- promocja
- W empik go
Siostra Anastazja Życie pełne smaku - ebook
Siostra Anastazja Życie pełne smaku - ebook
Przez żołądek do serca. Miliony razy Swój pierwszy w pełni samodzielny posiłek przygotowała dopiero, gdy miała 17 lat. To było w 1967 roku, dzień po śmierci mamy. Zrobiła ziemniaki z kwaśnym mlekiem. Pierwszy chleb spaliła, drugi wyszedł niedopieczony. Brakowało jej wprawy.
Przez dwa lata pracowała w hutach szkła w Czechosłowacji. Pojawił się nawet kandydat na męża, ale wizja małżeństwa zupełnie jej nie pociągała. Wkrótce wstąpiła do Zgromadzenia Córek Bożej Miłości. Na pytanie matki przełożonej o to, co chciałaby robić w zakonie, odparła: „Gotować”. Z biegiem lat rozwinęła kulinarne skrzydła i kiedy w 1999 roku zaczęła pracę w kuchni jezuitów, ich życie zmieniło się nie do poznania. Życie wielu Polaków również.
Pierwsze wydanie 103 ciast siostry Anastazji ukazało się w nakładzie zaledwie 2 tys. sztuk. Dziś to białe kruki. Potem pojawiły się inne tytuły, w sumie ponad 4 mln egzemplarzy. Zagraniczna prasa porównywała Siostrę do Nigelli Lawson i do Jamiego Olivera. Ale my wiemy, że Siostry nie da się z nikim porównać. Jest wyjątkowa i nasza. Tak jak jej ciasta, sałatki, surówki, dania świąteczne i codzienne. Pora bliżej poznać samą siostrę Anastazję (i jeszcze trochę przepisów).
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-277-2281-2 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niektórzy mówią o Siostrze: „Pierwsza Kucharka Rzeczypospolitej”.
Tak, słyszałam. Nigdy jednak w żadnym konkursie na najlepszą kucharkę nie brałam udziału, a gdybym nawet wzięła, to pewnie znaleźliby się lepsi. Po prostu przez wiele lat gotowałam, piekłam, wymyślałam przepisy i lubiłam to robić. A ojcowie jezuici uznali, że warto, by te moje receptury były szerzej znane, i tak zaczęły pojawiać się publikacje. Pierwszą była 103 ciasta siostry Anastazji. Okazało się, że książki się podobają.
Zaskoczyło Siostrę to zainteresowanie?
Bardzo. Myślę, że ojców jezuitów i Wydawnictwo WAM również.
Niektórzy, obserwując ten sukces, zastanawiają się nawet, czy ktoś taki jak siostra Anastazja naprawdę istnieje, czy nie jest to po prostu chwyt marketingowy…
Mogę zapewnić, że istnieję i mam na to wielu świadków. (śmiech) Nie wiem, kiedy Pan Bóg powoła mnie do siebie, ale dopóki zdrowie pozwala, staram się spotykać z czytelnikami, najczęściej z terenów Podkarpacia, Małopolski i Śląska. Oni mogą zaświadczyć, że kogoś takiego jak siostra Anastazja spotkali. No i nie zapominajmy o siostrach z mojego zgromadzenia.
Gdzie zatem urodziła się siostra Anastazja?
Krysia, bo takie imię mi nadano podczas chrztu, urodziła się w małej wiosce na Podkarpaciu, na południe od Dynowa. Miejscowość nazywa się Dylągowa.
To piękne tereny, na granicy Bieszczad.
Tak, zwłaszcza na wiosnę i w lecie jest wyjątkowo malowniczo. Zimą również, ale żyć wtedy jest tam nieco trudniej.
Ale to też ziemia z trudną przeszłością…
Zgadza się, to tereny bratobójczych walk Polaków i Ukraińców. Bratobójczych, bo między jednymi i drugimi kwitły również przyjaźnie, a nie wyłącznie wrogość. Mój tato przyjaźnił się z Ukraińcem, niestety był świadkiem jego śmierci, kiedy ten został rozstrzelany przez Polaków w Pawłokomie. Nie mógł nic zrobić, żeby go uratować.
Kiedy pojawiłam się na świecie, a było to w 1950 roku, czyli pięć lat po zakończeniu wojny, na większości obszaru Polski było już w miarę spokojnie, a w naszych okolicach niestety wciąż żyliśmy w lęku przed bandami UPA.
Nasz dom, jak wiele innych w wiosce, został spalony przez Ukraińców. Rodzice musieli uciekać z tym, co udało im się zabrać. Mama jakimś cudem wyciągnęła ponoć sama z domu niepełnosprawną teściową, wyrzuciła przez okno kredens i wypędziła z obory zwierzęta. Do dziś nie jestem w stanie pojąć, jak tego dokonała. Naszą rodzinę przygarnęli dobrzy ludzie ze wsi Łubno. Po pewnym czasie tacie udało się odbudować dom. Był bardzo skromny, na prawo od wejścia znajdowała się część gospodarcza,
na lewo mieszkalna – jedna izba z klepiskiem.
I w tym nowym już domu urodziłam się ja, jako najmłodsze z pięciorga dzieci. Niestety pół roku później tato zmarł.
Życie było bardzo proste. Ludzie utrzymywali się z tego i jedli to, co sami zebrali z pól, z lasu i co wyhodowali w oborach. Niestety polskie państwo obciążało dość mocno różnymi podatkami. Dużą część upraw należało oddawać, nie wolno było dokonać uboju bez zezwolenia. Nawet mąki w młynie nie można było zmielić bez strat. Wszystko podlegało kontroli.
Wspominała Siostra o rodzeństwie…
Tak – dwóch braci i dwie siostry. Najstarszy brat po wojnie wyjechał na Śląsk, aby pracować w kopalni. Jedna z sióstr udała się z rodziną taty na Ziemie Odzyskane, w okolice Wrocławia, i tam dorastała. Wróciła do nas dopiero po ukończeniu szkoły podstawowej. To były trudne czasy i decyzje. Druga siostra wyszła za mąż i zamieszkała z mężem koło Tarnobrzega. Z mamą w domu zostaliśmy we dwójkę: ja i brat Tadek. Pomagaliśmy jej, jak mogliśmy.
Dobrze się Siostra uczyła?
Nie najgorzej. Nie miałam żadnych problemów z przechodzeniem z klasy do klasy.
Daleko było do szkoły?
W Dylągowej było wtedy dużo dzieci, myślę, że znacznie więcej niż dziś, dlatego we wsi funkcjonowały dwie szkoły. Klasy początkowe znajdowały się w dwóch miejscach wsi. Jedno było całkiem blisko naszego domu. Natomiast klasy starsze zlokalizowano niedaleko kościoła. Dobrze wspominam ten czas.
Myślę, że nauczyciele zadawali nam znacznie mniej zadań niż obecnie. Prócz szkoły mieliśmy przecież wiele obowiązków w domu i na roli, zwłaszcza wiosną i jesienią, i oni doskonale to rozumieli.
Nie mieliśmy wówczas elektryczności i pamiętam, że spotykaliśmy się wieczorami w różnych domach, by wspólnie, większą grupą, przy lampie naftowej, czytać lektury. Robiliśmy to na zmianę, żeby nie było, że czyta tylko jeden. A kiedy rozpoczęto proces elektryfikacji, biegaliśmy wieczorami od domu do domu, by przez okna zaglądać do środka. Lampa naftowa dawała niewiele światła, dlatego po zachodzie słońca w chałupach panował półmrok. Elektryczność wszystko zmieniła.
Jako kucharki nie mogę Siostry nie zapytać o potrawy z dzieciństwa. Pewnie nie było ich za wiele, ale może pozostały w pamięci jakieś ulubione smaki?
Kuchnia, jak można się domyślać, była bardzo uboga. Gospodynie nie znały tylu przepisów, co dziś, ani nie miały dostępu do tak wielu produktów. Niemniej pewne dania pamiętam doskonale: barszcz biały, gołąbki z ziemniakami, pierogi. Te ostatnie – ruskie, z kapustą, ze słodkim serem – jedliśmy na śniadanie w każdą niedzielę czy święto. Mięso pojawiało się bardzo rzadko.
Skoro Podkarpacie, to na pewno nie brakowało pieczonych na kuchennej blasze proziaków (placków z sodą)…
Proziaki są mi dobrze znane, ale u mnie w domu na blasze piekło się też trochę rzadsze, rozrabiane ciasto. Do tych placków mama podawała nam świeże mleko „prosto od krowy”. Było jeszcze cieplutkie, z pianką, a do tego te placuszki. Pyszne danie.
Te najprostsze potrawy wspomina się chyba najlepiej.
Pamiętam też pieczone proste drożdżowe ciasta zawijane z marmoladą lub z jabłkami. No i oczywiście z makiem – dawniej na jego uprawę nie wymagano pozwoleń, był więc dość popularny.
Z okresu dzieciństwa zwykle najcieplej wspominamy święta Bożego Narodzenia.
To prawda.
Co w świętach w Dylągowej było takiego szczegól-
nego?
Może zacznę przewrotnie, nie od smaków, ale od innego aspektu, który jest dziś nieco pomijany. A był wtedy – i wciąż jest – dla mnie bardzo ważny. Chodzi mi o przygotowanie do świąt; i nie mam tu na myśli sprzątania, pieczenia czy gotowania, ale bardziej o przysposobienie własnego wnętrza. Do tego służy Adwent. Jako dzieci – jeśli tylko nam mama pozwalała, bo zimy były wtedy nieco bardziej srogie, a zwłaszcza w naszych górach – biegaliśmy z bratem na roraty. Niestety nie mieliśmy tak pięknych lampionów, jakie dzieci przynoszą dziś do świątyń, mieliśmy za to około trzech kilometrów drogi w jedną stronę. I to jest jedno ze skojarzeń, które się pojawia, kiedy zaczynam
myśleć o Bożym Narodzeniu.
Adwent nie ma tak pokutnego charakteru jak Wielki Post, jest bardziej radosny.
Zgadza się, jednak pewna refleksja czy wyrzeczenie powinny mu towarzyszyć. Tak jak rodzina przygotowuje się na narodziny dziecka, tak i my w tym czasie czekamy na narodziny Jezusa.
Jeśli dobrze nie przepracujemy tego czasu, może się zdarzyć, że siądziemy do kolacji wigilijnej pokłóceni, z niezałatwionymi sprawami, z noszonymi od dłuższego czasu urazami. A to na pewno nie pomoże w spotkaniu. Jezus przyszedł na świat w domu, w którym panowały zgoda i miłość. I kiedy w Boże Narodzenie pojawi się w naszych domach, też powinien doświadczyć podobnej atmosfery.
Wróćmy zatem do świąt. Z Wigilią wiąże się – zwłaszcza na wsi – wiele tradycji, obrzędów czy nawet przesądów. Domyślam się, że i u Siostry w domu było podobnie…
Tego dnia kobietom nie wolno było wychodzić z domu i odwiedzać sąsiadów. Stary przesąd mówił, że takie odwiedziny są zwiastunem nieszczęścia. Gospodynie i ich córki siedziały więc w domu, w przeciwieństwie do gospodarzy i chłopców. Ci wędrowali od domu do domu i winszowali. Oczywiście, kiedy nadchodziła pora wieczerzy, zakaz przestawał obowiązywać.
Zanim zaczęła się kolacja, wychodziliśmy z bratem do ogrodu. On zabierał siekierę, a ja miskę kokotek (to taki rodzaj klusek, w innych wsiach, na przykład w sąsiednim Nozdrzcu, nazywanych również kukutkami). Podchodziliśmy razem do drzew owocowych. Przy każdym z nich brat robił zamach siekierą, a ja w imieniu drzewa prosiłam, żeby nie uderzał w pień, bo w przyszłym roku da ono tak dorodne owoce, jak te kokotki.
Jezus przyszedł na świat w domu, w którym panowały zgoda i miłość. I kiedy w Boże Narodzenie pojawi się w naszych domach, też powinien doświadczyć podobnej atmosfery.
Była zapewne i choinka.
Zdobiliśmy ją przygotowanymi w Adwencie łańcuchami z bibuły lub ze słomy i pestek dyni, owiniętych w kolorowe papierki. Wieszaliśmy orzechy i jabłka. Raczej nie było słodyczy, nie licząc kilku opakowanych w złotka kostek cukru.
Pamiętam też, że dziewczyny przed wigilią zamiatały izbę. Wyrzucały na pole to, co zmiotły, i wsłuchiwały się, z której strony najpierw zaszczeka pies, bo stamtąd miał w przyszłości nadejść narzeczony.
Na wsi trudno nie usłyszeć szczekania. Z której strony dobiegło w Siostry przypadku?
Powinno dobiec z południowego zachodu.
Dlaczego stamtąd?
Bo próbowano mnie zeswatać z pewnym Czechem. Przez pewien czas pracowałam w Czechosłowacji, w hucie szkła. Miałam wtedy niecałe dwadzieścia lat. Tam poznałam pewną Czeszkę, która uznała mnie za doskonały materiał na żonę dla jej syna. Odwiedzałam ich co tydzień w sobotę, bardzo się polubiliśmy, ale ostatecznie wybrałam – jak widać – drogę zakonną.
Wrócimy do tego wątku na pewno. Ale zatrzymajmy się jeszcze na kolacji wigilijnej. Zaczynała się z pierwszą gwiazdką?
Niekoniecznie, po prostu wieczorem. Jadaliśmy przeważnie kilka kolacji wigilijnych. W naszym domu wieczerza zaczynała się najwcześniej, bo byliśmy najbardziej oddaleni od centrum wsi. Przychodzili do nas krewni. Po pierwszej kolacji ruszaliśmy do innych domów na kolejne posiłki, cały czas zbliżając się do kościoła, by o północy pojawić się na pasterce.
Jak wyglądały takie wieczerze?
Najpierw była modlitwa, potem życzenia i dzielenie się opłatkiem. Na środku stołu zawsze leżało siano, i było go całkiem sporo. Kładziono na nim opłatki, które zostały po dzieleniu, a na nich miskę z potrawami.
Jedliśmy z jednego naczynia. Każdy miał swoją łyżkę, którą po kolacji wkładał pod siano. Sztućce myło się dopiero następnego dnia.
Było wolne miejsce przy stole?
Zawsze, choć gości bywało dużo.
Kiedy miałam siedemnaście lat, latem zmarła moja mama. Pamiętam, że tego roku na wigilię zaprosiliśmy sąsiadkę, która mieszkała sama.
Jakie potrawy pojawiały się na stole?
Zupa grzybowa, kapusta z grochem, pierogi ruskie i z kapustą, kokotki z makiem, gołąbki z ziemniaków*, kompot z suszu. Nie jadało się u nas natomiast ryb. Spożywaliśmy to, co było darem pola, ogrodu i lasu.
Dziś na stole podczas wigilii w wielu domach króluje karp.
Karpia w Polsce spożywano już w średniowieczu – trafił na stoły dzięki mnichom cysterskim jako postna ryba – ale na wigilijnych stołach pojawił się całkiem niedawno, w XX wieku, i to chyba dopiero po wojnie. Niektórzy wracają do tych ryb, które wcześniej były o wiele częstszym gościem w polskich jadłospisach. Mam na myśli szczupaki, liny, węgorze i śledzie.
A co ze słodkościami? Jakie się jadło kiedyś podczas wigilii, a co dziś jest popularne?
Dla mnie bezkonkurencyjny był i jest sernik. To według mnie najlepsze ciasto, ponadczasowe.
Niektórzy nie wyobrażają sobie wigilii bez kutii. Tak jest na wschodzie Polski albo w rodzinach, które mają kresowe korzenie. Czasem na tych obszarach robi się kisiel żurawinowy. Inni znowu, np. na Śląsku, przygotowują moczkę, np. na pierniku, ale można i bez niego. Zawiera mnóstwo bakalii i czekolady i ma konsystencję gęstej masy. Jest pyszna. Na Śląsku można też natrafić na wigilijnym stole na różnego rodzaju
makówki, kluski z makiem.
A co pojawiało się na świątecznym stole w domu Siostry?
W pierwszy dzień świąt mama zwykle nie gotowała obiadu. Po kolacji wigilijnej zostawało przecież bardzo dużo jedzenia. To był dzień przeznaczony na świętowanie w gronie najbliższej rodziny. Jedliśmy ciasta, rozmawialiśmy. Nikogo wtedy nie odwiedzaliśmy. Tego dnia dawaliśmy odczuć i zwierzętom, że są święta. Zanosiliśmy im siano ze stołu wraz ze specjalnym
opłatkiem (w różowym kolorze). Może w ten sposób poczuły niezwykłość tego czasu…
Zupełnie inaczej było w drugi dzień świąt. To był czas odwiedzania bliskich.
Od dłuższego czasu spędza Siostra Wigilię i święta w klasztorze. Pewnie ten dzień wygląda tam trochę inaczej niż w zwykłych domach.
Jest dużo modlitwy, bo świat jej bardzo potrzebuje. Charyzmatem naszego Zgromadzenia Córek Bożej Miłości, jest nieść miłość i pomoc tym wszystkim, którzy tego potrzebują. A więc troszczymy się też o współczesne rodziny, o osoby zagubione w życiu, a jest ich coraz więcej.
Przygotowujemy wspólnie posiłki, refektarz, ubieramy choinkę. Odmawiamy nieszpory, po których udajemy się do refektarza. Czytamy fragment Pisma Świętego, potem są życzenia od Matki Generalnej, Prowincjalnej, przełożonej domu, a następnie składamy je sobie nawzajem. Trochę to trwa, bo jest nas dużo. Spożywamy wieczerzę, kolędujemy. A o północy – pasterka.
Tradycje pokazują, co wydaje mi się dziś równie ważne, jak wiele zawdzięczamy naturze, jak bardzo jesteśmy z przyrodą związani, że to, co spożywamy, jest przede wszystkim jej darem, a nie sklepu.
Opracowała Siostra setki przepisów, wśród których były i wigilijne. Ma Siostra ulubione danie na ten dzień?
Bardzo lubię barszcz czerwony z uszkami. No i te potrawy, które pamiętam z dzieciństwa.
Te wszystkie zwyczaje wigilijne, tradycje, o których mówiliśmy, mają swój urok, są bardzo ciekawe, ale zastanawiam się, na ile są istotne w świętowaniu?
Są ważne, bo integrują rodzinę. Oczywiście nie są istotą świąt, ale mogą i powinny być ich barwnym i żywym uzupełnieniem.
Przekazywanie w rodzinie zwyczajów łączy się z utrwalaniem jakiejś opowieści o przeszłości, o tych, którzy odeszli, o ich życiu. Tradycje pokazują też, co wydaje mi się dziś równie ważne, jak wiele zawdzięczamy naturze, jak bardzo jesteśmy z przyrodą związani, że to, co spożywamy, jest przede wszystkim jej darem, a nie sklepu.
Spędźmy święta razem w gronie rodzinnym, cieszmy się sobą, dziećmi, dla których zwykle brakuje nam czasu, a nie telewizorem.
Samo wspólne przygotowanie posiłków bardzo jednoczy rodzinę.
Lepienie pierogów, ozdabianie pierników, ubieranie choinki – to naprawdę daje wiele radości i wzajemnej bliskości. Podobnie jest już z samym świętowaniem – spędźmy je razem w gronie rodzinnym, cieszmy się sobą, dziećmi, dla których zwykle brakuje nam czasu, a nie telewizorem. Niech Jezus zastanie nasze rodziny radosne i zjednoczone.
Bywa, że te rodziny są też zmęczone, zwłaszcza przygotowaniami.
To prawda. Czasami gospodynie przyrządzają tyle jedzenia, jakby w tym okresie Bóg w cudowny sposób obdarowywał nas drugim żołądkiem. Niestety, a może raczej na szczęście, nie obdarowuje. W tym czasie Bóg obdarowuje nas za to swoją obecnością i to jest istota świąt.
Oczywiście ważne jest, żeby jedzenie było w te dni smaczne, wyjątkowe, ale niekoniecznie musi być go tak dużo. Jeśli już przesadziliśmy z jego ilością, to nie wyrzucajmy, zamroźmy je albo przekażmy potrzebującym. Jest coraz więcej akcji dzielenia się posiłkiem, np. z bezdomnymi. Ważniejsza od jedzenia jest wzajemna atmosfera. Rozmawiajmy ze sobą, uśmiechajmy się nawet do obcych, spotkanych na spacerze. Czasem z takich uśmiechów rodzą się piękne rozmowy.
Tradycje są ważne, ale ludzie ważniejsi. Niektórzy nie mogą jeść glutenu czy innych składników, trzeba to uwzględnić.
Co zatem na pewno powinno się znaleźć na wigilijnym stole?
Opłatek i wzajemna zgoda. Potrawy to rzecz drugorzędna i uzależniona od regionów, gustów czy potrzeb osób.
Dziś, kiedy małżonkowie pochodzą często z różnych stron Polski, warto chyba uwzględniać na wigiliach potrawy „obce”?
Jak najbardziej. Tradycje są ważne, ale ludzie ważniejsi. Niektórzy nie mogą jeść glutenu czy innych składników, trzeba to uwzględnić. Wszyscy powinni dobrze się czuć, zwłaszcza w ten dzień.
Przy całej otwartości warto zachowywać pewne stare zwyczaje. Jest w nich wiele życiowej mądrości.
Obecnie niektórzy zastępują tradycyjne potrawy nowymi. Menu wigilijne wciąż się zmienia.
Zmieniamy menu świąteczne głównie dlatego, że nieustannie się przemieszczamy. Wyjeżdżamy do pracy z rodzinnych miejscowości w inne regiony Polski czy za granicę. Wszędzie tam spotykamy się z różnymi odmianami kuchni. Dawniej skład potraw wigilijnych wynikał z sytuacji ekonomicznej: po prostu takie produkty były dostępne. Nikt nawet nie myślał, że może być inaczej. Dziś jesteśmy o wiele bardziej otwarci na zmianę. I chyba dobrze.
Również potrawy świąteczne, czyli te, które podawane są w polskich domach w pierwszy i drugi dzień świąt, bywają o wiele bardziej zróżnicowane i chyba lżejsze od tych sprzed lat. Większa różnorodność – to cecha, która je wyróżnia.
Ważne, żeby nie zatracić przy tym najważniejszego, czyli pamiętać, co świętujemy, ze względu na Kogo obchodzimy te święta.
Czy jest jakaś potrawa, której nie powinno się jeść w wigilię?
Na pewno nie powinniśmy jeść potraw mięsnych. W naszej tradycji wieczerza wigilijna składa się z jarskich potraw i według mnie tak powinno pozostać. Przy całej otwartości, o której mówiłam, warto zachowywać pewne stare zwyczaje. Jest w nich wiele życiowej mądrości. Wieczerza wigilijna to jeszcze nie jest świętowanie, to wciąż czas postny. Moment narodzin Jezusa wyznacza pasterka.
Jest jakieś wigilijne danie, którego Siostra nie lubi?
Z wieczerzy wigilijnej lubię wszystko.
Małżonkowie żyjący poza miejscem swojego urodzenia muszą się obecnie mierzyć z naciskami swoich rodziców: „Mam nadzieję, że w tym roku przyjedziecie do nas na wigilię”. Czasem te komunikaty wyrażane są z coraz większą częstotliwością i przybierają nawet formę przymusu. Co robić w takiej sytuacji?
Jeśli nie ma możliwości pogodzenia wigilii w domu
i u rodziny, może warto zrobić kolację jednak u siebie. Pracowałam kiedyś z panią, która na wigilię zawsze jeździła do swojej teściowej. Męczyło ją to bardzo, ale nie miała odwagi powiedzieć „nie”. W końcu przełamała się i powiedziała, że w tym roku tak nie zrobi: „Przecież ja też mam swój dom, swoją rodzinę. Chcę, żeby moje dzieci doświadczyły świąt także w swoim domu”. To było bardzo dobre rozwiązanie.
Warto we własnym domu pielęgnować święta i tradycje. To, że w jeden dzień nie pojedziemy do kogoś, nie oznacza, że święta są nieważne. Rozumiem starszych rodziców, którzy chcieliby zawsze mieć dzieci na wigilii, ale te dzieci są już dorosłe i też mają swoje rodziny. I trzeba to uszanować. Następnego dnia możemy się przecież spotkać wszyscy w rodzinnym gronie, poświętować razem.
Jak pościć? Nie mamy nagle zacząć jeść byle jak i byle co. Posiłki powinny być wartościowe, żebyśmy nie nadszarpywali własnego zdrowia. Z drugiej strony dzisiaj jemy często za dużo, więc krótka głodówka krzywdy zrobić nam nie powinna.
Obok Bożego Narodzenia mamy jeszcze Wielkanoc, którą poprzedza długi okres postu. Jak go dobrze zacząć?
Od karnawału. Jak mówi Kohelet: jest czas świętowania i czas postu, radości i smutku, ucztowania i wstrzymywania się od jedzenia.
Począwszy od tłustego czwartku, w naszej kulturze jada się pączki, chrust i róże karnawałowe. To bardzo charakterystyczne dla tego okresu wypieki. Pamiętam z dzieciństwa, że sam wtorek przed Popielcem
charakterem przypominał nieco wigilię Bożego Narodzenia, była nawet wieczerza, choć zupełnie inna niż ta grudniowa. Był to czas wyczekiwania na zmianę, na nadejście nowego okresu.
A po północy zmiana – Środa Popielcowa. Dawniej milkła wtedy muzyka, kończyły się wszelkie tańce i szaleństwa. Jeszcze w nocy albo na śniadanie gospodyni stawiała na stole naczynie z postnym żurem i garnek z popiołem, którym posypywała domowników. W moim rodzinnym domu ten żur wraz z osobno ugotowanymi, całymi ziemniakami jadło się w Popielec na śniadanie, obiad i kolację. Ziemniaki były oczywiście podawane bez tłuszczu. Oprócz tego nie było żadnego innego posiłku. I takie danie jedli wszyscy, od małych dzieci po najstarszych domowników.
Wielki Post to nie tylko czas powstrzymywania się od jedzenia czy innych przyjemności, ale to też okres jałmużny i modlitwy.
A dziś? Co jeść, żeby zachować postny charakter tego czasu?
Nie jemy po to, by zaoszczędzić pieniądze na późniejsze świętowanie. Rozejrzyjmy się wokoło, może akurat ktoś potrzebuje pomocy. Wielki Post to nie tylko czas powstrzymywania się od jedzenia czy innych przyjemności, ale to też okres jałmużny i modlitwy.
Czas postu fizycznego ma za zadanie przygotować nas do duchowego przeżycia Świąt Zmartwychwstania. Tym różni się od diety. A jak pościć? Nie mamy nagle zacząć jeść byle jak i byle co. Posiłki powinny być wartościowe, żebyśmy nie nadszarpywali własnego zdrowia. Z drugiej strony dzisiaj jemy często za dużo, więc krótka głodówka krzywdy zrobić nam nie powinna. W Wielkim Poście można przygotowywać dania zachowujące charakter tego czasu, czyli skromniejsze, mniej wyszukane, ale jednocześnie zdrowe i smaczne. Takie są chociażby potrawy tradycyjne: pierogi (ruskie, z serem, z kapustą), wspomniany żurek, dania warzywne, m.in. z roślin strączkowych, dobrze sięgnąć po ryby, np. po śledzie.
Kiedy minie czterdzieści dni, znów święta – Wielkanoc!
Tak, zmartwychwstanie Chrystusa to najważniejsze i najradośniejsze wydarzenie w dziejach świata. Dobrze, żebyśmy mieli tego świadomość i tak ten dzień przeżyli. Reszta jest tylko dodatkiem.
Może być smacznym dodatkiem.
Jeśli jedzenie nie stanie się sensem świętowania, to rzeczywiście nie zaszkodzi i w ten sposób podkreśli znaczenie tego dnia. Wiosenne sałatki, jaja podane na różne sposoby, chrzany, ćwikła, pasztety, mazurki, baby. Wielkanoc jest bardzo bogata w potrawy, które wyrażają również wiosenny charakter tego święta – odradzania się życia, zwycięstwa nad śmiercią.
Czy kuchnia regionalna jakoś wpływała na styl gotowania Siostry?
Oczywiście. W moich książkach jest wiele przepisów regionalnych, nie tylko z Podkarpacia. Dziś, jak już wspominałam, w związku z tym, że wiele osób zmienia miejsce zamieszkania, wyjeżdża do dużych ośrodków, wiąże się z osobami z innych regionów, kuchnia jest coraz mniej podzielona na regiony. Te różne wpływy mieszają się w domach. Choć są potrawy, które doskonale sprawdzają się w pewnych regionach, są tam popularne, ale gdzie indziej już nie. Kiedy przebywałam na placówce w Jastrzębiu, czyli na Śląsku, przygotowałyśmy pierogi z jarskim farszem. Po obiedzie jedna z pielęgniarek podeszła do nas do kuchni zapytać, z pewną pretensją nawet, co to za danie niezjadliwe było dziś na obiad? Koleżanki zaczęły się z niej śmiać: „Jak to? Nie znasz pierogów? Nie wiesz, co to jest?”.
Na wschodzie Polski trudno sobie wyobrazić kuchnię bez pierogów. Robi się również takie duże pieczone pierogi, z różnym farszem.
Tak, takie pierogi zabieraliśmy, kiedy byłam dzieckiem, do prac polowych. Dawniej praca przy żniwach trwała cały dzień, od rana do wieczora. Nie było przecież kombajnów, żęło się sierpami, kosami. Wychodząc z domu, trzeba było zabrać prowiant na kilka, kilkanaście godzin. I najczęściej braliśmy takie pieczone pierogi z drożdżowego (oczywiście nie najlepszej jakości) ciasta z farszem, np. z kapustą i serem albo na słodko, pierogi z jabłkiem. To było bardzo dobre, sycące danie.
A co do picia?
Najczęściej braliśmy do butelek sok z wodą. Piliśmy też zwykłą wodę źródlaną. Pola były wtedy zadbane, nic nie leżało odłogiem. Teraz, kiedy czasem latem wracam w rodzinne strony, wszystko pozarastane jest trawą lub młodym lasem. Dawniej doskonale wiedzieliśmy, gdzie można znaleźć źródełko, i chodziliśmy do niego czerpać wodę. Pamiętam ją bardzo dobrze – czysta i zimna. Wspaniale orzeźwiała i gasiła pragnienie.
Kiedy Siostra zaczęła samodzielnie gotować?
Kiedy miałam siedemnaście lat. Wtedy zmarła moja mama. Niektórzy powiedzą, że to trochę późno na
naukę gotowania, że powinnam umieć to robić wcześniej. Gdyby nasze życie wyglądało inaczej, gdyby żył tato, gdyby nas w domu więcej mieszkało, zapewne by tak było. Tymczasem wraz z bratem codziennie pracowaliśmy w polu, a mieliśmy go około czterech hektarów. Zajmowaliśmy się zwierzętami, natomiast mama opiekowała się domem, przygotowywała posiłki. Dlatego nie była to bliska mi dziedzina.
Potem było jeszcze trudniej. Mama zmarła podczas żniw rzepaku, w lipcu 1967 roku. Pamiętam doskonale ten dzień. Wracając z pola, zobaczyłam ją siedzącą na progu domu. Od dłuższego czasu chorowała na płuca. Kiedy do niej podeszłam, powiedziała, że nie ma sił, by przygotować kolację. Powiedziała: „Krysiu, zrób nam coś do jedzenia, a ja tu poczekam na Tadka (mojego brata)”. Brat jednak długo nie wracał. W końcu mama powiedziała, że musi się położyć, a mnie poprosiła, żebym pobiegła po lekarza. Kiedy z nim wróciłam, mama już nie żyła.
Następnego dnia rano trzeba było coś przygotować do jedzenia. Zrobiłam więc ziemniaki z kwaśnym mlekiem. To było moje pierwsze danie przygotowane w pełni samodzielnie.
Pewnie było wam ciężko…
Zostaliśmy sami „na gospodarce”. Musieliśmy także zająć się domem, w tym gotowaniem. Życiowych ułatwień nie było za wiele. Do sklepu chodziliśmy dwanaście kilometrów i nie można było w nim wszystkiego kupić. Chleb np. dostępny był tylko rano.
Dwanaście kilometrów? Jak nic, ponad dwie godziny spaceru…
Dlatego chleb najczęściej robiło się samemu. Pierwszy, który upiekliśmy z bratem, spaliliśmy, drugi wyszedł niedopieczony. Nie mieliśmy jeszcze wyczucia, jaka powinna być temperatura w piecu. Kolejny okazał się w sam raz. Potrzebowałam wprawy.
Wtedy nie było w piecach termometrów…
Dziś w niektórych też nie ma, ale gospodynie często mają taką wprawę w ocenianiu temperatury, że żadne urządzenia nie są im potrzebne. Moja bratowa wkłada rękę do pieca i doskonale wyczuwa, czy to dobra temperatura np. na pieczenie ciastek. To kwestia doświadczenia.
Ktoś pomagał w nauce gotowania czy do wszystkiego doszła Siostra sama?
Trochę zapamiętałam z nauk mamy. Pomagały mi też niektóre sąsiadki, starsza siostra, która mieszkała już poza domem… Jak sobie z bratem ugotowaliśmy, tak też zjedliśmy. Musieliśmy sobie jakoś radzić. Na szczęście bardzo dobrze się dogadywaliśmy, nie było między nami żadnych konfliktów.
Wspomniała Siostra wcześniej, że po śmierci mamy wyjechała do pracy w Czechosłowacji…
Nie od razu. Myślę, że miało to miejsce jakieś trzy lata po odejściu mamy. Nasza sytuacja materialna była bardzo trudna, a jako młoda dziewczyna chciałam – jak każda kobieta – pięknie wyglądać, mieć jakąś ładną sukienkę. Dorabiałam więc przy różnych pracach, np. przy sadzeniu lasu. Były to jednak prace sezonowe, dość krótkie i niezbyt dobrze płatne. Dlatego postanowiłam znaleźć jakąś stałą pracę. Tym bardziej że brat się ożenił, więc było mi łatwiej zostawić go na gospodarce. I tak trafiłam do huty szkła w Czechosłowacji.
W jaki sposób się tam Siostra dostała?
W czasach mojej młodości na wsi nie było telefonów. Ludzie przekazywali sobie informacje, ogłoszenia za pomocą wędrującej od domu do domu kartki, którą określaliśmy mianem „motyl”.
Dziś powiedzielibyśmy pewnie „newsletter”. „Motyl”
ma trochę więcej uroku.
Też mi się tak wydaje.
Pewnego dnia natrafiłam w jednym z takich „motyli” na ogłoszenie o pracę w Czechosłowacji. Trzeba było wysłać zdjęcie i dane osobowe. Organizatorzy załatwiali resztę formalności, wyrabiali nawet paszport. Zgłosiłam się więc, przyjęto mnie i po jakimś czasie wyjechałam. Tak jak chciałam, zarobiłam trochę pieniędzy, kupiłam sobie sukienkę, bratu też kilka rzeczy.
Praca w hucie była ciężka?
Bardzo. Źle ten czas wspominam. Mieszkałam w miejscowości Valašské Meziříčí, a pracowałam przy produkcji kloszy do lamp w oddalonym o dwadzieścia kilometrów miasteczku Vsetín. Nie można było się spóźnić na autobus, bo ten odjeżdżał punktualnie i nie było innego sposobu, by dostać się do zakładu pracy. Czasem więc budziłyśmy się odpowiednio wcześnie, przebierałyśmy się w ubranie robocze i zasypiałyśmy, siedząc przy stole. Kiedy autobus zajeżdżał, schodziłyśmy na dół. Śniadanie jadłyśmy w pracy.
Później przeniosłam się do samego Valašské Meziříčí. Tam polerowałyśmy obrazovky, czyli po prostu kineskopy. Czasem dzień pracy trwał szesnaście godzin. Wychodziłyśmy mokre, zarówno od wysokiej temperatury, jak i od wody służącej do mycia ekranów. To był okres niedługo po inwazji wojsk Układu Warszawskiego, więc Czesi nie zawsze traktowali nas dobrze… Pracowałyśmy na akord, a kiedy następowała awaria, Czesi z rozmysłem bardzo wolno reagowali. Oni zyskiwali wolny czas, my traciłyśmy pieniądze.
Większość sobót miałyśmy roboczych, podczas gdy Czeszki cieszyły się wolnym dniem. Podobnie było ósmego marca, Dzień Kobiet świętowały tylko Czeszki, my pracowałyśmy.
Była Siostra przynajmniej zadowolona z finansów?
Zarabiałam więcej niż w domu, ale to nie były duże sumy. Pamiętam, że kiedy dostałam pierwszą wypłatę i kupiłam sobie oraz bratu jakieś ubrania, od połowy miesiąca głodowałam. Na szczęście niedaleko naszego zamieszkania rosły jabłonie, zbierałyśmy więc owoce, które spadły, i jadłyśmy. Człowiek musiał sobie jakoś radzić, uczył się w ten sposób zarządzania pieniędzmi.
Niektóre wydarzenia, niektóre przeszkody mogą służyć zahartowaniu.
Długo Siostra pracowała w hutach szkła?
W sumie dwa lata.
I właśnie w Czechosłowacji spotkała Siostra kandydata na męża… To było coś poważnego?
Pracowałam wtedy w Valašské Meziříčí. Jak wspomniałam, on był Czechem, dość sympatycznym. Jego mama bardzo mnie lubiła i próbowała nas ze sobą zeswatać. Zapraszała mnie na obiady w sobotę lub niedzielę
(w zależności od tego, czy musiałyśmy wtedy pracować), przynosiła mi słodycze, ciasta. To była bardzo miła, dobra rodzina, ale – mimo całej sympatii – nic z tego nie wyszło. Nasze losy potoczyły się inaczej. Wizja małżeństwa w ogóle mnie nie pociągała. Już wkrótce okazało się dlaczego.
Tam, gdzie pojawia się jakieś dobro, Zły zawsze będzie próbował namieszać. Ale jeśli zaprosimy do tego doświadczenia Boga, pomoże nam je przetrwać.
Pojawiła się myśl o klasztorze. Jak Siostra dowiedziała się o Zgromadzeniu Córek Bożej Miłości, do którego wstąpiła?
Po zmianie fabryki mieszkałam w pokoju z dziewczyną, której siostra była w tym zgromadzeniu. Słyszałam więc opowieści o zakonie. I zaczęłam coraz bardziej się nim interesować. Od koleżanki dostałam adres klasztoru i z jej pomocą napisałam do sióstr z informacją, że chcę wstąpić, ale pod warunkiem, że nie jest to zakon kontemplacyjny. (śmiech) Nie był. Przyszła odpowiedź i pojechałam.
Nasz główny dom jest w Krakowie, na ulicy Pędzichów. Miasto zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Pochodziłam przecież z malutkiej, biednej wioski w Bieszczadach. Dom wybudowany przez tatę był niezwykle skromny, a tu piękna kamienica, parkiety… Przeżyłam duży szok. Po rozmowie z przełożoną wiedziałam, że swoją przyszłość chcę związać z tym zgromadzeniem. Wróciłam jeszcze do Czechosłowacji, by dopełnić formalności, a potem jeszcze raz wyruszyłam do Krakowa. Tym razem już na dużo dłużej. Sukienki, które sobie kupiłam za zarobione w hucie pieniądze, na niewiele się więc przydały.
Wcześniej pojawiała się u Siostry myśl o zakonie?
Nie. Nie przypominam sobie.
A wątpliwości co do wybranej zakonnej drogi już po wstąpieniu?
Miałam taki okres w życiu zakonnym, kiedy przychodziłam na modlitwę do kaplicy (to było rozmyślanie według metody św. Ignacego) i słyszałam bardzo wyraźny głos: „Porzuć to. To nie dla ciebie”.
I…
I wtedy zaczęłam się modlić: „Idź precz ode mnie, diable!”. Trwało to kilka tygodni i za każdym razem powtarzałam tę modlitwę. Muszę przyznać, że to było niezwykle wyczerpujące doświadczenie. Po pewnym czasie głos ucichł zupełnie. I od tego momentu nigdy nie miałam wątpliwości, że dobrze wybrałam. Okazuje się, że Zły nawet w kaplicy może kusić.
Myślę, że to mógł być rodzaj walki duchowej.
Nie wiem, czy użyłabym tu tak wielkich słów. Może…
Rozmawiała Siostra z kimś na ten temat, kierownikiem duchowym, przełożoną?
Nie. Wstydziłam się. Dziś wiem, że niepotrzebnie, że gdybym to zrobiła, być może szybciej uporałabym się z tym głosem. Wiem również, że niektóre wydarzenia, niektóre przeszkody mogą służyć zahartowaniu. I że tam, gdzie pojawia się jakieś dobro, Zły zawsze będzie próbował namieszać. Ale jeśli zaprosimy do tego doświadczenia Boga, pomoże nam je przetrwać. Wtedy wyjdziemy z niego silniejsi, bardziej pewni.
W klasztorze od razu poznano się na Siostry talencie? Czym się Siostra zajmowała?
Formacja zakonna kładzie na początku nacisk na inne elementy. Kandydatura, postulat, nowicjat – to przede wszystkim czas modlitwy, badania prawdziwości powołania, poznawania charyzmatu zakonu. Jeśli są prace, to nieskomplikowane: sprzątanie, zmywanie, pranie. Niemniej podczas pomagania w klasztorze odkryłam z czasem, że to praca w kuchni najbardziej mnie pociąga. Zatem na pytanie matki przełożonej o to, co chciałabym robić w zakonie, odparłam: „Gotować”.
I tak też się stało. Moją pierwszą placówką po ślubach był Pleszów (niedaleko Nowej Huty), gdzie siostry prowadziły ośrodek dla chorych dzieci. Dziś ten dom zakonny znajduje się w Prusach (gmina Kocmyrzów). Mieszkałam tam trzy lata. W tym czasie wiele nauczyłam się od siostry Ludwiny, za co jestem jej do dziś wdzięczna. Potem przeniesiono mnie do Jastrzębia-Zdroju, gdzie gotowałam dla małych dzieci i dla personelu w zakładzie leczniczo-opiekuńczym. Pracowałam tam dwanaście lat. Wiele z tych dzieci z radością reagowało na dotyk, przytulenie. Było to niezwykle wdzięczne. Z przyjemnością wspominam czas w tym ośrodku. Dalej były Wilkowice koło Bielska-Białej, potem Częstochowa, Warszawa (cztery lata) i znów Kraków…
Zwykła praca, nawet w kuchni, może być jak najbardziej realizacją powołania.
Trochę tych placówek Siostra zwiedziła.
Tak, ale każdy z tych domów miał inną specyfikę. W Częstochowie starałam się odpoczywać i wyleczyć pewne problemy zdrowotne. W Warszawie gotowałam w domu, gdzie mieszkały siostry uczące w szkole. Była to niewielka wspólnota. Najbardziej zestresował mnie dekret o przenosinach do Krakowa i pracy w kuchni jezuitów. Wydawało mi się, że powinnam zmienić zupełnie dotychczasowy sposób gotowania. Kobiety i dzieci jedzą bowiem zupełnie inaczej, wolą lżejsze dania. Pomyślałam: „Jakoś ten rok wytrzymam”, bo tyle pierwotnie miałam pracować. Skończyło się na osiemnastu latach. (śmiech)
Myślę, że Bóg bardzo kocha ludzi, którzy wykonują proste zajęcia, którzy nie są „na świeczniku”.
U jezuitów nie gotowała Siostra sama…
Tak, pracowały ze mną dwie panie.
I to tam zaczęła Siostra opracowywać swoje przepisy?
Do systematycznego zbierania i wymyślania nowych przepisów zainspirowała mnie jedna z sąsiadek z Dylągowej, która dorabiała, piekąc i gotując na weselach. Prowadziła taki zeszyt z recepturami i pomyślałam, że ja też powinnam, jeśli chcę porządnie zajmować się kuchnią. Dawniej nie było książek kucharskich, dlatego takie notatki były bardzo ważne.
I po pewnym czasie pojawili się ojciec Bogdan Całka i brat Grzegorz Sochacki, którzy – zachwyceni ciastami Siostry – postanowili wydać je w formie książkowej.
A ówczesny dyrektor wydawnictwa był bardzo przeciw. Udało się go jednak przekonać. Zgodę wydać musiała także matka przełożona. Wszyscy się zgodzili i po pewnym czasie książka 103 ciasta siostry Anastazji ujrzała światło dzienne.
Przełożona musiała rozeznać, czy taka książka mieści się w charyzmacie zakonu.
Jak wszystko, czym się zajmujemy.
Jaki jest wobec tego charyzmat Córek Bożej Miłości?
Nasze zgromadzenie powstało w Wiedniu, w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, w okresie rewolucji przemysłowej. Jego założycielką była matka Franciszka Lechner. Wiele dziewcząt przyjeżdżało wtedy ze wsi do miast w poszukiwaniu pracy. Bez opieki, niewykwalifikowane, niepiśmienne – łatwo było je wykorzystać, wciągnąć na złą ścieżkę. Trzeba było się nimi zaopiekować, zająć się ich edukacją. Do dziś prowadzimy szkoły i bursy. Poza kształceniem zajmujemy się też katechizacją, opieką nad upośledzonymi dziećmi, prowadzeniem domów samotnej matki. To są główne obszary działalności Córek Bożej Miłości.
Bardzo ważne jest to, żeby człowiek uwierzył w siebie. I tę wiarę powinniśmy pomóc budować.
Matka założycielka mówiła, że powołaniem Córek Bożej Miłości jest: „czynić dobro, nieść radość, uszczęśliwiać, prowadzić do nieba”. Myślę, że Siostra dzięki swojej kuchni bezbłędnie wpisuje się w to zawołanie.
Miło mi to słyszeć. Zwykła praca, nawet w kuchni, może być jak najbardziej realizacją powołania. Oczywiście są ludzie powołani do tego, żeby być „na zewnątrz”, żeby głosić Ewangelię, być misjonarzami, kaznodziejami, wydawać książki, ale te osoby potrzebują wsparcia, zaplecza. Takie powołanie jest też bardzo ważne. Mnie bardzo cieszyła moja praca, to, że komuś smakują moje specjały. Czyjaś radość z posiłku była też moją radością.
Myślę, że Bóg bardzo kocha ludzi, którzy wykonują proste zajęcia, którzy nie są „na świeczniku”.
Kiedy popatrzymy na prywatne objawienia, to ich świadkami są zwykle osoby skromne. Zwykłą, codzienną pracą wykonywaną w ukryciu naprawdę można się uświęcić.
Nie traktujmy osoby, która przyrządza obiad (kobiety czy mężczyzny, bo mężczyźni dziś też świetnie gotują), jak kucharki i kelnera w jednej osobie.
Ale odpoczynek też jest ważny.
Nikt temu nie przeczy. Ja teraz raczej odpoczywam. Przeszłam już na emeryturę. Mieszkam w klasztorze, przy którym znajdują się sad i ogród i jeśli tylko pogoda i zdrowie dopisują, spędzam tam czas. Bardzo lubię czytać książki, pochłaniam ich mnóstwo, słucham też nagranych sesji rekolekcyjnych. Daje mi to odprężenie i zarazem pożytek duchowy, intelektualny. No i oczywiście, jak to w klasztorze, dużo się modlimy. To jest bardzo ważny element życia.
W obecnym domu klasztornym Siostra nie przygotowuje już posiłków. Czy posiłki przyrządzane przez inne siostry smakują? Jako świetna kucharka jest Siostra zapewne surowym krytykiem kulinarnym…
Staram się jeść wszystko i w ten sposób docenić czyjąś pracę. Uważam – i zawsze to powtarzam – że po kucharkach nie powinno się poprawiać jedzenia, więc nie krytykuję, a nawet przypraw nie dodaję. Wiem bowiem, że każdy, kto gotuje, chce to zrobić jak najlepiej,
stara się dogodzić wszystkim. Choć to, jak wiemy, jest niemożliwe.
Swoją pracę trzeba lubić. Trzeba też wiedzieć, dla kogo się pracuje. Ja moją pracę wykonywałam z miłości do Pana Jezusa i starałam się tak przygotowywać posiłki, jakby były dla Niego.
To zupełnie inne podejście niż w niektórych programach kulinarnych w telewizji…
Być może. Telewizji praktycznie nie oglądam; czasem w niedzielę wraz z siostrami oglądamy program Między Ziemią a Niebem. Trudno mi więc odnosić się do programów kulinarnych, bo nie inspiruję się nimi w żaden sposób. Jak już powiedziałam, wolę poczytać w wolnym czasie dobrą książkę.
Zawsze wszystko Siostrze wychodziło w kuchni?
Pamiętam, że kiedyś piekłam ciasto, które trochę „się buntowało”. Pani, z którą pracowałam – jak zauważyłam – co chwilę spoglądała na to, co robię, ale nie komentowała. Ja za to, raz za razem, wpadałam na kolejne pomysły, jak ten wypiek uratować i wcielałam je w życie. W końcu się udało. Usłyszałam wtedy: „Już myślałam, że nic z tego nie będzie. Jak to siostra zrobiła, że tak fajnie wyszło?”.
Kiedy pracowałam, mieliśmy w kuchni zasadę, zwłaszcza gdy gotowania uczyły się młode osoby, żeby nigdy nie krytykować; nawet jeśli komuś na początku coś nie wyjdzie, trzeba pochwalić. Po jakimś czasie można powiedzieć, że to danie można było jakoś poprawić, inaczej zrobić. Ale zawsze należy to robić delikatnie, żeby nie podcinać skrzydeł.
Kuchnia może i powinna łączyć rodziny, Polaków. Mamy w naszej kulinarnej tradycji dania i pomysły naprawdę wyjątkowe i powinniśmy je odkrywać na nowo.
Siostra, jak widzę, jest nie tylko świetną kucharką, ale również psychologiem…
Zawsze trzeba zachęcać, chwalić, nie tylko dzieci. Wtedy łatwiej się uczymy. Bardzo ważne jest to, żeby człowiek uwierzył w siebie. I tę wiarę powinniśmy pomóc budować.
Tym bardziej że gotowanie, zwłaszcza na współczesnych produktach, nie jest tak proste, jakby się wydawało. Mamy wiele dostępnych składników, ale zwykłe masło, budyń, mąka, w zależności od producenta, zachowują się bardzo różnie i nie zawsze praca pójdzie po naszej myśli i według przepisu. Niestety, dziś już mało kto wyrabia własne masło, śmietanę, robi swoje sery czy wędliny.
Ojciec Stanisław Groń SJ powiedział kiedyś, że należy się Siostrze medal, państwowe odznaczenie nie tyle za przepisy, ile za jednanie, gromadzenie polskich rodzin wokół przygotowywania i spożywania posiłków. Myślę, że to bardzo trafne zdanie.
Bo posiłki powinno się przygotowywać wspólnie. Zawsze to powtarzam. Oczywiście w miarę możliwości, choćby w dni wolne od pracy. Nie traktujmy osoby, która przyrządza obiad (kobiety czy mężczyzny, bo mężczyźni dziś też świetnie gotują), jak kucharki i kelnera w jednej osobie. Przecież rodzinne przygotowywanie posiłków to dla dzieci radość. Obserwuję to u moich znajomych. Oczywiście najmłodszym można powierzyć tylko najprostsze prace, ale nawet wtedy będą czuły się ważne i potrzebne.
Siostra gotowała prawie czterdzieści lat. Nie znudziło się?
Oj nie. Gotowanie sprawiało mi wielką radość. Nigdy mi się nie nudziło, bo każdy dzień mojej pracy był inny. Cały czas coś wymyślałyśmy w kuchni, opracowywałyśmy nowe przepisy, poprawiałyśmy niektóre. Twórcza praca. Jeśli pracy towarzyszy radość, efekty stają się widoczne dla wszystkich. Kto wykonuje swój zawód pod przymusem, nigdy nie będzie dobrym specjalistą, niezależnie od tego, czy jest lekarzem, stolarzem, czy nauczycielem. Swoją pracę trzeba lubić. Trzeba też wiedzieć, dla kogo się pracuje. Ja moją pracę wykonywałam z miłości do Pana Jezusa i starałam się tak przygotowywać posiłki, jakby były dla Niego. To mi bardzo pomagało, np. kiedy musiałam gotować dla osób, których nie darzyłam sympatią.
Trochę szkoda, że to już za mną, ale teraz przynajmniej odpoczną moje nogi.
A z jakiego przepisu Siostra jest szczególnie dumna?
Wydaje mi się, że wszystkie są dobre. (śmiech)
Zdecydowanie…
Każdy może sobie coś wybrać dla siebie. Trochę ich powstało.
Sprzedała Siostra około czterech milionów książek, więc ludzie chyba chętnie je wybierają.
Są przepisy świąteczne, postne, te droższe i te tańsze. Ale zawsze z tych produktów, które znajdują się pod ręką, w każdym sklepie. Bo to kuchnia dla każdego. Starałam się zawsze, żeby kuchnia była zróżnicowana. Nikt przecież nie je codziennie świątecznego obiadu i takiego samego ciasta.
Niedawno otrzymała Siostra nagrodę Feniks Specjalny 2019 w uznaniu wkładu w edukację zdrowotną i kulinarną polskich rodzin, połączonego z promocją tradycyjnej polskiej kuchni. Piękne uzasadnienie.
Byłam bardzo zaskoczona i wzruszona. Cieszę się, że jurorzy zauważyli to, na czym i mi bardzo zależy: kuchnia może i powinna łączyć rodziny, Polaków. Mamy w naszej kulinarnej tradycji dania i pomysły naprawdę wyjątkowe i powinniśmy je odkrywać na nowo. A ja – z Bożą pomocą – tylko
staram się wydobywać te skarby i podpowiadać, jak to robić.
Chciałaby Siostra przekazać coś osobom korzystającym z jej kucharskich książek?
Dwie rzeczy. Po pierwsze życzyć wszystkim smacznego i odwagi w odkrywaniu kulinarnych talentów. Po drugie chciałam zapewnić, że codziennie modlę się za czytelników moich książek.
I dziękuję za zaufanie. Szczęść Boże!
------------------------------------------------------------------------
** Przepisy na dania, których nazwy zostały wyróżnione kolorem, umieszczono w kolejnym rozdziale.