- W empik go
Siódme amen imci pana Mokrzeckiego - ebook
Siódme amen imci pana Mokrzeckiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 338 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rubinowy promień zachodu, przez otwarte okna wpadając, rozczerwieniał siwą, podgoloną czupryną, czerstwe oblicze i zawiesiste wąsy pana cześnika powiatu lidzkiego a razem rotmistrza Buławy Wielkiej Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zmieniał też ów promień barwę wina w szklanym, przy jegomości stojącym kielichu, czyniąc ją ze złocistej oniemal krwawą.
Pan cześnik, drobnymi łykami węgrzyna pociągając, mozolił się nad pisaniem. Stało przed nim ogromne, do maźnicy podobne calamarium i leżał duży arkusz papieru rygałowego.
Gatunek papieru, w solennych jeno okazyach używanego, wskazywał, że pisanie było wagi niemałej. Jeszcze wyraźniej mówił o tem krzyżyk, nakreślony piórem u góry arkusza, oraz starannie wypisane abrewiacye: L. J. Xstus J. M. J.
Pan cześnik, mąż lat sześćdziesięciu z okładem, pijąc i wzdychając, trąc czuprynę i w sad wiśniowy spozierając, pisał co następuje:
»Roku 1751, miesiąca lipca 20 dnia, najmilsza Żona moja Dobrodzika, o godzinie 7 z południa, ten świat pożegnała, mając lat wieku swego 46.
Żyliśmy z sobą lat 20 z łaski Pana Boga naszego, jakoby niedziel 20, przy błogosławieństwie Pana i Boga naszego.
Pochowana w cerkwi rakowickiej.
Której niech Pan, Stwórca nieba i ziemi, będzie miłościwy i duszy Jej da odpocznienie, za protekcyą Panny Najświętszej i przyczyną Wszystkich Świętych Pańskich, osobliwie Patronek Jej Świętych: Katarzyny i Eufrozyny.
Amen.
Imię Jej Katarzyna Eufrozyna z domu Chuniewiczówna, strażnikówna powiatu oszmiańskiego.
Urodziła się z Krasińskiej Anny starościanki homelskiej.
Spłodziliśmy ze sobą dziatek, na chwałę Panu Bogu w Trójcy Świętej Jedynemu i Najświętszej Matce Boskiej: siedmioro – synów pięciu, cór dwie.
Syn pierwszy, Joachim January, umarł dwiema niedziel przed rokiem wieku swego w Rohaczewie i tam u Bazylianów pochowany.
Którego niech Pan, Stwórca nieba i ziemi, między Anioły swe przyjmie.
Amen. Amen.
Elżbieta, córka, która żyje, i niech Pan Bóg błogosławi Jej w dalszem życiu, pozostała po Matce, lat ośmnastu.
Józef, syn, pozostał w lat siedmnastu, który niech żyje w błogosławieństwie Boskiem.
Jan od Krzyża, syn żyjący, pozostał, lat trzynastu – i temu, Panie, daj wiek długi z błogosławieństwem Swojem Boskiem.
Andrzej Ursyn, syn, umarł w Berdyczowie i tam u Karmelitów Bosych pochowany – miał półtora roku.
Któremu miejsce między Aniołami Swymi daj, Panie Boże Wszechmogący.
Amen. Amen. Amen.
Syn Stanisław, kilkunastą niedziel nie dożywszy roku życia swego, umarł – pochowany w cerkwi rakowickiej.
Którego do pułków Anielskich, Serafinowych i Cherubinowych wliczyć racz, Panie.
Amen. Amen. Amen. Amen.
Urszula, córka, mająca półtrzecia roku wieku swego, umarła 1750 r. octobra 28 dnia – pochowana w cerkwi rakowickiej.
Światłość wiekuista niechaj Jej świeci.
Amen. Amen. Amen. Amen. Amen.
Stanisław i Urszula wraz za jedno w sklepie położeni z Matką Ich a moją Żoną i Dobrodziką.
Wieczne odpoczywanie racz Im dać, Panie«.
Otarł pan cześnik spocone czoło; chustką nieznacznie po oczach przesunął; do kielicha zajrzał. Węgrzyn nie zawiódł. Rozjaśniło się i kraśnym rumieńcem rozkwitło dorodne oblicze; przymglone oczy żywym płomieniem strzeliły.
Raźno w palce pochwycone pióro gęsie, długim białym proporczykiem wiewające, cwałem po papierze pobiegło.
Pan cześnik, ręki od papieru nie odejmując, dopisał:
»Dla pamięci, takową moją notacyę ręką moją własną napisałem dla dalszego czasu; i dla wiadomości w przyszły czas dzieciom moim zostawuję.
Pisan w Rakowiczach, roku 1751 miesiąca lipca 28 dnia, z podpisem ręki mojej.
Antoni Kazimierz Mokrzecki,
cześnik powiatu lidzkiego,rotmistrz Buławy W.
W. Księstwa Litewskiego, mp.«
Z westchnieniem ulgi pióro otarł i odłożył. Potem głębiej się w krzesło zasunął,głowę na poręczy wsparł, powieki przymknął.
Gonił ulatujące mary przeszłości, czy też słuchał muzyki letniego wieczoru?…
Cieniuchno brzęczały komary; otwartem oknem ciężkie żuki wbiegały i wybiegały, hucząc monotonnie; porykiwały tęskno krowy, beczały owce, rżały źrebięta; żóraw studzienny na chwilę skrzypieć nie przestawał. Czasem w sadzie dojrzała gruszka oderwała się od gałęzi i zaszeleściwszy między liśćmi, z cichem plaśnięciem na tłustej ziemi się kładła.
Nagle, nad wrzawą zmieszanych głosów, zapanował jękliwy a donośny głos dzwonka. Dzwoniono na Anioł Pański.
Osunął się pan cześnik na kolana i wzdychając, oczy do nieba wznosząc, w pierś się bijąc, odmawiać jął:
– » Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi«…
Po modlitwie, znów zabrał się do pisania. Na obliczu miał jeszcze jasność, jaką daje obcowanie z Bogiem. Dla pokrzepienia dusznego już mu nie trzeba było sięgać do kielicha.
Jednak drżała mu cokolwiek ręka, gdy na drugiej połowie arkusza nowy krzyżyk i nowe abrewiacye nakreśliwszy, pisał:
»Pierwszą Żonę miałem de domo Golijewską, skarbnikównę powiatu oszmiańskiego – która była pierwej za Faszczem, sędzicem grodzkim starodubowskim. Żyła z onym lat trzynaście; potomstwa nie miała.
Wziąłem pierwszą Żonę wdową i żyłem z nią lat półszosta szczęśliwie i pomyślnie, mając Anioła w postaci ludzkiej.
Spłodziłem z nią córek dwie: Annę i Konstancyę.
Umarła Dobrodzika Żona moja z Golijewskich Bogumiła roku 1731, miesiąca maja i dnia, w dzień Świętych Apostołów Filipa i Jakuba.
Ciało Jej pochowane w kościele homelskim, w babińcu, przy drzwiach kościelnych, u samego progu, podług samej Zeszłej dyspozycyi.
Która niech spoczywa z Bogiem Panem, w Trójcy Świętej Jedynym, w światłości wiekuistej, za przyczyną Najświętszej Panny, Wszystkich Świętych Pańskich, a osobliwie Patronki swej, Świętej Bogumiły.
Amen. Amen. Amen. Amen. Amen. Amen.
Ta notacya jest pisana roku 1751 miesiąca lipca 28 dnia w Rakowiczach.
A. K. Mokrzecki,
cześnik p. 1., rotmistrz B. W. W. Ks. L. ręką swą«.
Odetchnął pan cześnik po skończonem pisaniu, jakby ciężar wielki z serca zrzucił.
Świeżego pisma nie zasypywał piaskiem, pozwalając mu schnąć drogą naturalną. Czoło miał potem zroszone, żyły na szyi i skroniach nabrzmiałe.
Przepatrzył raz jeszcze z uwagą oba dokumenty, poprawiając tu i owdzie niewyraźną literę, kładąc, gdzie trzeba, opuszczone punctum lub komę.
Suchem piórem postukał w papier, pilnie coś obliczając – potem chorągiewką pióra musnął czoło zmarszczone i szepnął z westchnieniem:
– Sześcioro amen…
Podniósł głowę, czoło wygładził, pióro, z niechęcią jakowąś, na stół cisnął…
– Satis! – wyrzekł głosem mocnym, stanowczości pełnym.
I powstawszy z miejsca, przechadzać się jął po komnacie krokami mierzonymi, jak przystało mężowi, dwojgiem znacznych dostojeństw obciążonemu.
Oblicze miał już teraz niemal pogodne, tchnące jeśli nie spokojem, to przynajmniej rezygnacyą. Było to oblicze człowieka, który, widząc czarę utrapień swych po same brzegi nalaną, nie bez pewnego smutnego zadowolenia myśli, że się już w niej ani jedna kropla więcej nie pomieści…
– Sześcioro amen… Satis! – powtórzył w sposób jeszcze bardziej stanowczy, i nogą w czerwonym bucie mocno przytupnął, jakby sentencyę swą podkreślając.
A w tejże chwili wbiegła do komnaty nieszpetna panienka lat dwudziestu z czemś i wesoło zawołała:
– Tatuńciu! goście!…
– Kogóż Pan Bóg dał?
– Pani sędzina Towiańska z Kotczyna, z Anusią.
– Same?
– Gdzie zaś! Pan sędzia takoż.
– Skądże tak ex abrupto?
– Z Lidy jechając, pan sędzia zaniemógłszy.
– Alkiermesu do wnętrza i na serce.
– Już to szafarka aplikuje.
– Gdzież ichmościów przyjmujecie?
– W ganku tymczasem – aby na świeżości powietrza rychlej odstąpiło.
– Proście do komnat gościnnych. Za momencik przybędę.II.
– Witam wielmożną panią sędzinę dobrodzikę i niziuchno do jej stopek przypadam. Wielki to honor et magnum gaudium dla mego domku mizernego, że go tak wspaniała gościa nawiedzić raczyła…
– Mnie to raczej, panie cześniku dobrodzieju, mizeractwo swe wyznawać przystoi. Admirować też muszę niedosiężone dowcipem ludzkim fata, że mię w niefortunności mojej tak fortunnie do progów waszmościnych przywiodły.
– Progi moje, mościa sędzino dobrodziko, wielkoduszną, acz w rozmiarze swym maciupeńką jej stopką in aeternum ucelebrowane zostały. I nie wiem, zaiste, jak mi ab hoc instante poczynać wypadnie, już bowiem tych progów zwykłym śmiertelnikom przystępować nie będzie się godziło.
– Konfundujesz mię waszmość bystrolotnym swego dowcipu afektem. Znam-ci ja dobrze swój walor prawdziwy i wiem, żem jest proszkiem nikczemnym w obliczu zasług waszmościnych, które aa całą ziemię lidzką splendor oślepiający rzucają.
– Widzę, mościa pani, że iść w komparacyę z trefnością jej obrotów byłoby dla mnie to samo, co dla żółwia z orłem się ścigać. Więc kapituluję i buzdygan swój rotmistrzowski do kolan jej pochylam żebrząc o łaskę rozgoszczenia się w skromnieńkim domku moim.
Nastąpiły liczne ukłony i dygi, gesty zapraszające i wzdragające się – wreszcie unieruchomili się oboje, miejsca swe zasiadając.
Pani Towiańska rozpostarła swą rogówkę na kanapie jesionowej, krytej prześlicznym cycem w różnofarbne pasy. Pan Mokrzecki spoczął na takiemże rozłożystem krześle, o wyginanych misternie poręczach.
Jejmości minęła już trzydziestka, była wszakże z tych, które i po czterdziestce nie abdykują. Słusznego wzrostu, szczupła acz nie chuda, przytem zgrabna i zwinna, miała wabny uśmiech, ponętne usta, przyciągające spojrzenie. Ubierała się z wdziękiem, dobierała umiejętnie kolory, nie gardziła bielidłem i różowidłem, a czarne »muszki« tak mądrze na twarzy rozmieszczała, że w mężczyznach budziły zawsze myśli – płoche. Po zatem, w minach jej i poruszeniach było coś niespokojnego i niepokój budzącego.
Ledwie usiadła, kręcić się jęła, rzucając spojrzenia w prawo i w lewo, i wołając:
– Anusiu! Anetko! Anuleńko!… A chodźże, a pokaż się, a obłap za kolana pana cześnika, osobliwego dobrodzieja naszego!…
Nikt się wszakże nie zjawiał. Sędzianka oddawna już wyfrunęła z cześnikówną do ogrodu.
Gdy matce o tem powiedziano, w ręce plaśnie.
– Ach, utrapienie! Pewna jestem, że na drzewie siedzi i wiśnie smyka. Pannica jedenastoletnia!
W tejże chwili roześmiała się.
– Amarylis! istna Amarylis!… Gdyby jej na flecie przygrywać, z kozami skakałaby przy strumyku. A śliczna, że jeno w ramki oprawić. Na aniwersarz pana ojca dobrodzieja za pasterkę ją przebrałam. Różowe ciżemki, różowy kabacik, bieluchna spódniczka z różowemi wstęgami – na główce z roż białych wianuszek, w ręce laska biała, mirtem opleciona…
Niezmierną radością rozbłysnęło ruchliwe liczko jejmości. Aż drżała z uciechy. Ale trwało to krótko.
W jednym momencie od wesołości do smutku przeszła. Główkę zwiesiła, ręce załamała:
– Ach,mości cześniku dobrodzieju, w strasznej widzisz mię alteracyi! Mój mąż mileńki… moje oczko w głowie… moja cała kontentacya…
Łkania zatamowały jej mowę. Pan Mokrzecki mógł był nareszcie język w ruch wprawić.
– Właśnież ja z nizkim pokłonem wyjąkał – submitując się pokornie jejmości pani dobrodzice, o szacowne pana sędziego dobrodzieja zdrowie zapytać chciałem…
– Jak skorupka porcelanowa, kruche, mości cześniku! Zawżdy kwęka, słabuje; zawżdy w plastrach a dekoktach. Toć znana jest waszmości mego męża konstytucya. Lada wiaterek mu wadzi; lada kąsek humory wzbudza. Wciąż go jeno okrywaj, kleiki mu warz, forteczki zaszczepiaj, aby się nie przestudził. Kurczątko takie…
– Szczęśliwy, że mu Pan Bóg zdarzył żonkę, co mu we wszystkiem dogadza. Pływa w delicyach, jak małdrzyk w maśle…
– Jakżeby inaczej!
Weszła do bawialni staruszeczka niziuchna, pomarszczona, jak wiórek sucha – dziewięćdziesięcioletnia Kundzia, szafarka.
Przybywała od chorego, którego złożono w alkierzu.
– Jakże tam mój pan małżonek? – przywitała ją sędzina.
– Marudzi… Krupniczkiem-by go napoić. Taż on, niebożątko, głodnieńki…
– Napój go, Kundzio, mateczko. Bóg ci zapłaci.
Wyszła staruszka.
Po pewnym czasie zjawiła się z powrotem. Uśmiechała się, głową trzęsła, bezrzęsne oczki mrużyła.
– Wypił, niebożątko – do kropli wycmoktał. Ani skrzywił się, ani zachłysnął. Będzie zdrów.
– Jakichże krupek uwarzyłaś, Kundziuniu?
– Krupek? A po cóż tu krupki? Okowitki wzięłam, jak zwyczajnie, i miodu przaśnego. Dodałam gwoździków, muszkatelowej gałki, cynamonu, imbiru, tureckiego pieprzu. Wszystkiego zadość, jak się patrzy. Było tego kwarta – może więcej. Do kropli wycmoktał…
– Ba! jeszcze wąsy i brodę oblizał, jak miś, kiedy się całą barcią uraczy! – huknięto od progu. – Nie trzeba Świętych Stanisławów – tybyś, babciu, i Piotrowina swym dekoktem wskrzesiła. Za to na twojem weselu dżyguna wyskoczę, a pierwsze twoje dziecko do chrztu podam. Hu! jakże mi uciesznie!
Piłbym i tańcowałbym, ażby się piekło śmiało. Chodź, Kasiuniu! chodź, cześniczeńku! A kapela niech urznie wesoło. Hu – ha!
Stał pan sędzia we drzwiach, które jego olbrzymia postać rozsadzać się zdawała. Pas mu się rozwiązał, kontusz zmiął, żupan przekrzywił, spinka pod szyją rozpięła. Czerwony był, niczem najdojrzalszy pomidor.
Podbiegła doń zaraz małżonka, jak sprężyną podrzucona. Jedną ręką głaskała mu pyzate, gęstym włosem obrośnięte policzki; drugą odzież na nim gładziła.
– Mileńki… kochanieńki… Nie alteruj się, dzieciątko… Niegodziwa ona… okowity tobie dała… humory ogniste zapaliła… Chodź, wedle mnie usiądź – utulę ciebie, upieszczę… Ty kareski lubisz, filutku – co? ej!…
Głaszcząc, mizdrząc się, przywiodła olbrzyma do kanapy, na cycowem pokryciu usadowiła.
– Jakże się waszmość czujesz, mości sędzio dobrodzieju? – troskliwie zagadnął cześnik.
Pan Towiański wyciągnął wielką, żylastą rękę i ciężko, niby maczugę, na stole złożył.
– Tak się czuję, cześniczeńku, żebym zdruzgotał ten stół, ciebie skruszył i cały twój dwór potrzaskał i rozmiótł. Drzazeczka na drzazeczce nie pozostałaby z tego wszystkiego. Hu – ha!
Pani sędzina wpatrywała się w męża takim wzrokiem, jakim matka przygląda się małemu synkowi, który dosiadł konika na biegunach i szabelką drewnianą wywija.
– Koguciku ty mój mileńki… Cipulku… cipuleńku… Dzieciątko roztkliwione… Maślany pampuszku… małdrzyku… konfekciku…
Od pieszczącej się pary pan cześnik oczy odwracał i oblizywał się a wzdychał…
Z twarzy sędziego ustępowała czerwoność, a w miarę, jak stawał się blady, posępniał.
Po dłuższej chwili milczenia, gospodarz zagadnie:
– I gdzież to waszmości pana mojego ona słabość zdybała?
– Nie indziej, mości cześniku, jeno przy tym zaścianku pohanym, co go zowią: Pielewiszki.
– Pilwipiszki… – poprawiła spokojnie sędzina.
– Pielewiszki – powtórzył pan Towiański z naciskiem.
– Nie przeciw się, mileńki. Wiem dowodnie, że Pilwipiszki…
– A ja cię uręczam, kochana, że Pielewiszki.
– Pilwipiszki…
– Pielewiszki…
– Ustąp, dzieciątko… Jaż wiem, co mówię.
– To ty ustąp. Ja nigdy na wiatr słów nie rzucam.
– Otóż nie ustąpię…
– Ja takoż. Zamilkli nadąsani.
Do komnaty wsunął się jeden z domowników – chudy szlachetka w cynamonowym kontuszu, z pochylonemi plecyma, z profilem charcim, z twarzą, wyrażającą dowcip i przebiegłość.
Był to rezydent domowy, pono daleki krewniak, imćpan Pafnucy Mleczko, którego nazywano zwyczajnie »Pafciem«.
Wsunął się Pafcio w nizkich pokłonach; nos wytknął, powietrza pociągnął – odrazu zwąchał, co się święci. Zwąchawszy, skulił się pokorniuchno i siadł na krześle przy drzwiach, ze zwieszoną głową, skrzyżowanemi rękoma, nogami pod krzesło schowanemi.
Pan cześnik, długą nieruchomością znużony, wstał i przechadzać się jął po bawialni. Przechadzał się krokami wyciągniętymi a cichymi, starając się tłumić skrzypienie swych butów safianowych, w Wilnie kupowanych, do których szewc, niecnota, umyślnie skórkę »grającą« włożył.
Sędziego nagle jakoś animusz opuścił.
Twarz mu pobladła, oczy przymykały się – cały osowiał.
Przysunęła się do męża pani Towiańska – nuż się przymilać, po twarzy go głaskać, swój policzek o jego ramię ocierać, białymi paluszkami brodę mu przegartywać…
Pan cześnik odwracał się i aż chrząkał z pasyi tłumionej.
– Zesłabłeś, dzieciątko – mówiła sędzina pieszczotliwie. – Zwiesił się dziobek wróbliczkowi mojemu… Na serduszku jakowaś opresya… Coś w kontr poszło niebożątku… Daj łapcię, mileńki… Ach! jak pulsa galopują!… A kto winien? kto? Pamiętasz, kurczątko, com mówiła, gdyśmy jechali przez Pilwipiszki…
– Pielewiszki!… – jęknął sędzia.
– Nie upieraj się, mileńki. Jaż wiem lepiej od ciebie. Nasz ciwun ma tam siestrzana i zawżdy mówi: Przyjechawszy ten ósieł z Pilwipiszek…
Pan Towiański uniósł się nieco i dosadnie oświadczył:
– Właśnież wczoraj mnie on gadał: – Obabiwszy się mój byk z Pielewiszek…
– Z Pilwipiszek!
– Z Pielewiszek!
– Kostusiu, nie kontruj!
– Kasieńko, ustąp!
– Uch!… Wapory na mnie biją… Uch!… uch!…
– Och!… Serce mi kołata… Och!… och!…
– Pil… Pil… Pil…
– Piele… Piele… Piele…
– Uch!… Słabo mi… Pomóżcie!
– Och!… Umieram… Ratunku!
Jedno upadło w prawy róg kanapy, drugie w lewy. Jęki i stęki napełniły bawialnię.
Cześnik, pospołu z Pafciem, rzucili się na pomoc chorym, choć i jeden i drugi nie wiedzieli zgoła, jak się brać do tego.
Rezydent, niewiadomo z jakiej racyi i w jakim celu, usiłował ściągnąć buty sędziemu, ów zaś, wierzgając nogami, odrzucał go nieustannie na środek komnaty.
Cześnik skoczył do alkierza i, wyniósłszy stamtąd tabakierkę panny Kunegundy, wtykał ją pod małv nosek sędziny, która, krztusząc się i kichając, broniła się od osobliwego medykamentu.
"Dopiero sędzianka, przy pomocy cześnikówny, uśmierzyła alteracyę małżonków, wyprowadziwszy jejmość na ganek i pozwoliwszy jegomości wyciągnąć się na kanapie.
Nie wyszło trzy »Zdrowaś Marya«, a już pan sędzia chrapał, grzmotliwymi głosami wprawiając w drżenie szyby w oknach; pani sędzina zaś, z właściwą sobie swadą, opowiadała pannom o nowych deseniach adamaszków, czamlotów i gredyturów, które oglądała u kupców w Lidzie.
Ona też tylko siadła z domownikami do podwieczorku, który w altanie chmielowej zastawiono. Zanim z półmisków i talerzy zniknęły poziomki, śmietana, suche ciastka i orzechy laskowe z miodem, zdążyła kilkakrotnie wyłajać i ucałować córkę, z panem Pafnucym posprzeczać się i pogodzić, oświadczyć, że »niema jak wieś«, a zaraz potem, że »jeno w mieście żyć można«, wreszcie, wybuchnąć szaloną wesołością i do łez się rozrzewnić.
Pan Towiański spał a spał.
Dopiero gdy nad pola i zagajniki rakowickie wypłynęła czerwona bania księżyca, ocknął się i wielkim głosem zawołał:
– Kto w Boga wierzysz, ogórka daj kiszonego!
Przyniesiono ich słój ogromny, z którego, po czasie niedługim, pozostało jeno szkło i listków bobkowych kilka.
Wyspany i orzeźwiony, zażądał, by zaprzęgano, pilna bowiem sprawa graniczna wzywa go do Kotczyna. Jejmość nie kontrowała, więc, po obowiązkowych ze strony gospodarza a daremnych molestacyach o przyjęcie wieczerzy i noclegu – państwo sędziostwo odjechali do siebie.– 20 -
Przed pójściem na spoczynek, pan Mokrzecki zapuścił się z rezydentem w długie o swych gościach dysputy. Wynosił pod niebiosa nadobność, gracyę, dowcip i krasomówskie obroty jejmości; przypominał, że znał ją jeszcze młodziusieńką jejmościanką Bobolanką; dodał, nie bez jakowegoś zakłopotania, że, gdy ta znajomość na czas pierwszego wdowieństwa przypadła, skłonny był pannę in sociam vitae pojąć, pełnoletności jej doczekawszy, ile że mu sprzyjał jej rodzony, imćpan oboźny litewski.
– Ale trudno iść przeciw losowi swemu. Już to było w kancelaryi niebieskiej podpisane i przypieczętowane, że kontentacyą mego serca i sukursem życia całego stać się ma jejmościanką strażnikówna oszmiańska – takoż Kasia, Kasieńka, Kasiunia, której niech Bóg Najwyższy, Stwórca ziemi i nieba, odpoczywanie da wieczne – amen.
Pochylił głowę i milczał czas dłuższy, w pobożnem myśli skupieniu.
Nagle odezwał się innym zgoła, bardziej świeckim tonem:
– Ależ upór, Pafciu miły! Daj go katu, co za upór!…
– Prawdziwie babski, mości rotmistrzu dobrodzieju!…
Mleczko zawsze nazywał pana Mokrze – ckiego rotmistrzem, gdyż jako bywszy porucznik chorągwi JKMci B. W. W. Ks. L., więcej ważył jego stopień wojskowy, niż świecki.
– Babski upór w mężczyźnie! Nie jestże to, mój Pafciu, ludzka i Boska obraza?
Rezydent nos wytknął, w prawo i lewo wiatru spróbował, niby chart, straconego tropu szukający.
– Jakże to, mości rotmistrzu dobrodzieju? Error tu być musi jakowyś…
– Jaki, do kata, error!
– Toć – zająknął się tamten – światu wiadomo całemu, że owo licho nie w panu Towiańskim siedzi, lecz…
Pan cześnik poczerwieniał, jak ćwikła, nogą tupnął, oczy wybałuszył. Zdało się przez moment, że, jak wulkan, ogniem wybuchnie…
Pohamował się wszelako i przez zaciśnięte zęby syknął jeno:
– Bajesz waść, Pafciu pocieszny!…