Siostra Faustyna. Biografia świętej - ebook
Siostra Faustyna. Biografia świętej - ebook
Oskarżano ją o histerię i fantazjowanie. Długo nikt nie wierzył, że ta prosta, niewykształcona dziewczyna została wybrana przez Jezusa na sekretarkę Bożego Miłosierdzia. Gdy doświadczała ciemności, czuła, że Bóg ją opuścił, że została zupełnie sama. Gdy widziała Jezusa, rozmawiała z Nim. Przygotujesz świat na ostateczne przyjście moje - powiedział jej. Ale nie ułatwiał wykonania wielkiej misji. Jak miała tego dokonać?
W mistycznych wizjach widziała i piekło, i swoją kanonizację. Kościół długo nie potrafił docenić wagi jej przesłania. Kult Bożego Miłosierdzia rozprzestrzenił się jednak na cały świat - tak jak chciał tego Jezus.
Efektem pasji dziennikarki i historyka jest jedyna tego typu biografia największej polskiej Świętej. Autorka odkrywa nieznane fakty z życia Siostry Faustyny i ujawnia tajemnice rozwoju kultu Miłosierdzia Bożego.
Nowe wydanie.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6000-9 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Wszystko było jeszcze do zniesienia. Ale kiedy Pan zażądał, abym malowała ten obraz, już teraz naprawdę zaczynają mówić i patrzeć na mnie jako na jakąś histeryczkę i fantastyczkę” (_Dz._ 125*) – pisała Siostra Faustyna w _Dzienniczku_ o doświadczeniach z 1931 roku. „Fantastyczka”, a właściwie: fantastka, ale także histeryczka, wizjonerka, dziwaczka, nędza… Ile jeszcze epitetów musiała znieść?
A wszystko to za sprawą objawienia Jezusa, który nakazał jej namalowanie obrazu, dzisiaj znanego na całym świecie, z podpisem „Jezu, ufam Tobie”. To był również początek realizacji misji przekazania światu orędzia o Bożym miłosierdziu. Siostra Faustyna przez niemal dwa lata nie spotkała nikogo, kto utwierdziłby ją w przekonaniu, że objawienie się Jezusa nie było wytworem jej wyobraźni. Był to dla niej bardzo trudny czas. Bodaj najtrudniejszy w życiu.
Rozpoczął się 22 lutego 1931 roku. Siostra Faustyna, od sześciu lat w zakonie, niemal od roku mieszkała w klasztorze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w Płocku. Była pierwsza niedziela Wielkiego Postu. Wieczór. Faustyna wróciła właśnie do swojej celi. Była po kolacji i modlitwach w klasztornej kaplicy. Przygotowywała się do snu. Nagle zobaczyła w celi Jezusa.
„Jedna ręka wzniesiona do błogosławieństwa, a druga dotykała szaty na piersiach. Z uchylenia szaty na piersiach wychodziły dwa wielkie promienie, jeden czerwony, a drugi blady – opisywała w _Dzienniczku_. – W milczeniu wpatrywałam się w Pana, dusza moja była przejęta bojaźnią, ale i radością wielką. Po chwili powiedział mi Jezus: _Wymaluj obraz według rysunku, który widzisz, z podpisem: Jezu, ufam Tobie. Pragnę, aby ten obraz czczono najpierw w kaplicy waszej i na całym świecie._
_Obiecuję, że dusza, która czcić będzie ten obraz, nie zginie. Obiecuję także, już tu na ziemi, zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi, a szczególnie w godzinę śmierci. Ja sam bronić ją będę jako swej chwały_” (_Dz._ 47).
– Siostry przechodzące akurat koło oficyny widziały jakieś światło w oknie, jaśniejsze niż lampy naftowej – siostra Klawera Wolska, do niedawna przełożona płockiego domu, powtarza to, co w zakonie przetrwało w ustnych przekazach.
Spotkanie w celi nie było złudzeniem. Siostra Faustyna wiedziała to na pewno. Już wcześniej kilkakrotnie widziała Pana. Mówił do niej przed wstąpieniem do zgromadzenia, przynaglając do tego kroku, i później, gdy równolegle do formacji zakonnej postępowała na drodze życia mistycznego. Faustyna, po oczyszczeniu zmysłów i ducha podczas znanej tylko mistykom tak zwanej nocy ciemnej, coraz częściej w nagłych momentach światła udzielanego duszy przez Boga poznawała Jego Istotę i doznawała zjednoczenia z Bogiem w miłości. Dla Faustyny, która wcześniej nie wiedziała nic o meandrach życia mistycznego, były to wielkie, ale i trudne doświadczenia. Dopóki jednak to wszystko działo się wewnątrz jej duszy i dotyczyło jej samej, dopóty było radością jej serca. Ale tamtej niedzieli, 22 lutego 1931 roku, to się zmieniło. Tego dnia Jezus powierzył jej misję głoszenia orędzia o Bożym miłosierdziu całemu światu. Namalowanie obrazu było jej pierwszą częścią.
Cztery lata później Jezus powie Faustynie, że ma przygotować świat na ostateczne Jego przyjście. Niemniej już wtedy, w Płocku, była przerażona wielkością zadania, które z czasem będzie się jeszcze rozrastać.
I trudno się dziwić. Sama nie mogła namalować obrazu, gdyż nie miała takich zdolności. Jezus nakazał jej, aby wszystko, o czym jej mówi, przekazywała przełożonym. Ci jednak jej słowom nie dowierzali. „… okazywali mi litość, jakbym była w złudzeniu albo pod wpływem wyobraźni” (_Dz._ 38) – skarżyła się w duszy Bogu, co po latach zapisała w _Dzienniczku_. Oczekiwała, że przełożeni, którzy w jej przekonaniu powinni mieć lepsze rozeznanie w życiu duchowym niż ona, okażą jej pomoc.
Pierwszą osobą, której Faustyna powiedziała o objawieniu Jezusa, był spowiednik. Nie wiemy, niestety, kto nim był. W tym czasie spowiedzi w płockim klasztorze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia słuchali trzej księża: Adolf Modzelewski, Ludwik Wilkoński i Wacław Jezusek. Ten ostatni po drugiej wojnie światowej (zmarł w 1950 roku) dużo i z przejęciem opowiadał klerykom w seminarium w Płocku o objawieniach Siostry Faustyny, co nie znaczy, że wcześniej nie mógł być wobec doświadczeń Faustyny krytyczny. Wiadomo, że spowiednik, któremu Faustyna powiedziała o objawieniu Jezusa, przyjął to z ogromną rezerwą. Właściwie zanegował polecenie Jezusa. Powiedział jej: „To się tyczy duszy twojej. (…) Maluj obraz Boży w duszy swojej” (_Dz._ 45). Gdy Siostra Faustyna uspokojona taką interpretacją objawienia odeszła od konfesjonału, usłyszała słowa Jezusa: „_Mój obraz w duszy twojej jest_”. Po chwili Jezus dodał: „_Ja pragnę, aby było Miłosierdzia święto. Chcę, aby ten obraz, który wymalujesz pędzlem, żeby był uroczyście poświęcony w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, ta niedziela ma być świętem Miłosierdzia_” (_Dz._ 49). Powiedział też, że tego dnia kapłani mają głosić ludziom Jego „_wielkie miłosierdzie (…) względem dusz grzesznych_” (_Dz._ 50).
Jezus sformułował więc kolejne życzenie: ustanowienia święta Bożego Miłosierdzia. Kult Jezusa w obrazie i święto Miłosierdzia Bożego to były dwie pierwsze formy nowego nabożeństwa do Miłosierdzia, o których realizację Siostra Faustyna, ponaglana przez Chrystusa, będzie się odtąd starać wytrwale. A Jezus w kolejnych odsłonach będzie jej dawał poznać, czym jest Boże Miłosierdzie.
Faustyna, nie znajdując zrozumienia u spowiednika, powiedziała o objawieniu Jezusa przełożonej płockiego klasztoru matce Róży Kłobukowskiej. Ale i ona nie dowierzała. „Kiedy o tym powiedziałam matce przełożonej, że Bóg tego żąda ode mnie, odpowiedziała mi, żeby Jezus dał to wyraźnie poznać przez jakiś znak. Kiedy prosiłam Pana Jezusa o jakiś znak na świadectwo, iż prawdziwie Ty jesteś Bóg i Pan mój i od Ciebie pochodzą te żądania, na to usłyszałam taki głos wewnętrzny: _Dam poznać przełożonym przez łaski, których udzielę przez ten obraz_” (_Dz._ 51). Jezus wymagał, ale nie ułatwiał wykonania zadania. Dopiero po latach Faustyna zrozumie, co też Jezus jej wyraźnie powie, że trudności są potrzebne dla potwierdzenia prawdziwości objawienia. Ponadto największą wartość w oczach Boga ma nie efekt działania człowieka, ale sama intencja, z jaką się je podejmuje, oraz cierpienie z nim związane.
Wówczas jednak, w 1931 roku, Faustyna była zdezorientowana i skonfundowana: „(…) chodziłam od przełożonych do spowiednika, od spowiednika do przełożonych, a uspokojenia nie znajdowałam” (_Dz._ 122) – pisała.
Jednak przełożone Faustyny też nie miały łatwego zadania. Musiały być mocno zdziwione i strwożone, gdy pewnego dnia młoda zakonnica drugiego chóru oświadczyła im, że ukazał się jej Jezus i nakazał namalować obraz religijny nowego typu. Co więcej, polecił, by Kościół ustanowił nowe religijne święto. Przełożone Faustyny widziały w niej zapewne dobrą i pokorną, zjednoczoną z Jezusem, ale prostą i niewykształconą zakonnicę, która nie złożyła jeszcze ślubów wieczystych. Dlaczego – mogło im się zdawać – to jej Jezus miał się objawiać? Dlaczego jej przekazywać orędzie? I cóż mogła ona wiedzieć o mistyce? Gdzie owych stanów duchowych doznawać? Za ladą sklepu piekarniczego albo przy piecu kuchennym – gdzie pracowała?
Objawienia prywatne są sprawą trudną. Nie stanowią problemu, dopóki są przeznaczone dla człowieka indywidualnie – jego nawrócenia czy wzrostu wiary. Stają się kłopotliwe, gdy wizjoner ogłasza, że otrzymał misję: ma przekazać światu słowa Boga, Maryi czy świętych. Dla Kościoła jedynym i ostatecznym Objawieniem się Boga jest Chrystus, Syn Boży. To najważniejsze Objawienie – zwane publicznym – jest zawarte w Piśmie Świętym. Kościół nie odrzuca objawień prywatnych, jeśli w długim zazwyczaj i żmudnym procesie uzyska pewność, że nie rozszerzają one, nie przekraczają ani nie zmieniają Objawienia publicznego, lecz wydobywają z niego jakieś zapomniane czy niedoceniane wątki, które w danej epoce historycznej są istotne. Drugą nie mniej ważną okolicznością jest upewnienie się, że wizjoner nie ogłasza objawień z przyczyn egoistycznych, nie szuka chwały, zaspokojenia swoich ambicji oraz że prowadzi życie w pełni chrześcijańskie. W ocenie prawdziwości objawień niezmiernie ważne jest też poddanie się dyscyplinie kościelnej, decyzjom przełożonych nawet za cenę cierpienia.
Jedno z największych niebezpieczeństw objawień – podkreśla ksiądz Jan Machniak, profesor teologii duchowości, autor wielu książek poświęconych duchowości Siostry Faustyny – wynika z tego, że dokonują się one w sferze zmysłów. Oddziałują na wzrok, słuch, dotyk, węch.
– Wszystko, co działa na nasze zmysły, podlega też działalności złego ducha, który może zwodzić człowieka – wyjaśnia ksiądz Jan Machniak. – Dlatego święty Jan od Krzyża mówił, aby odrzucać wszystkie objawienia, nawet te, które przybliżają nas do Boga, aby nie popaść w pułapkę, jaką może zastawić na człowieka zły duch.
Tak było między innymi w wypadku rzekomych objawień maryjnych w Garabandal w Hiszpanii, którymi w latach sześćdziesiątych XX wieku ekscytowała się duża część katolików Europy. Teolodzy znaleźli wiele dowodów na działanie w tych objawieniach złego ducha, który prawdopodobnie chciał w ten sposób odciągnąć od objawień maryjnych w Fatimie. Ale nie tylko z tych powodów nie cenił wizji święty Jan od Krzyża, jeden z największych mistyków, doktor Kościoła. Objawienia w sferze zmysłów są bowiem na początku drogi mistycznej, której pełnia następuje w zjednoczeniu z Bogiem w miłości.
Przełożone i spowiednicy Faustyny mieli zapewne jeszcze inne powody, by zachować dystans wobec tego, co mówiła. Prawdopodobnie nieraz spotkali już osoby, których rzekome objawienia były po prostu wynikiem choroby psychicznej. Przeżycia wewnętrzne bardzo mocno działają na psychikę człowieka, dlatego czasem trudno odróżnić doznanie mistyka od choroby psychicznej. Potrzeba więc dużej ostrożności, a nawet badań psychiatrycznych. Dlatego kilka lat później, w Wilnie, ksiądz Michał Sopoćko, zanim został kierownikiem duchowym Siostry Faustyny i pomocnikiem w głoszeniu orędzia o Bożym miłosierdziu, poprosił o zbadanie przyszłej świętej przez psychiatrę.
Był jeszcze jeden powód rezerwy wobec objawień Faustyny. Jezuita ojciec Józef Andrasz, który został kierownikiem duchowym pod koniec życia Siostry Faustyny, twierdził, że jej zgromadzenie sceptycznie odnosiło się do nadzwyczajnych objawień, bo zwyczajnie na nie nie czekało. Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia „wychowane na ascezie świętego Ignacego”, założyciela jezuitów, „dalekie od wszelkiej egzaltacji”, miało już określone metody i kierunek pracy: „Przez swoje reguły, przez swoje ćwiczenia duchowe, przez coroczne rekolekcje, przez konferencje prowadzone przez kapłanów i przełożone, wpaja w swoje siostry wielki szacunek nie dla nadzwyczajności, ale dla cichej, gruntownej pracy, zaczynając od pokuty i pokory, a kończąc na gorącej, ale równocześnie ofiarnej miłości Boga i dusz. (…) Można z całą pewnością stwierdzić, że duchowa gleba zgromadzenia nie jest bynajmniej podatna, aby na niej mogły rozwijać się wizje mistyczne niepewnej wartości” – konkludował ojciec Andrasz, który w latach trzydziestych ubiegłego wieku dobrze poznał zgromadzenie.
W ten sposób Siostra Faustyna z objawieniami, które nie były przeznaczone tylko dla niej, ale także dla całego świata, została – po ludzku biorąc – sama. Był z nią Jezus, którego obecność i miłość do końca życia będą dodawać jej sił w realizacji powierzonej misji. Nie znaczy to jednak, że Faustynie nie towarzyszyły rozterki i wątpliwości. Podsycali je przełożeni, którzy nie dowierzali jej słowom, wprowadzali zamęt w jej sercu. Trwało to do momentu spotkania spowiedników, którzy rozpoznali charakter jej życia duchowego. Tymczasem w Płocku Siostra Faustyna strofowana przez przełożone zaczęła, jak wyznała, „trochę opuszczać” się, czyli unikać wewnętrznych natchnień. „Zaczęłam unikać spotkania się z Panem we własnej duszy, bo nie chciałam być ofiarą złudzenia”. Ale na nic się to zdało, bo „mowa Boża wymowna jest i nic jej zagłuszyć nie może” – pisała. Pan ścigał ją „swymi darami”: „naprawdę, na przemian doznawałam męki i radości” (_Dz._ 130). Gdy próbowała uciekać od nakazu Jezusa, On tym bardziej przynaglał ją do działań. Siostra Leokadia Drzazga pamiętała po latach, że przy jakiejś okazji, w Płocku, Siostra Faustyna powiedziała jej: „Za te dusze, które mają objawienia i widzenia, trzeba bardzo się modlić, bo mają wiele doświadczeń, wątpliwości i niepewności, tak że mogą się załamać”.
Kiedyś Siostra Faustyna zmęczona niepewnościami zwróciła się do Jezusa: „Jezu, czy Ty jesteś Bóg mój, czy widmo jakie? Bo mówią mi przełożeni, że bywają złudzenia i widma różne. Jeżeli jesteś Pan mój, to proszę, pobłogosław mi. – Wtem uczynił Jezus duży znak krzyża nade mną, a ja się przeżegnałam. Kiedy przeprosiłam Jezusa za to pytanie, Jezus mi odpowiedział, że tym pytaniem nie sprawiłam Mu żadnej przykrości. I powiedział mi Pan, że bardzo Mu się podoba ufność moja” (_Dz._ 54) – zapisała w _Dzienniczku_.
Jednak mijały miesiące, a Faustyna nie mogła spełnić żadnego z poleceń Jezusa. Siostrze Damianie Ziółek, z którą w Płocku się zaprzyjaźniła, powiedziała kiedyś, że „jedna z sióstr” widziała „ślicznego Pana Jezusa (…) cały w promieniach jaśniejący”, chciała „odmalować Pana Jezusa, ale nie umiała”. Choć Damiana widziała zachwyt, z jakim to mówiła, nie domyślała się, że chodzi o samą Faustynę. Ta natomiast poprosiła o pomoc inne siostry, nie wtajemniczając ich w sprawę. Siostra Bożenna Pniewska: „Nie umiejąc malować twarzy, a nie wiedząc, że jej chodziło o obraz nowego typu, zaproponowałam, że mając dużo ładnych obrazków, dam je jej do wyboru. Podziękowała mi za tę propozycję, lecz jej nie przyjęła”.
Jesienią 1931 roku przełożona płockiego domu matka Róża Kłobukowska poinformowała matkę generalną Michaelę Moraczewską, że w przekonaniu Siostry Faustyny Jezus polecił jej namalować obraz.
Matka Michaela Moraczewska: „… mimo woli, przy całej wielkiej życzliwości, musiałam Siostrze Faustynie przyczynić cierpienia. (…) Dopóki jej bogate przeżycia wewnętrzne i mistyczne zamykały się w obrębie murów zakonnych, były tajemnicą między Bogiem, jej duszą i przełożonymi, , widząc w tych wszystkich łaskach wielki dar Boży dla Zgromadzenia. Inaczej jednak, gdy objawienia Siostry zaczęły dążyć do ujawnienia na zewnątrz. Bardzo się wtedy lękałam, żeby nie wprowadzić do życia Kościoła choćby najmniejszej nowostki, fałszywych nabożeństw itp., a jako główna przełożona czułam się tu za nasze Zgromadzenie odpowiedzialna”.
Przyznaje też, że obawiała się u Faustyny „podkładu wybujałej fantazji albo może jakiejś histerii, bo nie zawsze co zapowiadała, spełniało się”. Matka Moraczewska pamiętała bowiem, iż pewnego dnia Faustyna prosiła inne siostry, aby modlić się za pewną uczennicę, która była w zakładzie wychowawczym prowadzonym przez zgromadzenie. Miała ona, według słów Siostry Faustyny, „doświadczyć wielkich trudności w wyznawaniu swoich grzechów, lecz uczennica nie myślała w ogóle, że będzie się spowiadać, i nic o tym nie mówiła”. Dlatego matka generalna przyznaje, że „chętnie i ze zbudowaniem” słuchała, gdy Faustyna opowiadała „głębokie i śliczne swoje myśli, nadprzyrodzone oświecenia”, do czasu gdy poprosiła „o jakieś posunięcia zewnętrzne”. Wówczas odniosła się do nich „z wielką rezerwą”.
Nie wiadomo, co matka Moraczewska poradziła czynić przełożonej klasztoru w Płocku w związku ze sprawą Faustyny. Być może radziła zachować dużą ostrożność i nie ulegać jej sugestiom. Gdy w listopadzie 1932 roku Faustyna przyjechała z Płocka do Warszawy i osobiście powiedziała matce generalnej o poleceniu Jezusa, ta odpowiedziała: „Dobrze, dam siostrze farby i płótno, niech siostra maluje!”. Faustyna odeszła smutna.
Nie znajdując u nikogo zrozumienia, modliła się gorąco o kierownika duchowego, który pomoże zrozumieć, co dzieje się w jej duszy, i ułatwi spełnić polecenia Jezusa.
Tymczasem w płockim klasztorze wśród sióstr zaczęła rozchodzić się fama, jakoby Faustyna widziała Jezusa. Siostry zaczęły przyglądać się jej z zaciekawieniem, bacznie obserwować. A że na zewnątrz niczym, oprócz szczególnego umiłowania modlitwy, nie wyróżniała się, większość nie dowierzała tym wiadomościom. Niektóre siostry ostrzegały Faustynę, że ulega złudzeniom, mówiły, że jest fantastką, histeryczką. Były również siostry życzliwe Faustynie, wśród nich Damiana Ziółek. Nie wiadomo, czy to ona, czy inna zakonnica prosiła Faustynę, by się broniła przed pomówieniami. „Szczera była ta dusza i co słyszała – powiedziała mi szczerze. Ale podobne rzeczy codziennie wysłuchiwać musiałam” (_Dz._ 125) – pisała Faustyna. I chociaż ją to wewnętrznie męczyło, postanowiła nie tłumaczyć się, ale wszystko znosić w cichości i pokorze. „Jednych drażniło to moje milczenie, a zwłaszcza więcej ciekawych. Drugie – głębiej myślące – mówiły, że jednak siostra Faustyna musi być bardzo blisko Boga, że ma siłę znieść tyle cierpień. I widziałam przed sobą jakby dwie grupy sędziów. Starałam się o ciszę wewnętrzną. Nie mówiłam nic, co się tyczyło mojej osoby, chociaż byłam przez niektóre siostry wprost pytana. Zamilkły usta moje. Cierpiałam jak gołębica, nie skarżąc się. Jednak niektóre siostry miały jakoby przyjemność, aby mi w jakikolwiek sposób dokuczyć. Drażniła je moja cierpliwość, jednak Bóg dawał mi wewnętrznie tyle siły, że znosiłam to ze spokojem” (_Dz._ 126). W _Dzienniczku_, pisanym przecież dopiero od 1934 roku, Faustyna raz jeszcze powróciła do sytuacji w płockim klasztorze, co pokazuje, że był to dla niej trudny czas. Po okresie zainteresowania sióstr jej osobą nastąpiło chwilowe uspokojenie, po czym znów wybuchło z dużą siłą, a do tego doszły jakieś niepowodzenia zewnętrzne, których jednak Faustyna nie określiła. „Widzę teraz, że jestem jak złodziej strzeżona wszędzie: w kaplicy, przy obowiązku, w celi. Już teraz wiem, że oprócz obecności Bożej mam zawsze obecność ludzką; naprawdę, nieraz bardzo ta obecność ludzka mnie męczyła. Były chwile, że się zastanawiałam, czy się rozebrać do mycia, czy nie. Naprawdę, biedne moje łóżko, ono także było wiele razy kontrolowane. Śmiech mnie nieraz ogarnął, jak się dowiedziałam, że nawet łóżka nie zostawią w spokoju. Sama mi jedna z sióstr powiedziała, że co dzień wieczorem patrzyła się do mnie do celi, jak się w niej zachowuję” (_Dz._ 128).
Siostra Faustyna pomawiana o histerię, pod obstrzałem spojrzeń przełożonych, spowiedników i sióstr, chwilami niedowierzająca samej sobie, nie przestawała modlić się o kierownika duchowego. Jej prośby zostały wysłuchane w 1933 roku, gdy w Wilnie poznała księdza Michała Sopoćkę, dziś błogosławionego. Rok później powstał obraz Jezusa Miłosiernego. Ale musiało minąć niemal pół wieku, aby objawienia prywatne Siostry Faustyny zostały uznane przez Kościół.
* * Numeracja akapitów _Dzienniczka_.Aleksandrów
„Czemu odchodzę, nie powiem, ale już nie mogę zostać”
1921–1922
Parterowa oficyna z jasną elewacją i białymi firankami w białych oknach w niczym nie przypomina dawnej piekarni Bryszewskich. Jej mieszkańców też nic nie łączy z tamtą historią sprzed niemal wieku. Dziewięćdziesiąt lat temu w tym miejscu co dnia uwijało się kilku piekarzy pod czujnym okiem właściciela Kazimierza Bryszewskiego. Gorący, wyjęty z pieca chleb trafiał prosto do sklepu, który znajdował się od frontu kamienicy Bryszewskich na ulicy Parzęczewskiej 30, obecnie 1 Maja numer 7. W sklepie rządziła żona Kazimierza Leokadia. Dzisiaj na budynku zamiast szyldu piekarni wisi granitowa tablica: „W tym domu w latach 1921–1922 mieszkała i pracowała Helena Kowalska”.
Budynek od tego czasu powiększył się, zmienił właścicieli. Rozbudowany został w miejscu dawnego ogrodu, po lewej stronie od wejścia. Ale główna część domu wygląda tak jak wtedy, gdy mieszkała tu Helena. Ta sama obszerna sień, z której na prawo wchodziła do kuchni, gdzie pracowała i spała pod oknem na kozetce. W tym samym miejscu schody z sieni prowadzą na piętro, gdzie Bryszewscy zajmowali trzy pokoje.
O pobycie Heleny w Aleksandrowie wiemy niewiele. Nie wiadomo nawet dokładnie, kiedy tu przyjechała ani jak długo została. We wspomnieniach matki, Marianny Kowalskiej, spisanych przez siostrę Bernardę Wilczek w 1948 roku, pojawiają się różne daty wyjazdu Heleny do Aleksandrowa. Czas i wydarzenia zatarły pamięć. Tym bardziej że Helena była jedną z kilku córek Kowalskich, które wyjeżdżały na służbę. Matka wymienia kilka razy rok 1920, raz nawet 1919. A zatem Helena miałaby czternaście, piętnaście lat, gdy zaczęła pracować jako pomoc domowa. Siostra Wilczek w materiałach przechowywanych w archiwum w klasztorze w Łagiewnikach podaje więc lata 1920–1921 jako okres pobytu Heleny u Bryszewskich. Jednak w kolejnych zeznaniach, zebranych przez księdza Franciszka Jabłońskiego w Głogowcu cztery lata później pojawia się ważna wiadomość. Marianna Kowalska 6 czerwca 1952 roku pod przysięgą zeznała, że „nie pamięta dokładnie”, w którym roku Helena poszła na służbę do Aleksandrowa. Zapamiętała natomiast, że po powrocie była „tylko parę dni” i pojechała do Łodzi.
Okres pracy Heleny w Łodzi jest lepiej udokumentowany. Wiadomo, że przebywała tam od 1922 do 1924 roku. Teoretycznie owe „kilka dni” pobytu w domu mogło przypaść na przełom 1921 i 1922 roku, a wówczas jest możliwe, że lata 1920–1921 to okres pracy Heleny w Aleksandrowie. Jest to zgodne z tym, co usłyszała siostra Wilczek podczas pierwszego pobytu w Głogowcu. Jednak tę hipotezę podważają dwie inne informacje. Po pierwsze, matka Heleny twierdzi, że u Bryszewskich córka „nie była nawet roku”, co potwierdzają zeznania innych członków rodziny. Ale jest jeszcze jeden, decydujący argument. Siostra Faustyna przed obłóczynami, a następnie złożeniem ślubów czasowych i wieczystych zeznawała w czasie tak zwanego egzaminu kanonicznego, że przyjęła bierzmowanie w Aleksandrowie w 1922 roku. W dokumentach raz pojawia się informacja o lutym, raz o maju 1922, a jeszcze innym razem podany jest tylko rok. Z tych wszystkich powodów, jak można się domyślać, przyjmuje się, że Helena Kowalska pracowała w Aleksandrowie w latach 1921–1922. Miała zatem szesnaście, siedemnaście lat.
Z pewnością można powiedzieć, że dla Heleny, wrażliwej i inteligentnej dziewczyny, był to bardzo ważny czas. Po raz pierwszy mieszkała poza rodzinnym domem. Pracowała. Poznawała życie miasta. Ale najważniejsze, że właśnie po powrocie z Aleksandrowa po raz pierwszy powiedziała rodzicom, że musi wstąpić do klasztoru. Nie powiedziała, że chce, ale że musi. Doznała tu silnych przeżyć wewnętrznych, które pozwoliły jej wyraźnie określić swoją przyszłość.
Gdy w 1921 roku Helena przyjechała do Aleksandrowa, miasto lizało jeszcze rany po zakończonej trzy lata wcześniej Wielkiej Wojnie. Fabryki włókiennicze, produkujące głównie skarpety i pończochy, odcięte przez Rosję od wschodnich rynków zbytu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, nie pracowały jeszcze pełną parą. Miasteczko (prawa miejskie odzyska w 1924 roku) liczyło osiem tysięcy mieszkańców. Jego mozaika narodowa i kulturowa musiała być dla Heleny zaskoczeniem. Jej rodzinną wieś i sąsiednie Świnice Warckie zamieszkiwali Polacy. Spotykała pewnie także we wsi Żydów, którzy zajmowali się drobnym handlem i prowadzili w okolicy karczmy. Przed wojną być może widziała w Świnicach rosyjskich urzędników carskich, a po jej wybuchu – niemieckich żołnierzy. Ale to byli okupanci, nie mieszkańcy ziem polskich. Tymczasem w Aleksandrowie największą grupą mieszkańców – według spisu ludności z 1921 roku – byli Niemcy. Stanowili aż 37 procent ludności miasteczka, Polaków było mniej, bo 34 procent, a Żydów 29 procent. Taka struktura ludności była w centralnej Polsce wyjątkowa. Początki nadreprezentacji Niemców sięgały połowy XIX wieku, gdy zakładający miasto na swoich włościach Rafał Bratoszewski ściągnął osadników, tkaczy z Prus i Saksonii. Do dziś pozostały po nich drewniane domy – przysadziste, z szerokim frontem i spadzistymi dachami – które sąsiadują także z kamienicą Bryszewskich.
Niemcy w latach dwudziestych ubiegłego stulecia byli najbogatszą grupą narodową Aleksandrowa. Do nich należała większość fabryk pończoszniczych i wiele mniejszych zakładów produkcyjnych. Żydzi natomiast mieli silną pozycję w handlu i rzemiośle. Polacy przeważali wśród aleksandrowskich robotników oraz byli właścicielami mniejszych zakładów przemysłowych i rzemieślniczych, takich jak piekarnia Bryszewskich.
Pracodawcy Heleny należeli do tej części polskich mieszkańców Aleksandrowa, którzy mieli wysoko rozwiniętą świadomość narodową i społeczną. Kazimierz wówczas od roku był wiceprezesem Ochotniczej Straży Ogniowej, którą to funkcją – jak można sądzić – został uhonorowany w uznaniu za to, że w 1918 roku dowodził grupą polskich strażaków w akcji rozbrajania okupujących miasto Niemców. Był też współzałożycielem Stowarzyszenia Właścicieli Nieruchomości Chrześcijan.
Kamienica Bryszewskich stoi zaledwie kilka przecznic od centrum miasteczka, które obejmuje obszerny plac Kościuszki z parkiem w stylu angielskim. Znajdowały się w nim kiedyś oranżeria, kawiarnia, domek ogrodnika, waga miejska i popiersie przywódcy insurekcji. Przy placu stoi najbardziej okazały budynek Aleksandrowa – klasycystyczny ratusz. Niegdyś przylegały do niego miejskie jatki, gdzie można było ujrzeć cały przekrój społeczno-kulturowy miasta, a których miejsce zajęły dzisiaj biura i banki. Zapewne bywała tu także Helena, sama albo z Leokadią Bryszewską, która robiła zakupy. Języki polski, niemiecki, jidysz, czasem także rosyjski mieszały się również na cotygodniowych targach i odbywających się raz w miesiącu jarmarkach, na które okoliczni chłopi zjeżdżali furmankami wypełnionymi płodami rolnymi.
Pracodawczynię Heleny po drugiej wojnie światowej odwiedziła w Aleksandrowie siostra Bernarda Wilczek. Ale Leokadia Bryszewska niewiele umiała powiedzieć o Helenie. Nie pamiętała nic ponad to, że była dla niej bardzo dobra, grzeczna i obowiązkowa. Zenon Bryszewski, jedyny syn Leokadii i Kazimierza, wówczas sześciolatek, po latach odtwarzał w pamięci obowiązki służącej: „sprzątała, pomagała gotować, musiała pozmywać, śmieci wynieść, wody przynieść, bo wodociągów nie było, podać jedzenie pracownikom piekarni, którzy byli na wyżywieniu rodziców i – jak czas pozwalał – to mnie zabawiała”. Pracy miała więc sporo. Zarobione pieniądze Helena odsyłała rodzicom do Głogowca.
Wspomnienia Zenona Bryszewskiego, rocznik 1915, spisane zostały w sierpniu 1993 roku, czyli cztery miesiące po beatyfikacji Siostry Faustyny. Ten siedemdziesięcioośmioletni mężczyzna wciąż pamiętał, że jako dziecko lubił Helenę, która gdy tylko miała wolną chwilę, opowiadała mu bajki i „historie z życia, jakie zdarzały się w jej okolicach, na przykład o dziedzicu, który po śmierci przychodził i ludzie go widzieli”. Wspominał: „Czasem brała mnie na kolana lub ja siadałem na małym krzesełku obok niej, i tak rozmawialiśmy sobie; właściwie to ona mówiła, a ja słuchałem”. Pamiętał też wspólne z Heleną i rodzicami wieczorne pacierze, a w październiku odmawianie _Różańca_.
Helena chodziła na Msze św. do jedynej wówczas w Aleksandrowie katolickiej świątyni – kościoła Świętego Rafała, który stoi tuż przy placu Kościuszki. Tam spotykała tylko Polaków, bo struktura narodowościowa w Aleksandrowie, jak w całej przedwojennej Polsce, pokrywała się zasadniczo z wyznaniową. Niemcy modlili się w stojącym w przeciwległym rogu placu kościele ewangelicko-augsburskim, zbudowanym w pięknym klasycystycznym stylu, ale dzisiaj wymagającym pilnie remontu. Żydzi zbierali się w jednym z pięciu domów modlitwy albo w dużej synagodze, po której dzisiaj nie ma śladu. Aleksandrów był w tym czasie jednym z najważniejszych ośrodków chasydów w Polsce. Tu mieściła się znana w Europie szkoła rabinacka cadyków z dynastii Aleksander. Do grobu zmarłego w 1910 roku żydowskiego myśliciela i autora księgi _Jismach Israel_ cadyka Jerachmiela Izraela Izaaka Danzigera na aleksandrowskim kirkucie po dziś dzień przyjeżdżają chasydzi z całego świata. W długich chałatach, wysokich czapach albo futrzanych kołpakach na głowie, z pejsami, wzbudzają większe zainteresowanie niż wiek wcześniej, gdy byli częścią wielokulturowego świata Aleksandrowa.
Kościół Świętego Rafała, w którym modliła się Helena, zbudowany w 1822 roku, był znacznie mniejszy od dzisiejszego: jednonawowy z drewnianą dzwonnicą. Akurat gdy w Aleksandrowie pracowała Helena, proboszcz ksiądz Zygmunt Knapski rozpoczął rozbudowę kościoła. Z tej okazji w miasteczku 2 maja 1922 roku zjawił się biskup łódzki Wincenty Tymieniecki, który poświęcił kamień węgielny pod rozbudowę świątyni. Czy wtedy udzielił bierzmowania Helenie Kowalskiej? Niestety tego nie wiadomo. W dokumentach archiwum archidiecezji łódzkiej jest informacja o poświęceniu kamienia, ale nie ma nic o bierzmowaniu. Nie ma też informacji, by udzielał tego sakramentu w lutym 1922 roku czy, jak twierdzą inni autorzy (wśród nich Sophia Michalenko, siostra księdza Serafina Michalenki, współpostulatora procesu beatyfikacyjnego Heleny-Faustyny Kowalskiej w Stanach Zjednoczonych), w październiku 1921 roku. Rozbudowa rozpoczęta w 1922 roku zakończyła się cztery lata później. Ale obecny wygląd kościoła jest efektem kolejnej przebudowy, prowadzonej w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Świątynia została poszerzona, wydłużona, podwyższona i zwieńczona wieżami. Nie wiemy, czy pracodawcy pozwalali Helenie codziennie uczestniczyć we Mszy św. Nie wiemy, czy w wolnym czasie wybrała się tramwajem do odległej o dwanaście kilometrów Łodzi, by odwiedzić wuja Michała Rapackiego i być może którąś z pracujących tam wówczas sióstr. Podróż trwała godzinę, ale bilet nie był tani jak na kieszeń służącej. Kilkanaście lat później, w 1937 roku, kosztował siedemdziesiąt groszy, gdy za kilogram chleba płacono groszy trzydzieści. Można przypuszczać, że w latach dwudziestych proporcje wyglądały podobnie.
Pobyt w Aleksandrowie był dla Heleny ważnym doświadczeniem przed wyruszeniem do liczącej kilkaset tysięcy mieszkańców Łodzi, a potem do Warszawy. Mimo to w _Dzienniczku_ czas ten, jak zresztą cały okres przed wstąpieniem do klasztoru, traktuje marginalnie. A jednak w Aleksandrowie wydarzyło się coś, co kazało jej zwrócić się do rodziców o pozwolenie na życie zakonne. Pamiętają to krewni. Choć różnią się w niuansach, co do sedna są zgodni. Pewnego dnia Helena zobaczyła na podwórku Bryszewskich ogromną jasność. Czy ujrzała ją z okna kuchni, jak brzmi jedna z rodzinnych wersji, czy wychodząc z wiadrami na podwórze – jak chce inna – mniej istotne. Ważne, że blask był tak wielki, iż Helena się przeraziła. Myślała, że to pożar. Zaczęła krzyczeć, że „się podwórko pali” (w jednej wersji) albo że palą się „komórki” (w innej). Z piekarni wybiegli pracownicy zajęci akurat wkładaniem chleba do pieca. Jednak nic nie zobaczyli. I nie ma w tym nic dziwnego. Bo Helenie „Pan Jezus się ukazał” – tłumaczyła po latach Natalia. Nie wiadomo, czy powiedziała jej o tym sama Helena, co jest raczej mało prawdopodobne, czy wydedukowała tak z innych widzeń i objawień zapisanych w _Dzienniczku_, a przede wszystkim kolejnego widzenia Jezusa w Łodzi, które popchnęło jej siostrę do zdecydowanego kroku. Ale to, że Helena widziała nie samą tylko jasność, wydaje się pewne. Bo przecież już jako dziewczynka w domu rodzinnym w Głogowcu widywała blask, jasność wielką, o czym mówiła rodzicom. Teraz jasność musiała być inna, skoro tak mocno Heleną wstrząsnęła. Bo Helenie – powtórzmy słowa Natalii – „Pan Jezus się ukazał”.
Bryszewscy zaniepokojeni stanem emocjonalnym Heleny wezwali lekarza, który przepisał jej lek na bóle głowy. Natomiast rodziców dziewczyny zawiadomili, że Helena dostała „pomieszania zmysłów”. Kowalscy wysłali więc do Aleksandrowa najstarszą córkę Józefę, by sprawdziła, co się stało. „Widziałam jasność. Powiedz, niech mamusia się nie martwi. Głupia nie jestem, ale już nic więcej o tym do nich mówić nie będę. Ja już tu długo nie zostanę” – słowa Heleny, z trudem z niej wydobyte, Józefa dobrze zapamiętała.
Helena nie chciała rozmawiać o tym, co – albo raczej kogo – widziała. Wiedziała, że nikt nie da jej słowom wiary, nie zrozumie. Została z tym sama. Wiedziała, że to nie przywidzenia, nie halucynacje. Była na to zbyt rozsądna i pragmatyczna. Marianna Kowalska twierdzi, że Helena miała w Aleksandrowie więcej widzeń jasności. To ostatnie spowodowało, że postanowiła opuścić służbę, by idąc za głosem wewnętrznym, który gdy miała lat siedem, wołał ją do życia doskonalszego, teraz wstąpić do klasztoru. Była pewna, że tam jest jej miejsce. Pojechała więc do Głogowca prosić rodziców o zgodę.
„Czemu odchodzisz, zostań!” – Leokadia Bryszewska starała się jeszcze ją przekonać. „Czemu odchodzę, nie powiem, ale już nie mogę zostać” – usłyszała.Łódź
„… dokąd mnie zwodzić będziesz?”
1922–1924
Była niedziela. Ciepłe czerwcowe popołudnie 1924 roku. W łódzkim parku Wenecja, na obrzeżach miasta, trwał festyn. Jedni szukali szczęścia na loterii fantowej, oglądali pokazy sztucznych ogni i występy magików. Inni spacerowali wśród kasztanowców, pomiędzy stawami połączonymi kanałami z wodą z pobliskiej rzeki Jasień. Nie wiadomo, czy któryś z młodzieńców zdecydował się popisać przed paniami odwagą i skoczyć z wysokiego masztu, przez ogień, do stawu. Nie brakło natomiast pewnie chętnych, by wspiąć się na wysoki pal po ustawioną na nim wygraną, którą była butelka wódki. Albo by postrzelać z łuku do tarczy. Najtłoczniej było, jak zwykle, na podeście do tańca. Młodzi mężczyźni przesyłali tak zwaną pocztą francuską nieznajomym dziewczętom sekretne liściki. Grała orkiestra. Było gwarno i wesoło.
W pewnym momencie do parku weszły cztery dziewczyny: trzy siostry Kowalskie – Gienia, Natalia i Helena – oraz ich koleżanka Lucyna Strzelecka. Helena, z włosami zaplecionymi w warkocz, ubrana w różową kretonową sukienkę z falbanami, czuła się nieswojo. Nie miała ochoty na ten festyn. Dała się namówić siostrom. Gienia zafundowała jej nawet bilet. Do Heleny podszedł jakiś młodzieniec. Poprosił do tańca. Dziewczyna wymawiała się, że nie bardzo umie. On obiecał, że poprowadzi. Zaczęli tańczyć. Nie trwało to jednak długo, ledwie chwilę. Nagle dziewczyna przerwała taniec. Stanęła. Zostawiła zdziwionego chłopaka, a po chwili, pozorując ból głowy, opuściła towarzystwo. „W chwili kiedy zaczęłam tańczyć, nagle ujrzałam Jezusa obok” – napisała po kilku latach Siostra Faustyna w _Dzienniczku_. Wyglądał tak jak na Drodze Krzyżowej – umęczony, obnażony z szat, cały pokryty ranami. Niczym zazdrosny młodzieniec zapytał z wyrzutem: „_Dokąd cię cierpiał będę i dokąd mnie zwodzić będziesz?_” (_Dz._ 9).
W jednej chwili zmieniło się wszystko. Spotkanie z Chrystusem było dla niej wielkim wstrząsem. Było pewnie tak samo nieoczekiwane jak oczywiste zarazem. Od tego momentu „pozostał Jezus i ja” (_Dz._ 9) – zanotowała po latach.
Ów chłopiec z parku Wenecja pewnie nigdy nie dowiedział się, z kim „przegrał” ten taniec i kim była dziwnie zachowująca się dziewczyna.
Helena mieszkała w Łodzi od dwóch lat. Przyjechała tu w 1922 roku po krótkim pobycie w Głogowcu, gdy rodzice nie zgodzili się, by wstąpiła do zakonu. Pracowała jako służąca. Tuż po przyjeździe do Łodzi, wówczas niemal półmilionowego miasta, drugiego co do wielkości w Polsce, zatrzymała się u krewnych na ulicy Nowo-Krótkiej 9 (dziś Krośnieńska). Zaledwie kilkadziesiąt metrów od parku Wenecja. W tej czynszowej kamienicy, bez wody i kanalizacji, mieszkał Michał Rapacki, cioteczny brat ojca Heleny, który w 1919 roku opuścił Świnice Warckie. O pobycie Heleny w tym miejscu przypomina granitowa tablica zawieszona po prawej stronie, przy wejściu do dwupiętrowego budynku oplecionego zieloną winoroślą. Wewnątrz zniszczona klatka schodowa. Wygląda tak, jakby nie była odnawiana od czasów, gdy mieszkała tu Helena. Drewniane, brudne schody. Na parterze po prawej stronie dwa okna dawnego mieszkania Rapackich. Przez brudne szyby widać opuszczone wnętrze. Wejście od strony klatki schodowej zabite dziurawą dyktą. Mieszkanie Rapackich miało co najmniej dwie izby i korytarz. Zajmowali je Michał z żoną Stanisławą i córką Zofią.
To prawdopodobnie Michał Rapacki pomógł Helenie znaleźć pracę. Zatrudniła się jako pomoc u trzech tercjarek, czyli członkiń świeckiego Trzeciego Zakonu Świętego Franciszka. Nie wiadomo, gdzie owe kobiety mieszkały, ale Trzeci Zakon prowadził aptekę na skrzyżowaniu ulic Nowo-Pabianickiej (dziś Sanockiej) i Pabianickiej, czyli niedaleko domu, w którym mieszkał Michał Rapacki. Helena pracowała u tercjarek, lecz nocowała u wuja.
W pamięci rodzinnej zachowała się informacja, że w warunkach pracy zastrzegła sobie, iż będzie mogła codziennie uczestniczyć we Mszy św., korzystać z sakramentu pokuty u stałego spowiednika tercjarek oraz odwiedzać chorych i konających. Jak na siedemnastoletnią dziewczynę postawione warunki były bardzo dojrzałe. Wskazywały na kierunek i cel jej życia. Helena była nie tylko wrażliwa na cierpienia fizyczne chorych i umierających, ale także w sercu czuła, jak duchowo ważne są ostatnie momenty życia człowieka. W przyszłości Pan Jezus podyktuje jej słowa Koronki do Miłosierdzia Bożego, z której ufnym odmawianiem związał obietnice dla konających. Helena przeczuwała już także, o czym później pisała w _Dzienniczku_, jak ważne jest stałe kierownictwo duchowe. Ojciec Józef Andrasz podaje, że owym stałym spowiednikiem tercjarek był ksiądz Wacław Wyrzykowski. Był on zatem w Łodzi także stałym spowiednikiem Heleny. Można przypuszczać, że spowiadała się u niego również po zmianie pracy. Ksiądz Wyrzykowski był długoletnim proboszczem parafii katedralnej, znanym w Łodzi działaczem społecznym, założycielem Stowarzyszenia Robotników Chrześcijańskich.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_