- W empik go
Siostra mojej żony - ebook
Siostra mojej żony - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA.
Nakładem Redakcyi "Biesiady Literackiej"
i "Tygodnika Mód i Powieści."
1885.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 25 Февраля 1885 года.
Druk Emila Skiwskiego, Warszawa, Chmielna No 1530 (26 nowy).
SIOSTRA
MOJEJ ŻONY.
Obrazek z życia wiejskiego.
Naszkicował
Albert Wilczyński
Autor "Kłopotów Starego Komendanta"
WARSZAWA.
Nakładem Kedakcyi "Biesiady Literackiej"
i "Tygodnika Mód i Powieści."
1885.
Zdarzyło ci się kiedy czyteluiku, że będąc gdzieś zaproszony na wieczór, jak to mówią dla honoru towarzyskiego, dałeś się zasadzić do zielonego stolika, i ie spłukawszy się w dy;'.bc!ka do ostatniego grosza, już o wschodzie słońca wracałeś zły i rozdrażniony do domu. Trzeba trafu, bo zwykle jedno nieszczęście samo nie chodzi, że katastrofa ta przytrafiła ci się właśnie wtenczas, kiedyś najmniej miał do przegrania, a w domu zato żonę, która nigdy nie kładzie się spać, dopóki ty nic wrócisz. Prawda, bywają i takie żony?…
Przypomnisz sobie zatem ten miły humorek, z jakim wymyślałeś sobie na czem świat stoi, jak przeklinałeś dzień i godzinę, w której cię zły duch opętał, bo jużci tego sobie inaczej nie wytłumaczysz, żebyś ty tak skrupulatny i porządny w swoich wydatkach, dał się namówić do gry hazardownćj, a w niej pozwolił zgrać się jak ten szewc ostatni. "Widzę, jak idziesz ulicą uśmiechając się gorzko, a sumienie tarkocze ci w uszach, niby elektryczny dzwonek na stacyi kolei żelaznej. Żeby to nie był dzień, i nie to, że trzeba myśleć, jak tu się przed żoną wykręcić–jestem pewny, biłbyś swą własną osobę z całą zapalczywością. Tu prócz straty, jest wstyd przedtem drugiem sumieniem, co się, żoną nazywa, aktora cała, noc wyglądając czy ty nie wracasz, wychuchała nawet w zamarzniętej szybie okna okrągłe kółeczko. Jużeś zobaczył zdaleka tę plamę na oknie, prawda? nogi ci się plączą po schodach a jeszcze gorzej język w ustach, co tu jej powiedzieć, jak tu się przyznać, że się takie głupstwo, a nawet więcej niż głupstwo zrobiło…
Otoż w takiem mniej więcej usposobieniu wracałem i ja po miesięcznej nieobecności, najętą chłopską turnianką do Polanki. Wprawdzie nie zgrałem się w karty, wracałem na wiosnę i żony nie było w domu; więc nie miałem przed oczami wychuchanego kółeczka na szybie, aio za to nie źałowałom sobie wyinyślań, może jeszcze w dobitniejszym guście niż zgrany małżonek. A za co?–ot posłuchajcie.
Miałem w domu siostrę mojej żony, pannę Michalinę, której posag pożyczywszy, spłaciłem najdokuczliwszych wierzycieli Polanki, i zahypotekowałem sume na pierwszem miejscu. Linka, jakeśmy ja, w domu przez skrócenie nazywali, było to dobre, flegmatycznego usposobienia, ośmnastoletnie dziewczątko, wątłe, szczupłe, kwękające, jak większa część teraźniejszych wiejskich panienek pod kloszem wychowanych. Teraz, kiedy już na prawdę idzie zamąż, moge otwarcie powiedzieć, że nie jest ładna, długo lubi sypiać i co trzeci dzień choruje na migrenę. Między jednym a drugim atakiem owej migreny, zwykle bolą ją zęby, dostaje fluksyi po obu stronach twarzy, ktorą okłada wtedy jakimś tak przeraźliwie aromatycznym materacykiem, że w całym domu, zdaje się, mamy prawdziwą aptekę. Kłamałbym twierdząc, że miałem jakieś rachuby juz nawet w święto, nim uczesała piętrową fryzurę głowy i przyszła do stołu, myśmy obiad kończyli… Wieczór przy herbacie, i przy wszystkich, proszę państwa, co sobie można powiedzieć? Czasem postawił gałki z chleba na serwecie i kazał jej czytać, czasem podał jej talerzyk z sucharkami albo garnuszek ze śmietanką, i tyle całej znajomości. Aio całego nieszczęścia narobiła perspektywa, duża i sztuczna, którą nosił z sobą geometra. Linkę zajęła ta kunsztowna maszyna a mój pan Maciej, kontent że się popisać może swą wiedzą, pokazywał Linci całe urządzenie, wykręcał szkiełka, rozsuwał, przysuwał rurki, a wpadłszy już na tor wykładów fizycznych, wyniósł na dziedziniec busolę, kąto-miar i inne narzędzia miernicze. Chodzili tak z godzinę sami po dziedzińcu. Lincia się rozgadała jak nigdy, i zapewne wtenczas musieli się porozumieć co do owych serdecznych interesów, lo odtąd moja panienka wstawała daleko wcześniej, przed lustrem siedziała dłużej, a Franciszek co drugi dzień prawie jeździł po watę do miasteczka.
Kto inny, naprzykład jaka kobieta, możeby w tej zmianie humoru i zwyczajów Linci coś dostrzegła, ale nasz brat Bogu duszę winien. Te częste spacery po ogrodzie, dla których widocznie Maciuś już o czwartej po południu wracał z roboty, brałem tak sobie za zwykłą grzeczność towarzyską–nic więcej… Aż tu jednego dnia po obiedzie, kiedym dopalając fajki układał się w fotelu na drzemkę, zjawia się moja zona w kancelaryi i z miną okazującą że ma dość czasu, siada do dłuższej pogadanki.
– "Wiesz Auguście, mam dla ciebie dwie nowiny.
na przyszłą po niej sukcesyę, ale patrząc na to kwękające stworzenie, zdawało mi się, ie tego nikt nie weźmie, bo prócz migren, ttuksyi, niedokrewnoSci, była tam jeszcze jakaś wada w łopatce, niby garb malutki, który z moją żoną łatały obie jak mogły, za pomocą gorsetu ze sztabą stalową i pewnych podkładek z waty. Nie wtrącałem się nigdy w te tajemnicze reparaeye, ale widziałem, że bardzo często, kiedy Franciszek przywoził transport waty z miasteczka, zamykały się w swoim pokoju i operowały tam coś ze dwie godziny, poczem Linka wychodziła na obiad w sukni już do figury, i jakoś prościej wyglądała.
Przeszłego roku wypadało mi zrobić pomiar Polanki i do czynności tej ugodziłem dawnego szkolnego kolegę, z powołania geometrę, niejakiego Macieja Pr. Był to człowiek juź nie młody, wdowiec, dziobaty, różowy na twarzy, troche łysy, krzykliwy i wycierający sobie nogi regularnie co wieczór mrówczanym spirytusem. Ani mi na myśl nie przyszło, aby on miał być takim galantem do kochania, jak się w rezultacie pokajało, tembardziej, że Lincia marzyła tylko o bohaterach jeżdżących czwórką aiwoazów w krakowskich chomontach, z czarny na wąsikiem do góry zakręconym, i z bródką napoleońską. Mój znowu Maciuś, żeby nie dopuścić rozpleuiania się siwych włosów na brodzie, chodził zawsze wygolony, niby ksiądz wikary lub artysta dramatyczny.
Jak oni się tam porozumieli, tego doprawdy do dziś dnia zrozumieć nic moge! On zawsze do dnia wychodzi! w pole, a ona wstawała o jedenastej najwcześniej; on rzadko bywał na obiedzie, chyba w niedzielę, b… zwykle mu się jedzenie posyłało gdzieś do lasu, a ona więc… Kwapiszewskiej zapłaciłam pensye za rok czterdzieści rubli, samowar kazałam zreparować…
Otoż właśnie do tego samowara zapamiętałem ra-chim ek, bo później słyszałem tylko jakieś dźwięki, niby recytowanie lekcyi z geografii, coś niby wymienianie księstw dawnej rzeszy niemieckiej i z ich milami kwadratowemu i ludnością… A potem, tak ni ztąd ni zowąd widziałem katedrę profesora w drugiej klasie i starego naszego "W i karskiego, który mi kiwał palcem nad głową powtarzając:
– Ty ośle nie wiesz gdzie Hohencollern-Sigma-riiigcn, co, nie wiesz; a jaka siła zbrojna tego księstwa?
– Nie! – zawoła głośniej, zrywając się od biórka moja zona – tyś mi winien sto osiemdziesiąt siedem rubli…
– Półtora człowieka, proszę pana profesora… – mówie będąc przekonany, że odpowiadam dalej geografią przed Wikarskim, najlepiej bowiem pamiętałem tego półtora człowieka kontyngensu związkowego.
– Ależ ty spałeś, Gusteczku?
– Nie, nie, jak ciebie kocham mojo życie… tak sobie troszkę, zdrzemało mi się…
– Śliczny mi mąż – mówi z przekąsem – raz w tydzień przychodzę pogadać na seryo o czem, a on śpi…
– Już, już minęło, moja ty gołąbko, jak ciebie kocham, minęło; widzisz, byłem tak jakoś zi użony… Mów dalej, mów, słucham…
Ale nie tak łatwo dała się przeprosić obrażona Lucynka, bo wstawszy z krzesła ze spuszczonym nosem (jak się gniewa, to widocznie nos jej się przedłuża) zabierała się do wyjścia. Musiałem dogonić, przeprosić,
– B –
– Dwie – powtarzam przymrużając oczy – a dobre?
– Bardzo dobre. Za karmnika dają mi juz czterdzieści dwa ruble.
– To sprzedaj…
– Nie, ja trzymam czterdzieści pięć, i zdaje mi się dadzą; Kwapiszewska powiada, że szynkarz z Sobu-nia ma dwa doskonałe chudźce na sprzedaż, zarazbyiu kupiła i znowu zasadziła; widzisz jak ja gospodaruje, Ą śmiejesz się zawsze ze mnie. Mam już u ciebie z tego-roku, ile to?… sto ośmdziesiąt, czy sto siedemdziesiąt ośm rubli?
– Sto siedemdziesiąt ośm–powtarzam, ziewając straszliwie i trzymając się metody mniejszości.
– Przepraszam, bo ato osiemdziesiąt – przerywa mi z żywością – pamiętasz, raz dodałam ci do raty kiedyś jechał płacić Towarzystwu czterdzieści i pięć: potem kiedyś potrzebował dla maszynisty, który ustawiał kierat, pamiętasz, trzydzieści… potSm na reparacyą szopów twoich dodałam dwadzieścia pięć… potem… Ależ ty śpisz, Auguście?…
– Nic, nie, moje życie, słucham… no, dwad zieficia pięć, pamiętam…
– Więc razem ilo mamy?
– Ile mamy, ile mamy… no, mamy coś sto siedmdziesiąt ośm…
– Ale zkąd znowu? – przerywa biorąc ołówek i papier z biurka i licząc… to dopiero sto…
– Możo być, że sto… tak prawda, sto…
– A na cóż więcej brałeś?–pyta zamyślona Lucynka gryząc koniec ołówka.–A prawda, kupiłam szpść korcy otrąb żytnich dla koni po półtora rubla, to daie-
– if –
się na to.–Wy to zawsze macie na wszystko, tylko nio na to, co zona potrzebuje.
– Ale słowo ci dajg, jak ciebie kocham–na każde zawołanie; chcesz, napiszę ci rewers.
Myślałem, że po takiem wyznaniu skończymy gospodarską naszą rozmowę, i że będg mogł sobie jeszcze zdrzemnąć dla dokończenia lekcy i geografii przed Wi-karskim, ale widzę, moja zona coś nie myśli wychodzić z pokoju…
– Nie pytasz mię o drugą nowinę, co?–kontynu-jo rozmowę patrząc mi w oczy.
– I owszem, jestem niezmiernie ciekawy… Słucham.
– Uważałeś jak Linka teraz jakoś… wcale inaczej wygląda… weselsza: prawda?
– Prawda…
– A jak ci się tćż zdaje, dlaczego to?
– Dalibóg że nie wiem.
– Bo ty nigdy na nią nie patrzysz, Auguście… Wstydź się, przecież to moja siostra…
– Jak ciebie kocham, tak patrzę, zawsze patrzę, że wyładniała. Tylko, moja droga, czego wy mi tak często tego Franciszka odrywacie od roboty i każecie jeździć do miasta? Chłop mi się tak zbałamucił, że żadnej z niego niema usługi. Powóz stoi zabłocony już od tygodnia, a co ja chcę napędzić żeby zaprowadził do stawu i wymył, to on mówi że jedzie po sprawunki dla was. Kazałybyście sobie raz sprowadzić furę tych gałganków i tej waty,..
– Ke, złośliwy jesteś!–przerywa mi z wyrzutem Lucynka.–Biedna dziewczynina i tak już nieszczęśliwa.
ucałować i znów usadzić na poprzednićm miejscu, nim zadarty jej koniec noska wrócił na właściwe miejsce, a w oczacli zabłysnął wesoły uśmiech…
– "Więc mówisz, dają ci czterdzieści dwa, dalibóg dobrze dają; bierz, nie targuj się… a jutro posłać Kwapiszewską do Sobunia, niech kupi tę parę chudźców.
– Jaki z ciebie filut, mój Auguście – rzecze grożąc mi figlarnie i pokręcając główką.–Teraz jak widzi że źle zrobił, o udaje że go zajmuje rozmowa: pamiętaj… A jednał, mój kochany–mówi po chwili–porachuj, ile ja ci już dałam z mego gospodarstwa w tym roku?
– No, wiem, sto siedmdziesiąt osiem rubli…
– Przepraszam, bo sto ośmdziesiąt siedem…
– Niech będzie tyle…
– Za pozwoleniem, nie chcę żadnych niech będzie… weź i porachuj, ja ci tu cały wypisałam rachunek.
Jakkolwiek bardzo mi się nie chciało sprawdzać w tej chwili rachunków, jednak musiałem przejść wszystkie pozycye, później te dodać, a w końcu przyznać żem winien gotówką sto ośmdziesiąt siedm rubli. "Wprawdzie gdybyśmy obliczyli, co te karmniki zjadły mojego zboża i kartofli, ile zajęły rąk do usługi, którą ja płaciłem–zapewne rezultat ten nie byłby tak Świetnym, ale trudno było występować teraz z podobnemi monitami – przyznałem więc bezwarunkowo, ie moja Lucynka jest gospodynią nad gospodyniami, ie umie korzystnie pracować, i ie te pieniądze świecie jej oddam–jak będzie potrzebowała na futro…
– No, no, ja wiem, że ich nie zobaczę–odezwała
– Czy oni powaryowali, czy co!
– Dlaczego mieli waryować, kochają się i chcą się żenić: cóż tak strasznego?
– Ale ja na to nigdy się nie zgodzę!
– Ciekawam dlaczego?
– Dlaczego? Dlatego, że się nic zgodzę i kwita! Cói-to, mam się tłumaczyć przed nim, że tak chcę a nie inaczej. Uważam to za głupstwo, za nonsens.
– A proszę cię – odzywa się na to zona spoglądając na mnie z powagą – jakie ty masz prawo niepo-zwalać? Czy ty jesteś jej ojciec?
– Jestem opiekunem i nie pozwolę!–mówie już z irytacyą, rzucając fajkę na ziemię.
– Auguście, proszę cię, nie rozrzucaj się tak bardzo… Moja siostra nie jest na twojej łasce i nie dziecko… Ma prawo pójść za tego, kto jej się podoba, a jeżeli ja, siostra rodzona nic mam nic przeciw temu, to cóż ty? No, no… nie spodziewałam się!
– Ależ ona taka młoda, wątła?…
– Jednakże skończyła lat ośmnaścic… i kocha go!
– Dyabła tam można kochać taką starą piwonię… proszę ja, do czego on podobny, ten głupi Maciej!… Nogi stracił… głowa łysieje… śmieje się tylko jak najęty… Zkąd jemu przyszło do tego, zkąd?,.. No, no, prędzejbym się śmierci spodziewał!… Bo to, proszę cię, i hołysz–żadnego stałego miejsca, ot, poptostu z litości dałem mu robotę u siebie.
– Przecież ona ma posag i będą mogli sobie radzić. Ja cię tylko proszę, Auguście – mówi z powagą wychodząc z pokoju–żebyś go przyjął dobrze i nie dzi – że sierota i że jej Pan Bóg nie dał urody, a ty jeszcze nic wyśmiewasz…
– Ale gdzież ja się tam wyśmiewam… Przeciwnie, ja nie widzę żeby ona była brzydką, tylko czesze się tak po cudacku… Na co jej ten kok piętrowy?…
– Ej, mój kochany, natem się nie znasz i daj pokój modom; teraz wszyscy tak noszą i dobrze jest…
– Gdzie tam dobrze… brzydko…
– No, no, tobie się tak zdaje, a jednak są tacy, którym się to podoba; uważałeś, pan Maciej…
– Dajże ty jemu święty pokój–zawołam śmiejąc się szczerze.–Kto, Maciej, ten safanduła?…
– Ten, ten Maciej, jak go nazywasz safanduła, jest zakochany w Linci… F powiem ci jeszcze, że nawet Lineis, tego… uie jest przeciw niemu. Wy mężczyźni, zawsze myślicie tylko o wielkich sprawach, i nic koło siebie nie widzicie, ale przed okiem kobiety nic się nie ukryje… Otoż to druga nowina, z której ja bardzo się cieszę. Maciej co prawda nie jest żadną partya, ale człowiek uczciwy, dobry… porządny…
Przyznam, że mię ta wiadomość zirytowała do żywego tak, że i spać mi się odechciało. Jedno i drugie, do niczego; on już chłop po czterdziestu, ona jak powiedziałem schorowana, kwękająca, i komu to myśleć o miłości? Dlatego mówie żonie, że nie wierzę, że to tylko jej przywidzenia, zwyczajnie jak u kobiety, która bez nowości jednego dnia przeżyć nie potrafi-
– Co ty mi będziesz perorował – odzywa się z uśmiechem politowania Lucynka–pomiędzy niemi już wszystko skończone, i ja właśnie chciałam cię uprzedzić, że pan Maciej zaraz tu przyjdzie prosić cię o jej rękę…
– u –
waczył… On prawda nie jest młody, ale człowiek stateczny.
– Fujara, mówie, ci, fujara całą, gębą!–krzyknę nic mogąc się powstrzymać.
– I woię–prawi dalej Lucynka, udając, zenie słyszy mego wykrzyknika – że pójdzie za niego, aniżeliby miała zostać starą panną. A że go kocha, to będzie z nim szczęśliwa… Auguście pamiętaj, że ja sobie życzę…
A życz sobie, życz – myślę po jćj odejściu, cały tym wypadkiem zirytowany – a ja taki nie pozwolę… jakem August, tak nie pozwolę!… Ledwie że rok temu odebrawszy jej posag uregulowałem trocbę interesa i myślałem że z parę lat będę miał spokój, a tu ci, panie dobrodzieju, łup! Oddaj posag, daj wyprawę, bo im się podobało zakochać w sobie… Co to będzie za mąż dla niej?–jedno chore i drugie chore… on za parę lat już będzie starzec… ona dostanie suchot… niezawodnie dostanie – i jaka to przyszłość?… Jak Boga kocham, sumienia-bym nie miał przykładając rękę do tego małżeństwa… Biorąc rzecz z najlepszej strony, choćby zaraz i nic dało się posagu, to będą chcieli ze dwa tysiące rubli na wyprawę… Mojej żonie to tylko w to graj… aby tylko mogła jeździć do Warszawy i te gałganki skupować, to gotowaby dyabłuw pożenić. Co te kobiety tak lubią te sprawunki? Dla siebie czy nie dla siebie, nic tylkoby kupowały… Cały sklep im tu zwieź, to jeszcze mało… Zaręczam, że ta wyprawa i przyszła rozkosz targowania się z żydami skłoniła ją że się zgodziła… Dalibóg, szkoda dziewczyny dla takiego wyniszczonego grata… To mi jednak zabija sęka jak się uprą… hę?… Towarzystwu należy się już druga rata…
owiec-by trzeba dokupić ze dwieście, bo szkoda paszy, że jej niema kim spaść i dlatego muszę sprzedawać siano… No i nawozu byłoby drugie tyle….Iuź sobie uplanowałem, że jak tylko sprzedam pszenicę, to jadę na Podlasie po owce.,. A tu ci, panie dobrodzieju, bach, masz owce, daj panie Auguście posag… Żebym był duchem świętym przewidział, że tej Lince tak prędko miłość zakręci głowę, nic byłbym spłacał Weingriina; bestya żyd brał ośm naście procentów, to prawda, aleby był czekał!…
I spać mi się odechciało i poczułem nawet ciśnienie jakieś w żołądku, bo wypiłem trzy szklanki wody, chodziłem więc jak waryat po kancelaryi, a swoją drogą nie mogłem się jeszcze uspokoić. O niego minio chodziło, bo cóż on miał do stracenia?–chciał sobie na starość znaleźć wygodny kącik aby siedzieć na łasce żony. „ Ale tej biednej Linki okropnie mi żal; bo to nie tęgie wprawdzie ale dobre, czułe, kochające i jak pozna bliżej jMacieja, to będzie najnieszczęśliwsza w świecie kobieta… A zawsze to przecię siostra rodzona mojej żony. I matka umierając zaklinała mie, abym się opiekował siostrą…
Nie, nie, sumienia-bym nio miał – zawołałem sam do siebie – jak Boga kocham byłbym bałwanom a nie uczciwym człowiekiem, żebym zaniedbał wszelkich sposobów dla przeszkodzenia temu wszystkiemu. Mogą mię posądzać że jestem interesowany – niech posądzają, nawet iona niech tak myśli, a ja swoje zrobię, jak powinien zrobić człowiek pojmujący sumiennie obowiązki… Cóż tam o posag! – oddałby się i kwita… jak trzeba, człowiek wszystko zrobi z siebie, przepłaci
– u –
– Na seryo; cóż w tem dziwnego?
– A, dalibóg, tego już zanadto!–krzyknę łapiąc go z tyłu za ręce i pchając ku wielkiemu zwierciadłu, które stało w kącie mojej kancelaryi. –No, spojrzyj na siebie, spojrzyj.'..,
– Patrzę, i widzę siebie.
– Widzisz… to dobrze; powiedz mi więc do czegóś ty podobny? Gdzież tobie staremu, wykrygowane-mu gratowi żenić się!…-. Patrzaj, łeb siwy, chociel tę resztkę włosów wysmarował fiksatuarein – a jaki twój nos?… haczyk czerwony, jakiś dziób koguci…
– Cha, cha, cha! – parsknął śmiechem mój Maciuś i zaczął sobie zatykać usta, zaczął trzepać rękami piejąc–żem odskoczył od niego, pewny będąc że dostał spazmów.
Ja chodzę po pokoju zły jak sto dyabłów, a on się śmieje i śmieje; czekam kilka minut, żeby przestał i żeby z uim po ludzku pogadać, a on co obetrze oczy chustką, to znowu się śmieje…
– No, przestańże już–mówie.
– Dziób kuguci!… Wyborny jesteś Auguście… Cha, cha, cha… paradny jesteś… niechże cię kaczki zdepczą!–I znowu cha, cha, cha… i cha, cha, cha… bez końca.
– Powiedz mi, na co tobie żony? – odzywam się, kiedy już trochę się uspokoił. – Toż ty sam ledwie nogami włóczysz…
Lecz co ja powiem jakie słowo, on znowu się śmieje, a we mnie już wszystko się trzęsie ze złości…
– Śiniejże się, śmiej, ty stare dziecko! – krzyknę wychodząc do drugiego pokoju.–Ja nie moge na to się patrzeć.
grubo a da–dług to rzecz święta… Ale małżeństwo to swoją drogą, że nic dobrane będzie, to niedobrane:
Otoż wśród takich medytowań, przyznacie czytelnicy, bardzo racyonalnych, wszedł mój Pręciński do kan-colaryi. Jak on wyglądał, to już wiecie, teraz moge to tylko dodać, że jeszcze się wystroił do innie w nowy tn-żurek, który tak na nim leżał, jak żałobna kapa na chudym koniu z karawanu, jakiś kołnierzyk dziecinny przypiął sobie pod szyją z szafirową kokardą, kamizelkę wziął aksamitną ze złoconemi bombelkami; osioł, kto teraz nosi takie odwieczne, z czasów Kazimierza Wielkiego, guziki? A tak &ię wy perfumował apteczną kolońską wodą, lakierkami znowu tak skrzypiał, że dalibóg, gdyby to nie mój kolega szkolny, a ja nie tyle cierpliwy jak jestem, to choć to w moim domu, byłbym go wyprosił za drzwi. Trzeba jeszcze znać go tak jak ja go znałem, że to głowa pusta, puściejsza niż głowa kapusty, a za każdem słowem będzie się wam śmiał i śmiał i zatykał sobie usta ręką, i w tem śmianiu piał jak gdacząca kura i trzepał drugą ręką, kiedy z jego oczu aż łzy kapią ze śmiechu.
Jak tylko Prędński wszedł, proszę państwa, tak ja choć, dalibóg, nikt mię o raptusostwo nie posądzi, mówie do niego:
– Słuchaj no, Maciek, czyś ty zwaryowal?
– Albo co? – pyta, stojąc naprzeciw mnie i już zabierając się do śmiania.
– Podobno chcesz się żenić z siostrą mojej żony, czy to prawda?
– Prawda–mówi z całą bezczelnością–i właśnie przyszedłem do ciebie prosić o jej rękę…
– Xa seryo to mówisz?
Przymknąłem drzwi i chodzę po jadalnym pokoju, a gdy słyszę, że w kancelaryi się jakoś uciszyło – wra-eam. I jakże zastaję mojego konkurenta? Siedzi najpoważniej przy stoliku i przewraca album z fotografiami.
– Wyśmiałeś się już?
– Wyśmiałem, tylko bój się Boga, nie mów takich dowcipów, bo już boki mię bolą… Zkąd ci przyszedł do głowy ten kogut?…
– Ztąd – odpowiadam szorstko – zkąd i miłość tobie… Doprawdy, Maciusiu, wstyd mię za ciebie… W twoich latach, z takiemi nogami…
– Eh, mój kochany–przerwie mi żywiej–zdarza się, że ludzie nawet o kulach chodzą a jeszcze się żenią.
– Może i tacy, co głów nie mają?
– I to bywa; daj mi Boże tyle szczęścia, ilu ja znam mężów bez głowy – odpowiada patrząc się na mnie ironicznie. Zresztą czego ty się rzucasz, czy z tobą się chcę żenić czy co? kocham pannę Michalinę…
– Nieprawda…
– Więc myślisz że udaję..-, Nie, mój kochany, mylisz się; nigdy nie skłamałem w życiu i teraz nie skłamię. Ona również mię kocha…
– Eh… dajmy pokój tej miłości! (Idzie takie z pozwoleniem chuchro może co czuć! Wierz mi, ja ją znam bardzo dobrze; tam dusza śpi, jak Boga kocham, śpi powinięta w koki, migreny, iluksye, pudry….Jaka a niej będzie zona dla ciebie, Macieju, zastanów się?… Wielka pani, spałaby do dwunastej… wszystko ją mę cay, nawet wstając z łóżka, powiada że już jest zmęczona…
– Cóż chcesz, mój drogi – odzywa się… na to – kiedy ja właśnie takie lubię, i moja nieboszczka zona kubek w kubek taka sama była.
– No, to już nie rozumiem, dalibóg głupieję, co ci się w niej mogło podobać!… to suchotnica – szepczę mu ciszej – doktor mi mówił, że parę lat nie pociągnie…
Wytrzeszczył na mnie oczy i widzę ta wiadomość zrobiła na nim pewną sensacyę. Myślę sobie, że trafiłem mu, bo jakoś stoi, stoi, kręcąc bregietowskim kluczykiem, a ja żeby dolać jeszcze więcej oliwy do ognia i stanowczo go zdecydować przeciw, dodaję znowu szeptem:
– Bo to i ułomna, pioszę cię, Maciusiu; widzisz, tak jak wyjdzie ubrana, jak jej tam plecy wysznurują, zdaje ci się, że coś, prawda? Ale to wszystko sztuczki toalety…
On ciągle jeszcze milczy, a bregietowbki kluczyk obracany w jego palcach, tylko mu trzeszczy coraz prędzej, a głowę zwiesił tak, że ten czerwony dziób jego, nosem zwany, prawie dotyka brody. Dobrze, myślę sobie, kujmy żelazo póki gorące.
– A korki u trzewików to na trzy cale, i jeszcze drugie w środek wkłada… tak, tak; popsuła sobie nogi zupełnie, jak Boga kocham, często chodzi na palcach… jakby na szczudłach; uważasz?
– Uważam–bąknie wciąż zamyślony.
– No więc–peroruję dalej, pewny żem go zupełnie zniechęcił – jeżeli wiedząc to wszystko, bo uważasz, jako szkolnemu koledze i przyjacielowi wypadało mi – JS –
– A niechże oi§J jakiś ty ograniczony!–krzyknę zirytowany do żywego, a czując, że mię już zwyczajna cierpliwość opuszcza, trzasnąłem drzwiami i wybiegłem na dziedziniec.
Jak raz chodziła koo klombu Michalinka i chodziła bardzo wesoło zrywając kwiaty. Słyszę zdaleka śpiewa sobie nawet. „Chociaż to życie idzie jak po grudzie…”
– Co chodzi po grudzie? głupstwa, panie dobrodzieju – mówię do siebie… – Jaka mi rozkoszna, jaka szczęśliwa! Jest czego, jest! Złapała starego trutnia, któregoby nikt inny nie chciał… No, no… nawet podskakuje sobie panienka… A czego u licha zrywa te kwiaty?… Cóż ona sobie myśli, że to ziele jakie polne… tak, tak… całemi garściami… najlepiej z korzeniem powyrywać, inościa panno!…
Dalibóg żeby to na koga innego trafiło, nie na mnie człowieka cierpliwego, toby poszedł i na wymyślał… Ale to zaraz żona-by mię opadła: „jesteś niegrzeczny, jesteś raptus. nic, tylko wmówili we mnie, że ja raptus. Miły Boże, jeżeli ja raptus, jeżeli ja prędki, to chyba w żyłach wszystkich ludzi owsiane piwo płynie a nie krew, panie dobrodzieju!… Powiem jakie słowo trochę żywiej… spojrzę dobitniej… zaraz: mój Guciu, tylko się też nie unoś!… Cóż oni chcą, żebym był jak ślimak w skorupie, czy co? Przecież żyję jeszcze, chwała Bogu…
– Auguście, Auguście!–woła na mnie Lincia – proszę cię, pójdźno, zobacz, jakie to pyszne te astry karłowe.
– Bardzo pyszne… – mówię nachylając się nad grządką.
otwarcie tę rzecz powiedzieć, chcesz się z nią żenić, to się żeń!
– Wdzięczny ci jestem – odpowiada uradowany ściskając mi rękę – nie uwierzysz, jak ci jestem wdzięczny…
– A widzisz, widzisz, Maciusiu, jakto zawsze dobrze jest posłuchać rady starszego przyjaciela! Wobec sideł kobiecych, jakie na nas biednych mężczyzn one wszędzie zastawiają, doświadczenie coś znaczy…
– Bardzo ci dziękuję, serdecznie, gorąco dziękuję–mówi, rzucając mi się na szyję, Maciuś.
Wycałowałem go okrutnie na wsze strony, kontent, że mi się tak łatwo sprawa udała, bo dalipan, spodziewałem się większego uporu. Ci geometrzy, to uparty naród, wychowany na matematyce, która bez sprawdzania cyrklem niczemu i nikomu nie wierzy.
– No, więc finita komedya?–mówie.
– Finita – odpowiada z zamiarem śmiania się ze swej miłości.
– No i wyjedziesz na jakiś czas od nas. Proszę cię, nie myśl, że ja cię z domu wyprawiam, uie… ale tak jakoś zrywać i zostać nie wypada…
– Któż tu myśli o zrywaniu?
– Jakto kto myśli? wszak ty… No, przecież się nie żenisz?
– Ale owszem, pozwoliłeś, żenię się…
– Człowieku! – zawołam zdziwiony – albo mnie albo tobie brakuje tu jakiejś klepki… Co, ja pozwoliłem?
– Afój kochany–rzecze mi z całą bezczelnością – wszak powiedziałeś przed chwilą „chcesz, to się żeń…r ja tez chcę…
A. Wilczyński.-Tom XII. 2
– Szczególniej ten koloru sino-liliowego… patrz, ma odcień nieco buraczkowy…
– O, bardzo ładny, niby kolor nosa Maciusia…
– Co też ty mówisz? – odpowiada patrząc się uśmiechnięta w moje oczy – pan Maciej ma tak świeżą cere w twarzy, taki prawdziwie czerstwy, męzki kolor.
– I on ci się, Linciu, naprawdę podoba?
– Jak ciebie kocham, naprawdę–odpowiada mi z taką śmiałością, jakbym ją pytał nie o kochanka, ale naprzykład o konia lub krowę…
– No–pomyślałem sobie z goryczą–teraźniejszy świat już bez czci i wstydu, jak Boga kocham, bez żadnego wstydu. Pamiętam, siostra moja Julka, to przecie już była sobie pannica jak szla za mąż, bo miała dwadzieścia i pięć lat, a przy wzmiance o narzeczonym, to, panic, karmazyn robił się z jej twarzy, a to chuchro, biedota, ledwie że ośinnaście lat skończyło, i tak ci patrzy śmiało w oczy…
– I powiedz mi–mówie już do niej na zimno – co ci się tak w nim podobało?…
– Wszystko: charakter.