię oprawcy. Leżysz nagi w wannie z kostkami lodu. Mężczyzna, który cię dusi, jest cały umazany twoją krwią. Próbujesz go odepchnąć, ale wtedy zauważysz, że zamiast ramion podnosisz dwa bezużyteczne kikuty. Odcięte ręce wiszą na ścianie, nabite na haki…_
(Zacząłem liczyć oddechy, aby odpędzić tę wizję).
…tylko że mam pewne obawy co do taksówek. Delikatnie mówiąc.
Tymczasem telefon lekką poświatą nie dawał o sobie zapomnieć. Bezmyślnie postukałem w ekran, nie wiedząc co odpisać. Z jednej strony nie chciałem kłamać, z drugiej było mi głupio przyznać się do błędu, w dodatku tak prozaicznego.
„Autobus mi odjechał, czeka mnie spacer”, napisałem w końcu, widząc, że Justyna zobaczyła moje wyświetlenie jej wiadomości i nie chcąc przedłużać oczekiwania na odpowiedź.
JUSTYNA TINDER:
_Nie wygłupiaj się wyjdę zaraz po ciebie. gdzie jesteś?_
18 sierp, 22:23
JA:
_Na przystanku_
18 sierp, 22:23
JUSTYNA TINDER:
_Zaraz będę_
18 sierp, 22:24
Po chwili kolejna wiadomość:
JUSTYNA TINDER:
_I tak nie nasyciłam się tobą do końca_
18 sierp, 22:24
Schowałem telefon do kieszeni i ponownie przetarłem oczy. Spojrzałem na parking znajdujący się po przeciwległej stronie ulicy. Przez placyk szedł mężczyzna. Oświetlała go zielona poświata zamkniętego już sklepu monopolowego mieszająca się z białym blaskiem szyldu kliniki weterynaryjnej. Zataczał się lekko i powłócząc nogami, rozmawiał sam ze sobą, rozgorączkowany. Mówił jednak tak szybko i niewyraźnie, że nie byłem w stanie go zrozumieć. Na moment zasłoniły go zarośla, po chwili jednak wyszedł na ulicę. Skierował się w moją stronę.
Odwróciłem wzrok. Problemy były zdecydowanie ostatnią rzeczą, której chciałem tutaj doświadczyć, więc nie zamierzałem szukać zaczepki, tym bardziej z jakimś brudnym menelem, który mógł być na nie wiadomo co chory. Jeszcze by mnie opluł albo obrzygał krwią i zaraził czymś paskudnym. Odruchowo jednak zmieniłem lekko pozycję, by w razie czego łatwiej było wstać, a rękę włożyłem do torby i położyłem na chłodnym uchwycie pałki teleskopowej.
Obdarta i chuda postać zdawała się jednak nie przejawiać wrogich zamiarów. Mężczyznę pochłaniał prowadzony monolog, urozmaicony bogatą gestykulacją. Miał zapadniętą twarz i wory pod oczami.
Był pijany, może i naćpany, mógł też być zwyczajnie szalony, choć też niewykluczone, że wszystkie trzy opcje jednocześnie pokrywały się z rzeczywistością. Jego wiek był trudny do określenia. Twarz była tak zniszczona, że z pewnością wyglądał na więcej lat niż w rzeczywistości, co dodatkowo potęgował niechlujny zarost. Mętne, rozbiegane oczy omiotły okolicę. Zatrzymał się i oparł o słup z ogłoszeniami, patrząc prosto na mnie.
Trochę to przypominało jakiś kiepski horror. Mała wioska, odcięcie od cywilizacji, złowrogi tubylec – takie incydenty zwykle rozpoczynały wydarzenia makabryczne, przerażające i do bólu przewidywalne. Albo westerny w stylu _Trylogii dolarowej_ – tylko musiałby być środek południa, a nie noc. I tekst wypowiedziany przez tubylca to byłoby: _You walked far from home, stranger_, po czym mierzylibyśmy się na spojrzenia.
Facet jednak nie był świadomy, jaką rolę mu wymyśliłem, bo zamiast wypowiadać sugestywne _one-linery_ 2, ruchami, których koordynacja mnie zaskoczyła, wyciągnął zapalniczkę i parę razy pstryknął.
– Nie mam ognia – powiedziałem i dopiero po chwili zorientowałem się, że mężczyzna wcale o to nie zapytał. Właściwie dalej milczał, choć byłem pewien, że jeszcze przed chwilą coś do mnie mówił; było to dziwne uczucie, jakbym zapomniał coś bardzo ważnego. Przez cały ten czas mężczyzna patrzył na mnie zadziwiająco przytomnie; patrzył, przeżuwając coś, jakby zbierał słowa.
– Więc to tak – powiedział w końcu, przeciągając sylaby w sposób charakterystyczny dla osób z upośledzeniami. – Więc to tak, ty nie słyszysz…
Zachwiało nim potężnie, jednak oderwał się od słupa ogłoszeniowego i ruszył w moją stronę. Miał tiki i poruszał się w sposób wskazujący na niedowład jednej strony.
Gdy wyszedł zza szyby, uderzył mnie potworny smród, od którego moje oczy zakryły łzy – okropna mieszanka uryny i taniego alkoholu. Mężczyzna zajął miejsce na ławce i nachylił do mnie, chcąc ewidentnie nawiązać kontakt.
Wtedy z przeciwnej strony nadeszły dwa cienie – w mroku wyglądające złowieszczo – jednak, gdy weszły do światła, okazało się, że był to tyczkowaty chłopak w dresie i niska, chuda blondynka z grubą warstwą makijażu, która nieudolnie maskowała problemy z cerą widoczne nawet w słabym świetle.
– Do Kątów był? – rzucił chłopak.
Pogardliwie, zaczepnie. Nie sądziłem, żeby interesowała go odpowiedź.
– Nie wiem – odpowiedziałem. – Był. Chyba.
Chłopak rzucił mi krótkie spojrzenie i przyciągnął do siebie dziewczynę. Powiedział do niej coś, co wywołało piskliwy śmiech i wyciągnął telefon. Dziewczyna spojrzała na mnie tylko raz, ale od razu odwróciła spojrzenie. Kojarzę ją, pracowaliśmy razem przez jakiś czas na siłowni w Dziale Obsługi Klienta na Serpentyńskiej, w starej siłowni przejętej przez śmieciówkę, jeszcze przed tym, jak byłem trenerem. Nie łączyły nas szczególnie przyjacielskie relacje, było między nami tylko tyle, ile wymagała tego praca. Zwolniłem się niedługo po tym, kiedy dołączyła do zespołu, przenosząc się na inną siłownię, już jako instruktor.
Odeszli kawałek dalej, do zatoczki.
Nie czułem do niej szczególnej sympatii w przeszłości, zawsze wolałem dystans, a oblicze typowego patusa chłopaka sprawiło, że w tej sytuacji wolałem nie prosić ich o pomoc.
Do parki w zatoczce podjechała zdezelowana beemka, niosąc wibrujące dudnienie muzyki. Wnętrze zasnuwał dym. Chłopak przybił piątkę z kierowcą, wymienił z nim parę słów, po czym wziął dziewczynę pod ramię i oboje wsiedli do środka. Opony zapiszczały, samochód wyrwał do przodu z głośnym piskiem. Sztuczny, nienaturalnie głośny śmiech wtórujący warkotowi silnika ciągnął się za autem.
Zostałem z niechcianym towarzyszem sam.
– Ty… nie powinno cię tu być. Musisz wyjechać…
Mówił z trudem, tak jakby mówienie sprawiało mu ból. Na szyi pulsowała gruba żyła, twarz przybrała barwę purpury.
– Nosisz na sobie piętno. Wiesz, o czym mówię. Masz znak… Nie uciekałeś, ale tylko zbliżałeś się do sideł. Hap! Łasico! Taki sprytny… Myślałeś, że złapiesz króle, a tu złapali ciebie!
„Króle”? Mój dziadek mówił tak na króliki. Ale to było słabe, facet zaczynał mnie naprawdę irytować. Może w normalnych okolicznościach, podczas psychicznej „górki”, uznałbym słowa menela za zabawne, ale na Boga, na pustkowiu, kiedy zajdzie słońce, to, co wydawałoby się tandetne, może przestraszyć. Dlatego poczułem się nie tylko rozdrażniony, ale też zaniepokojony, słysząc jego słowa. Mężczyzna był przeraźliwie chudy, ale wiedziałem, jak zmienia się próg bólu ludzi pijanych i naćpanych. Im więcej promili we krwi, tym mniej bólu czujesz… Nie bez powodu w _Znachorze_ upijają chłopaka przed łamaniem mu nóg…
Tacy ludzie zwykle dodatkowo byli nieobliczalni. Zazwyczaj nie mieli nic do stracenia, bo wszystko już stracili. Dlatego nie reagując na zaczepkę, wstałem, ale wtedy mężczyzna niespodziewanie szybko, biorąc pod uwagę jego stan, doskoczył do mnie i złapał mnie za rękę.
– Czekaj…
Wykręciłem mu rękę w najprostszej dźwigni na nadgarstek i odepchnąłem, jednak nie stawiał oporu. Poleciał na ławkę, odbił się, jednak cały czas trzymał mnie za rękę i zwisał na mnie powykręcany groteskowo jak lalka, z nienaturalnie wygiętym nadgarstkiem.
Kurwa! Ubrudzi mi koszulę!
Jego palce trzymały jak imadło i zaciskały się coraz mocniej.
– On tutaj jest, dla niego nie ma ratunku. Ale dla ciebie jest, tylko uciekaj, może jeszcze wyrwiesz się z wnyków! Słuchaj…
Przerwało mu wściekłe warczenie psa. Zza przystanku wyszedł młody, zaśliniony labrador prowadzony na smyczy przez blondynkę w szortach i luźnej dresowej bluzie.
– Co się tutaj dzieje? – zapytała Justyna.
Uścisk zelżał, a mężczyzna skulił się przerażony.
– Kierowniczko, ja nic takiego… Szefowo, tylko tak żeśmy rozmawiali…
– Bo zadzwonię na policję i znowu wezmą cię na dołek! I psem poszczuję!
– Ale nie trzeba… Już, już…
Skamląc i jęcząc, mężczyzna wstał pospiesznie i oddalił się, rzucając za siebie trwożne spojrzenia.
– Kto to był? Był upośledzony?
Justyna westchnęła.
– Tak, to Heniek. To właściwie smutna historia. Jest chory od dzieciństwa, ale do tej pory myślałam, że nieszkodliwy. Był w szpitalu psychiatrycznym, miał rentę i pamiętam, że jak brał leki, to był jeszcze w miarę normalny. Wszyscy tutaj mu pomagali, tylko dzieciaki, wiesz… jak to dzieciaki, zawsze mu dokuczały. Kiedy zmarł mu tata, to wszystko się pogorszyło. W ogóle nie odnajduje się w rzeczywistości, biedak.
Wróciliśmy do mieszkania, gdzie ciepłe ciało Justyny pozwoliło skutecznie zapomnieć o incydencie.
------------------------------------------------------------------------
2 _One-liner_ (ang.) – krótki żart albo spostrzeżenie, sugestywna kwestia wypowiadana często przez bohaterów kina akcji.#
Przed końcem zmiany odebrałem telefon od mamy. Śnił jej się zmarły wujek, Tadeusz, i jego sekcja zwłok, przy której uczestniczyła jako kurator majątku. Trup miał na czole znamię i prosił mamę o pomoc. Widziałem, że sen zrobił na niej duże wrażenie, ale miałem trening personalny i musiałem przerwać rozmowę. Sam sen mamy uznałem jednak za osobliwy, tym bardziej, że sam zapisałem w dzienniku snów ostatnio kilka o zmarłym Tadeuszu.
Gdy zamykałem zmianę, padałem na twarz ze zmęczenia. Posortowałem plany treningowe i poukładałem je do oznaczonych literami alfabetu przegródek w szafce dla klientów. Parszywa robota, która nie miała nic wspólnego z obrazem kreowanym przez _social media_ i memy. Zaczynałem jako idealista, który chciał zmieniać życie ludzi na lepsze przez wprowadzanie zdrowych nawyków żywieniowych i pokazywanie piękna ruchu, a w praktyce byłem niczym więcej niż cieć w dresie układający ciężary i tampon emocjonalny dla starych bab i przepracowanych biznesmenów.
Teraz z idealizmu niewiele zostało, porozpisywałem gotowe szablony i podzieliłem je na kategorie. Nadałem im nazwy w stylu „stare baby”, „ludzie-gumy” – ci o hipermobilnych stawach, „kaleki”, „rozwalone plecy”, „żeby się tylko poruszać” – schematy powtarzały się na tyle często, że bez wyrzutów sumienia dawałem te plany i polecałem się zgłosić po trzech tygodniach, a wtedy już naprawdę przykładałem się do skrojenia spersonalizowanego treningu… Tylko że mało kto się zgłaszał. Inaczej było z prywatnymi, gdy ktoś brał trening u mnie na lewo. Z podopiecznych przysyłanych przez siłownię miałem jedną czwartą zysku, a więc psie pieniądze, dlatego taki układ był opłacalny i dla mnie, i dla klientów.
Problemem była tylko lokalizacja, przez którą spora część z nich była już w mocno podeszłym wieku. A na takich ludziach się nie zarabia. Przynosili za to często podejrzanie wyglądające paczuszki, kiedy naprawiło się im plecy czy biodra. Początkowo odsyłałem ich do lekarzy, ale szybko zauważyłem, że z wieloma dolegliwościami potrafię się rozprawić skuteczniej niż rehabilitant z publicznej służby zdrowia, który zwykle na odpierdol polecał jakiś beznadziejny zestaw ćwiczeń. Miło było czasem komuś pomóc, choć dziwiło mnie, że pomoc staruszkom sprawia radość mnie – komuś, kto nader często żartował o jebaniu starych bab prądem.
Wyłączyłem laptopa i maszynę do pomiaru tkanki tłuszczowej, zazwyczaj kłamliwą i zdradliwą. Odłączyłem bieżnie. Sauny skręciłem już pół godziny wcześniej, pół godziny przed zamknięciem.
Skierowałem się do kanciapy trenerskiej, uprzednio przypomniawszy ostatnim niedobitkom na siłowni – uprzejmie, acz stanowczo – że zbliża się godzina zamknięcia. Trafiały się takie asy, które ćwiczyły gdzieś w kątach albo błąkały się nawet już po zgaszeniu świateł, byłem więc na to wyczulony. Kiedyś jak otwierałem zmianę, jakaś babcia w całkowitych ciemnościach szurała na orbitreku. Zanim zidentyfikowałem te chroboczące dźwięki, serce niemal podeszło mi do gardła. Była to scena dosyć groteskowa i niepokojąca, nawet jeśli okazało się, że jej źródłem była starowinka chcąca trochę się spocić.
W pomieszczeniu socjalnym powrzucałem plastikowe pojemniki i szejkery do torby, zmieniłem buty i zarzuciłem na instruktorską koszulkę polo bluzę z kapturem.
Wszedłem do holu i odwiesiłem klucze. Dziewczyny na recepcji liczyły kasę. Ratownik stał oparty o ladę i rozmawiał z recepcjonistką. Uśmiechnąłem się do Eli, z którą często gawędziłem na przerwach. Była ładna, jednak należała do tych kobiet, które mają w swoim zachowaniu trudny do dokładniejszego określenia męski pierwiastek czyniący je całkowicie aseksualnymi i w całości pozbawiający seksapilu.
Druga dziewczyna na recepcji, Monika, też była aseksualna, jednak u niej była to zwyczajnie kwestia brzydoty. Nie można też powiedzieć, żeby braki w urodzie nadrabiała intelektem czy charakterem. Zbytnio jej nie lubiłem, bo zawsze donosiła na trenerów, jeśli przedłużali sobie przerwy albo wcześniej wychodzili ze zmiany. Taki typ człowieka, który dostałby orgazmu po posłaniu sąsiada donosem do gułagu w ZSRR.
– Co tam, dalej na straży porządku i ładu siłowni, kierowniczko? – zagadałem z nutką drwiny. – _Quis custodiet ipsos custodes_ 3, prawda?
Ela stłumiła śmiech, ale Marcin parsknął głośno. Z tego, co wiedziałem, też miał powody, żeby nie przepadać za Moniką, która zrobiła się czerwona, pewnie dodatkowo przez fakt, że nie zrozumiała łacińskiej sentencji.
– Już lecisz, mistrzu? – zapytał, przybijając mi piątkę.
– Raczej dopiero. – Wyszczerzyłem zęby. – Nie wszyscy lubią tu tak przesiadywać jak wy. Trzymajcie się!
Wyszedłem i odpiąłem rower. Kupiłem go za trzy stówki – ktoś oddał go do naprawy i nie odebrał – i do tej pory nigdy
mnie nie zawiódł. Pedałowałem szybko, chcąc znaleźć się już w mieszkaniu, chłonąc chłodne powietrze letniej nocy. Pomijając długi łuk wiodący do ronda, za którym jechało się już na Smolsko, nie miałem daleko. Gdy przeciąłem Serpentyńską, potrzebowałem zaledwie kilku minut, by znaleźć się pod blokiem, w którym wynajmowałem pokój. Wniosłem rower na górę. W mieszkaniu było ciemno, moi dwaj współlokatorzy najwyraźniej już spali albo nie było ich w ogóle w domu.
Rzuciłem torbę na fotel, umyłem zęby i cisnąłem się bezwładnie jak lalka na łóżko. Ostatnim wysiłkiem woli nakazałem sobie jeszcze nastawić budzik i chwilę później już spałem.
***
Z DZIENNIKA SNÓW A.
18 sierpnia 2017
_Szedłem korytarzem przez stary, ciemny dom. Tańczący chwiejnie, cienki płomień świecy, którą niosłem na świeczniku, nieśmiało oświetlał stare deski i wytartą wykładzinę. Wywoływał też grę świateł… i cieni –_ głębokich i czarnych, rzucanych przez belki i kolumny wspierające sufit, z którego zwisały grube pajęczyny. Łatwo było ulec iluzji, że przemykające cienie są żywymi istotami.
_Podniosłem świecę wyżej, idąc do przodu. Mijałem zatarte, nieczytelne obrazy. Chciałem coś z nich odczytać, ale było to niemożliwe niezależnie od tego, jak bardzo wysilałem oczy i umysł. Obrazy wirowały w mojej głowie._
***
Miałem wrażenie, że minęła chwila.
Obudziłem się z uczuciem niezaspokojonej ciekawości i utraty czegoś ważnego – miałem wrażenie, że brakowało mi tak niewiele do odkrycia tajemnicy obrazów ze snu, który zanotowałem od razu w dzienniku.
Gdy otworzyłem oczy, było już jasno. Sprawdzenie godziny: po ósmej, przespałem alarm. Obudziłem się spocony i zesztywniały, choć mimo to całkiem nieźle wyspany – przespanie całej nocy bez budzenia się zdarzało mi się niezmiernie rzadko. Chciałem co prawda przedłużyć sobie sen, ale wiedziałem, że wtedy groziłoby mi spędzenie w łóżku całego dnia, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Późna pobudka była niemal natychmiastowym czynnikiem wyzwalającym epizody depresyjne.
Zacząłem pakować plecak – zgodnie z listą, bo zawsze towarzyszył mi paniczny strach, że czegoś zapomnę. Fatalnie się czułem tego poranka i nawet nie zaświtała mi w głowie myśl o prysznicu, zresztą łazienka i tak była zajęta przez Maćka, jednego ze współlokatorów.
– _Witaj, nerwico natręctw, nasza ukochana przyjaciółko_ – skomentował Cień.
Gdy wyszedłem do kuchni po orzechy i półkilogramowe opakowanie serka wiejskiego, które zamierzałem zjeść w pociągu, natknąłem się akurat na Artura, drugiego współlokatora. Wszedł do kuchni tuż po mnie, potężnym cielskiem wypełniając przestrzeń niewielkiego pomieszczenia, gdzie i tak już było niezbyt przestronnie przez moje gabaryty. Wyglądał jak beczka na dwóch chwiejących się podporach. W jednej ręce trzymał opakowanie frytek, w drugiej burgera. Zataczał się, rozsiewając zapach wódki i wina.
– Uszanowanie szanownemu współlokatorowi. – Czknął. – Dzień dobry, dzień dobry, jak zdrowie… Chłopie… Wiesz, ile rozjebałem w _Vanilii_? Dziesięć koła. Dziesięć koła!
– No proszę – mruknąłem rozbawiony. – To ładnie poszalałeś.
– A i tak nie poruchałem – powiedział, w komiczny sposób opuszczając ze zrezygnowaniem ramiona jak postać z kreskówki. – Człowiek tam schleje się, przejebie hajs, a nawet nie porucha… Żeby to wyglądał tak jak ty, to codziennie miałby inną dupę!
– Zawsze możesz w wolnej chwili wpaść do mnie na trening – powiedziałem i puściłem mu oko. – Jakoś temu wtedy zaradzimy.
Artur się żachnął.
– Człowieku… Ja i siłownia! Toś palnął – mruknął i zaśmiał się, rozbawiony na samą myśl. – Ale – tu wyciągnął w moją stronę palec, po czym ciągnął bełkotliwą tyradę – powiem ci, że może i nie poruchałem ani nie zmacałem, ale jedzeniem to się skurwiłem! A co się najebałem, to moje.
Artur był pracownikiem korporacji informatycznej, kawalerem pod czterdziestkę. Podejrzewam, że zarabiał kilka razy lepiej niż ja, i to raczej kilkanaście tysięcy, a nie kilka. Lubiłem go, jego grubiańskie i sprośne żarty trafiały w mój gust. Był spokojny i niekonfliktowy, raz na jakiś czas trochę pohałasował, wracając z weekendowej imprezy, ale nie było to uciążliwe. Na trzeźwo był bardzo refleksyjny i podobnie jak ja lubił długie rozmowy. Po pijaku z kolei lubił zanurzać się we wspomnieniach i sięgać po historie z przeszłości albo anegdotki podszyte pijackim moralizatorstwem.
Drugi współlokator, Maciek, był wycofanym studentem historii, fanem H. P. Lovecrafta4 i Stefana Grabińskiego. O ile o początkach Samotnika z Providence5 w czasopiśmie „Weird Tales” słyszał co drugi fan fantastyki, a obraz Przedwiecznego z mackami na twarzy, Cthulhu, kojarzyły osoby nawet niezwiązane z fantastyką, to postać Grabińskiego została zapomniana. A szkoda, bo ten polski twórca horrorów potrafił pisać naprawdę klimatyczne i wciągające teksty. Dlatego gdy po raz pierwszy zobaczyłem, jak Maciek, czekając na tosty, czyta wypożyczony z biblioteki zbiór opowiadań Grabińskiego, od razu się rozgadaliśmy. Dotychczas podchodziłem do niego jak do studenciaka-frajera, on do mnie pewnie jak do tępego koksa-imprezowicza, jednak przez wspólne zainteresowania musieliśmy obaj spojrzeć na siebie z innej strony. Poza fantastyką obaj interesowaliśmy się grami RPG – tymi komputerowymi, ale i oryginalnymi, papierowymi, prowadzonymi przez Mistrza Gry.
Wysłuchałem tyrady Artura: o kobietach – że dziwki; o dzieciństwie – że było ciężkie; o starszym bracie – że go tłukł. Opowiedział, jak raz nie wytrzymał upokorzenia i w wieku trzynastu lat podkradł bratu kij do bejsbola, który brat zabierał na kibolskie ustawki, i roztrzaskał mu łokieć i kolano. Nie powiedział dokładnie, jaka była przyczyna, ale przez aluzję wywnioskowałem, że wychodziło to poza zwykłe dręczenie i zahaczało o molestowanie, a może nawet gwałt.
Przytakiwałem Arturowi – gdy się rozgadał, strumień jego słów uderzał z mocą Niagary. Mimochodem spojrzałem na wiszący na ścianie nad talerzem z wzorkami zegar i uświadomiłem sobie, że mogę się nie wyrobić. Przeprosiłem Artura i w ekspresowym tempie dokończyłem pakowanie. Dziesięć minut później pedałowałem co sił w stronę przystanku. Część trasy pokonałem autobusem, korzystając z tego, że akurat zatrzymał się na mijanym przystanku. Resztę przejechałem rowerem.
Dwadzieścia minut po wyjściu, zakupiwszy bilet w automacie, stałem już w wąskim korytarzu przedziału pociągu. Podpierałem rower i gdy maszyna ruszyła ze zgrzytem po torach, zacząłem patrzeć na przemykające za szybką krajobrazy podupadłych wiosek. Mimo że niektóre były w opłakanym stanie, to w świetle słońca nawet ruina potrafi wyglądać pięknie – i nawet te poniszczone budynki w słonecznym blasku miały swoje pięć minut uroku, przed jesienią i zimą, które miały pokryć je szarością i przygnębieniem.
Pociąg świecił pustkami. Właśnie z tego względu wybrałem taką porę. Obok mnie w korytarzu stała parka z wielkimi plecakami przeglądająca mapy i z rozgorączkowaniem omawiająca plany podróży stopem. Przeprosiłem ich i zapytałem, czy zerkną przez moment na mój rower. Chłopak, chudy, w okularach, nie wyglądał na Garretta6 ani na Butcha Cassidego7, a dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby na samą myśl o kradzieży żelków ze spożywczaka musiała przez rok chodzić do spowiedzi, więc raczej nie oczekiwałem zajebania przez nich roweru. A musiałem skorzystać z ubikacji.
Była czysta i zadbana – nowe pociągi międzymiastowe trzymały poziom. W przeciwieństwie do starych, rozklekotanych regio, będących w świecie pociągów odpowiednikami spoconych, śmierdzących papierosami dziadów. Spóźniały się co prawda jak wszystkie, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
Zapiąłem spodnie po opróżnieniu pęcherza i otworzyłem strumień wody przy zlewie. Przemyłem twarz.
Gdy ją podniosłem, zobaczyłem, że ściany kabiny, wcześniej jasne i lśniące, teraz są brudne i pordzewiałe. W upstrzonym, popękanym lustrze, dostrzegłem wrak człowieka z zapadniętymi policzkami. Oko zwisało z oczodołu na nerwie, z nosa lała się krew, na której powierzchni tworzyły się krwawe bąbelki powietrza. Przekrzywiłem głowę. Upiór w odbiciu zrobił to samo. Otworzył popękane, sczerniałe usta i wyciągnął długi, oślizgły język, by polizać swoje oko.
Za nim stała cienista postać sięgająca głową pod sam sufit. Ta sama, którą widywałem w dzieciństwie, gdy przemykała korytarzem; ta sama, którą widziałem, budząc się w nocy, gdy stała nad moim łóżkiem. Zapłakany biegłem wtedy do pokoju rodziców, prosząc, by pozwolili mi spać u nich.
Rzuciłem się do tyłu, wpadając z hukiem na drzwi.
Przytłumiona rozmowa parki po drugiej stronie drzwi ucichła.
– Wszystko w porządku? – zapytał po chwili zaniepokojony okularnik.
Skulony oddychałem głęboko z zaciśniętymi mocno oczami. Gdy je otworzyłem, widziałem całkiem zwyczajną toaletę.
– Tak, tak – odpowiedziałem pospiesznie. – Ja… potknąłem się. Jest w porządku.
Wyszedłem. Do ostatniego przystanku parka przyglądała mi się ukradkiem. Oboje byli lekko przestraszeni i nie podejmowali dalszej rozmowy. Widzieli z pewnością, że drżę i szczękam zębami, mimo ciepłego letniego dnia, a zimny pot przykleja mi koszulkę i włosy do ciała. Na rękach pulsowały nienaturalnie żyły uwydatnione przez odtłuszczenie wywołane redukcją i temperaturę.
– Dziękuję za rower – powiedziałem, gdy minęła bardzo długa przerwa, co wyszło sztucznie i nienaturalnie.
Z ulgą wysiadłem, gdy pociąg zatrzymał się na mojej stacji w Plewie. Nieopodal na osiedlu mieszkało wujostwo i poczułem spontaniczną chęć odwiedzenia ich. Mieli bardzo dobre relacje ze zmarłym Tadeuszem i czułem, że ta chęć spotkania ich wychodzi poza zwykłą potrzebę pielęgnowania rodzinnych relacji i jest w jakiś niewytłumaczalny sposób powiązana z ostatnimi snami o zmarłym. Postanowiłem zaufać intuicji…
------------------------------------------------------------------------
3 _Quis custodiet ipsos custodes_ (łac.) – kto będzie strzegł samych strażników.
4 Howard Philips Lovecraft (1890–1937) – amerykański pisarz, twórca horrorów i gatunku weird fiction. Twórca Cthulhu, pradawnego boga.
5 Samotnik z Providence – przydomek nadany Lovecraftowi.
6 Garrett – bohater serii gier komputerowych _Thief_, legendarny mistrz fachu złodziejskiego.
7 Butch Cassidy (1866–1908) – lider gangu Wild Butch, działający na Dzikim Zachodzie rabuś pociągów.