Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Siostra wirtuoza - ebook

Data wydania:
11 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siostra wirtuoza - ebook

Antonina Wilkońska, siostra Paderewskiego, snuje opowieść o bracie, rodzinnych tajemnicach, romansach, sprawach szlachetnych i wstydliwych, a także wydarzeniach historycznych istotnych dla losów Polski i świata. Jakie szanse na realizację planów i marzeń miała kobieta, której brat stał się światowym gigantem? Jak rodzinne relacje wpłynęły na jej życie i wybory, do których została zmuszona?

Agnieszka Lis kolejny raz udowadnia, że tworzy opowieści pełne emocji, ze skomplikowanymi,  wielowymiarowymi bohaterami, obok których nie da się przejść obojętnie. W  tej powieści przede wszystkim kreuje postać inteligentnej damy, zdolnej, błyskotliwej, dla której kluczowe jest pytanie… „Gdybym nie była kobietą – czy byłabym gdzie indziej?”

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83290-63-8
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Li­sto­pa­dowa noc po­zo­sta­wała ciemna ni­czym czarny chleb, do­kład­nie taki, za ja­kim na przed­nówku tę­sk­nili chłopi. Zde­ner­wo­wany Jan krą­żył po sa­lo­nie, pró­bu­jąc cięż­kimi kro­kami roz­go­nić nie­po­kój. W są­sied­nim po­koju Po­lik­sena, w to­wa­rzy­stwie do­świad­czo­nej aku­szerki, mę­czyła się już sześć go­dzin. Na każdy jej okrzyk Jan re­ago­wał zu­peł­nie nie­uświa­do­mio­nym, za to wy­so­kim, ner­wo­wym pod­sko­kiem, od któ­rego ugi­nały się de­ski pod­łogi. Krzyk dziecka usły­szał do­piero późno w nocy. Zaj­rzał do sy­pialni, roz­ra­do­wany. Aku­szerka ze skrzy­wioną miną, bez słowa, wy­pchnęła świeżo upie­czo­nego ojca za drzwi. Przy­trzy­mał je.

– Syn czy córka? – za­py­tał z na­pię­ciem.

– A idzie, idzie – od­burk­nęła ko­bieta. – Dzyn­dzelka ma.

Wnie­bo­wzięty Jan prze­szedł kilka kro­ków do kuchni. Zer­k­nął po dro­dze do nie­wiel­kiego po­koju, wy­koń­czo­nego ta­petą w pa­ste­lowe kwiatki. Jego có­reczka, po­nad­dwu­let­nia An­to­sia, w nie­spo­koj­nym śnie rzu­cała spo­coną główką. Po­gła­skał dziecko po skle­jo­nych wło­skach, wy­szedł i z kre­densu wy­cią­gnął bu­telkę. Na­lał do szklanki czy­stej wódki na dwa palce i wy­pił dusz­kiem. Nie­przy­zwy­cza­jony do al­ko­holu, szybko po­czuł cie­pło. A po­tem za­snął na ka­na­pie, szczę­śliwy i spo­kojny.

An­to­nina na­stęp­nego ranka po­bie­gła do matki. Zdu­miona przy­sta­nęła w drzwiach sy­pialni.

– Mamo? – ode­zwała się cie­niutko.

– Chodź, An­to­siu – szep­nęła zmę­czona Po­lik­sena, blado się uśmie­cha­jąc. – Przed­sta­wiam ci brata.

Ignacy Jan po­pa­trzył na sio­strę gra­na­to­wymi oczkami i roz­ry­czał się, do­no­śnie da­jąc do­wód zdro­wych płuc. Był szó­sty li­sto­pada ty­siąc osiem­set sześć­dzie­sią­tego roku.

Od tego dnia An­to­sia co­dzien­nie sia­dy­wała przy łóżku mamy, przy­glą­da­jąc się bratu. Była zbyt mała, by no­sić go na rę­kach, jed­nak śpie­wała mu swoje nie za­wsze jesz­cze składne ko­ły­sanki, kła­dła główkę obok usy­pia­ją­cego ma­lu­cha, po­zwa­lała mu cią­gnąć się za loki i de­mon­stro­wała lal­czyne su­kienki. Ignaś ni­gdy wię­cej nie za­pła­kał na jej wi­dok.

Wła­ści­wie stali się nie­roz­łączni, Po­lik­sena z każ­dym dniem czuła się bo­wiem słab­sza. Wciąż od­czu­wała skutki naj­młod­szych lat spę­dzo­nych w Ka­łu­dze. Tam zo­stał ze­słany jej ko­chany papa, Zyg­munt No­wicki, przy­ja­ciel Adama Mic­kie­wi­cza, świa­tły fi­lo­mata, pro­fe­sor bia­ło­stoc­kiego gim­na­zjum. Za­sły­nął tym, że „da­wał gra­tis hi­sto­ryę pol­ską dla ca­łego gim­na­zjum, tym spo­so­bem wiele zręcz­no­ści wpo­je­nia w mło­dzież pod­la­ską du­cha do­brego”. Jego czynny udział w po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym nie uszedł uwagi car­skich władz, a córka pła­ciła za oj­cow­ski pa­trio­tyzm naj­wyż­szą cenę.

An­to­sia po­świę­cała bratu co­raz wię­cej czasu, a gdy po sze­ściu mie­sią­cach Po­lik­sena zo­stała od­pro­wa­dzona na cmen­tarz w Ku­ry­łówce, dziew­czynka już więk­szość swo­ich dni spę­dzała z nie­mow­la­kiem.

„My­ślę, że tata się wtedy za­ła­mał” – na­pi­sa­łaby w swoim pa­mięt­niku, gdyby go wtedy pro­wa­dziła, An­to­sia. I da­lej: „Brak żony mu­siał być dla niego ab­so­lut­nie nie­zno­śny. Na szczę­ście re­gu­lar­nie przy­by­wała do na­szego domu ciotka, kar­miła nas, pil­no­wała to­a­lety i do­glą­dała obej­ścia. Trzy­dzie­sto­dwu­letni oj­ciec, który stał się dla nas rów­no­cze­śnie matką, dbał zaś o wy­cho­wa­nie i edu­ka­cję. Sam pięk­nie grał na skrzyp­cach, ale ja nie prze­ja­wia­łam ku temu ta­lentu. Do­piero póź­niej za­in­te­re­so­wał mnie for­te­pian. A skoro mnie zo­stał po­ka­zany, to i memu bratu. Bo mój bra­ci­szek... Oj­ciec li­czył na to, że Ignaś spełni jego ocze­ki­wa­nia. Ignaś, nie ja. Chło­piec, nie dziew­czynka...”

***

Wśród ła­god­nych pa­gór­ków, po­mię­dzy naj­pięk­niej­szymi sa­dami, w któ­rych rok­rocz­nie ga­łę­zie drzew ugi­nały się od pach­ną­cych owo­ców, po­śród naj­won­niej­szych kwia­tów, w ci­szy i spo­koju, oto­czeni mi­ło­ścią ojca i tro­ską ciotki – ro­śli­śmy. Da­leko od cy­wi­li­za­cji, a jed­nak hi­sto­ria i tak nas zna­la­zła.

Nasz oj­ciec, ob­da­rzony spo­rym po­czu­ciem hu­moru i ko­cha­jący nas bar­dzo, był jed­nak przede wszyst­kim obo­wiąz­kowy. Za­rzą­dzał wiel­kimi ma­jąt­kami ziem­skimi, dbał i o zie­mię, i o chło­pów. Spra­wie­dliwy i uczciwy. To pew­nie sta­no­wiło na­szą wspólną zgubę.

Bo czło­wiek prawy ko­cha oj­czy­znę, a w tam­tych nie­spo­koj­nych cza­sach pa­trio­tyzm kosz­to­wał wię­cej niż wiele. Oj­ciec ma­wiał, że my je­ste­śmy herbu Je­lita, ze wsi Pa­de­rewo na ziemi dro­hic­kiej, i bę­dziemy zie­mię pol­ską czy­nić za­sobną i za­bie­gać o jej wol­ność. Był szla­chetny, dumny i mo­ralny. Mia­łam nie­spełna sześć lat, gdy Ko­zacy okrą­żyli nasz dom, prze­trzą­snęli całe obej­ście, po­zo­sta­wia­jąc prze­okropny ba­ła­gan. Przede wszyst­kim zaś – za­brali ojca. Nie uczest­ni­czył wpraw­dzie czyn­nie w po­wsta­niu stycz­nio­wym, po­są­dzony jed­nak zo­stał, cał­kiem słusz­nie zresztą, o wspar­cie dla po­wstań­ców. Za­brali go do wię­zie­nia w Li­ty­niu, a my zo­sta­li­śmy sami, trzy­letni Ignaś i pię­cio­let­nia ja.

Wie­cie, nad czym naj­bar­dziej ubo­le­wa­łam? Ignaś jako trzy­la­tek sam pod­cho­dził do for­te­pianu. Speł­niał ma­rze­nia ojca, a być może także i matki, która prze­cież – do­sko­nale to pa­mię­tam! – była bar­dzo mu­zy­kalna. Cią­gle w domu śpie­wała, jak ja to lu­bi­łam! I akom­pa­nio­wała so­bie na for­te­pia­nie... Po­my­śla­łam wtedy, w tam­tym strasz­nym mo­men­cie, kiedy to Ko­zak zdzie­lił na­ha­jem Igna­sia, bo ma­lec śmiał się doń ode­zwać, po­my­śla­łam o tym, że... nie bę­dzie grał na for­te­pia­nie!

A już wtedy przy­cho­dził do niego na­uczy­ciel. Ra­zem gra­li­śmy du­ety for­te­pia­nowe, choć pan Fi­lip Ru­now­ski był skrzyp­kiem. Ignaś chciał grać wy­łącz­nie na for­te­pia­nie, a pia­ni­sty ni­g­dzie w oko­licy nie było. Mie­li­śmy z tego dużo ra­do­ści i wtedy ba­łam się, że po tym ude­rze­niu na­ha­jem ta ra­dość znik­nie...

Dziw­nymi ścież­kami cho­dzą dzie­cięce my­śli, czyż nie? Nie mar­twi­łam się o ojca ani o si­niaki na ciele mo­jego bra­ciszka. Prze­cięta skóra do­kucz­liwa była dla Igna­sia, jed­nak duma ucier­piała znacz­nie bar­dziej. A ja mar­twi­łam się o grę na for­te­pia­nie!

Ojca za­aresz­to­wano i wy­wie­ziono na rok, nie­zmier­nie długi dla kil­ku­lat­ków. Do­piero wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łam, jak bar­dzo oj­ciec wy­róż­niał się na tle in­nych za­rząd­ców. Bo to chłopi udali się do władz okręgu, do­ma­ga­jąc się jego uwol­nie­nia. Ta­kim był spra­wie­dli­wym eko­no­mem! Wielka to była sprawa, choć i tak po­tem nie po­mo­gła – tato długo nie mógł zna­leźć za­trud­nie­nia, ży­cie nas więc nie roz­piesz­czało. Może jed­nak nie po­win­nam tak mó­wić? Za­opie­ko­wała się nami sio­stra mo­jego ojca. Przy­je­chała naj­szyb­ciej jak mo­gła, choć miesz­kała sto ki­lo­me­trów od nas. To była zna­cząca od­le­głość! Nasz dom le­żał w prze­pięk­nej oko­licy, zie­lo­nej i z ob­szer­nym ho­ry­zon­tem po­zwa­la­ją­cym sze­roko ma­rzyć, ale da­leko zeń było do in­nych do­mostw. Nie do­cho­dziła do nas ko­lej, a drogi, ku­rzące się la­tem, wio­sną sta­wały się nie­mal nie­prze­jezdne, tak by­wały za­bło­cone. A jed­nak ciotka przy­je­chała, za­pa­ko­wała wszyst­kie nie­zbędne rze­czy, po czym za­brała nas do sie­bie i pie­lę­gno­wała w czas nie­obec­no­ści ojca jak ro­dzona matka.

Miała wiel­kie serce, choć nie­wiel­kie za­soby – a i tak za­dbała, by przy­jeż­dżał do nas, do No­wo­sió­łek koło Cud­nowa, nad rzeką Te­te­rew, na­uczy­ciel mu­zyki. W szcze­gól­no­ści dla Igna­sia, oczy­wi­ście. Pan Piotr So­wiń­ski dwoił się i troił, sam jed­nak nie po­tra­fił za wiele. Wpraw­dzie jego mu­zyczne ko­li­ga­cje ro­dzinne były ze wszech miar in­te­re­su­jące, bo­wiem jego brat, Woj­ciech So­wiń­ski, był już uzna­nym mu­zy­kiem i au­to­rem za­cnego słow­nika bio­gra­ficz­nego mu­zy­ków pol­skich, jed­nak on sam... W ro­dzi­nie So­wiń­skich silny był także nurt po­etycki, nasz na­uczy­ciel był wu­jem Le­onarda, który za­sły­nął so­ne­tami i dra­ma­tami. Pan Piotr przy­jeż­dżał więc do domu ciotki zwy­kle raz w ty­go­dniu. Pro­wa­dził lek­cje, choć nie wiem, czy dziś tak bym je na­zwała. Spę­dzał z nami przy for­te­pia­nie wiele go­dzin przez cały dzień, cza­sem na­wet dwa. Wciąż gra­li­śmy na cztery ręce. Ja w so­pra­nie, Ignaś w ba­sie, nie­mal ni­gdy nie za­mie­nia­li­śmy się gło­sami, choć czu­łam, że to mój brat po­wi­nien grać główną par­tię. On od po­czątku miał w so­bie... coś. Siłę prze­ko­ny­wa­nia, wy­gry­waną dzie­cię­cymi pla­cami. Wi­zję utworu, na­wet naj­prost­szego. Tym­cza­sem spę­dza­li­śmy go­dziny przy in­stru­men­cie, prze­ko­ma­rza­jąc się i prze­py­cha­jąc, co nie­kiedy do­pro­wa­dzało mnie do łez, szcze­gól­nie gdy Igna­cemu udało się mnie kop­nąć lub zrzu­cić ze stołka. Bo­lały nie tyle si­niaki, co ura­żona duma star­szej sio­stry.

Przede wszyst­kim jed­nak pan Piotr So­wiń­ski nie umiał prze­ko­nać czte­ro­latka do pracy. Ignaś mu­zy­ko­wał, po­tra­fił spę­dzić przy for­te­pia­nie z nie­wiel­kimi prze­rwami więk­szą część dnia, ale nie uczył się grać. Im­pro­wi­zo­wał, two­rzył wła­sne me­lo­die, cie­sząc się współ­brz­mie­niami. Nie po­zna­wał jed­nak, jak na­ci­skać kla­wi­sze. Jak wy­do­by­wać świa­do­mie dźwięki. Jak pra­co­wać pal­cami, by re­ali­zo­wały jego mu­zyczną myśl. Jed­nym sło­wem: po dzie­cię­cemu kon­cer­to­wał, ale nie uczył się tech­niki gra­nia na for­te­pia­nie.

Długo jesz­cze póź­niej, przez wiele lat, Ignacy skar­żył się, że nie umie grać po­praw­nie, choć osią­gał już suk­cesy mu­zyczne, kom­po­zy­tor­skie i pe­da­go­giczne. Nie tego jed­nak pra­gnął mój brat... Mó­wił wprost o wdzięcz­no­ści dla ojca i jego sio­stry, ro­bili prze­cież wszystko, co w da­nej chwili mo­gli. Albo wie­rzyli, że to jest wszystko. Za­pew­nili nam na­uczy­cieli, nie tylko tych od mu­zyki. Pan Mi­chał Ba­biń­ski, były po­wsta­niec li­sto­pa­dowy, dbał o na­szą edu­ka­cję z ser­cem i za­an­ga­żo­wa­niem. Hi­sto­ria, geo­gra­fia, fran­cu­ski, pol­ski, ro­syj­ski – uczy­li­śmy się z nim wszyst­kiego, co nie­zbędne. Były to także lek­cje pa­trio­ty­zmu – jakże bo­wiem na­zwać ina­czej opo­wie­ści o pol­skiej po­tę­dze, sła­wio­nej przez pana Mi­chała? Ignaś tak się wtedy za­pa­lił do bi­twy pod Grun­wal­dem, że cią­gle ją mu­sie­li­śmy przed­sta­wiać. On był pol­skim ry­ce­rzem, ja ni­gdy nie da­łam na sie­bie na­rzu­cić prze­ście­ra­dła z czar­nym krzy­żem. Nie chcia­łam być Krzy­ża­kiem! To chyba psuło mu tro­chę za­bawę. Dla Igna­cego i tak naj­waż­niej­sza była mu­zyka. Oj­ciec i ciotka nie po­tra­fili jed­nak do­strzec, że nasi na­uczy­ciele, poza pa­nem Ba­biń­skim, nie byli pe­da­go­gami, ja­kich po­trze­bo­wał ich syn i bra­ta­nek. Nie za­pew­nili Igna­siowi pia­ni­stycz­nej tech­niki, tego ca­łego warsz­tatu, który jest nie­zbędny pia­ni­ście, a który kil­ku­la­tek osiąga z ła­two­ścią – gdy ktoś mu go ob­ja­śni. Gamy, akordy, pa­saże, pal­co­wa­nie, stac­cato, le­gato, forte i piano, cre­scendo i ri­te­nuto... Igna­cemu nic z tych za­gad­nień nie zo­stało od­po­wied­nio – a w każ­dym ra­zie wy­star­cza­jąco – wy­tłu­ma­czone.

Gra­li­śmy za­tem du­ety. Zna­li­śmy wy­ciągi więk­szo­ści po­pu­lar­nych w tam­tym cza­sie oper. Na przy­kład Il do­lce su­ono riso to był nasz po­pi­sowy nu­mer, a Łu­cję z Lam­mer­mo­oru Dio­ni­zet­tiego wy­ko­ny­wa­li­śmy zna­ko­mi­cie. Albo Cy­ru­lika se­wil­skiego Ros­si­niego. Wszy­scy to znali, wszy­scy lu­bili, my – gra­li­śmy. A po­nie­waż ro­bi­li­śmy to cią­gle, wy­da­wało się, że lek­cje przy­no­szą re­zul­taty. Bo prze­cież kiedy pra­cu­jesz – osią­gasz wy­niki, czyż nie? Tak się zda­wało wszyst­kim do­koła, w tym ciotce. I ojcu także, kiedy już wró­cił do domu.

Nie był to nasz dawny dom... Nie wró­ci­li­śmy do Ku­ry­łówki, oj­ciec otrzy­mał po­sadę za­rządcy ma­jątku Szasz­kie­wi­czów w Su­dył­ko­wie, w po­wie­cie za­sław­skim na Wo­ły­niu. To było miej­sce pełne smutku i no­stal­gii. Nie ze względu na na­strój w nim pa­nu­jący, o nie! O to dbał oj­ciec. Po­zwa­lał nam na sza­lone dzie­ciń­skie za­bawy, pod­sy­cał pa­trio­tyczne in­stynkty. Na przy­kład Ignaś wkła­dał mię­dzy nogi kij od szczotki, ja za­wie­sza­łam na jego końcu wo­rek wy­pchany szma­tami. Cza­sem na­wet uda­wało mi się uło­żyć coś na kształt koń­skiej głowy. Do tego ro­ga­tywka z bia­łych i czer­wo­nych skraw­ków pa­pieru. I już ry­cerz wal­czył o pol­skość, naj­czę­ściej pod Grun­wal­dem. To było piękne. Smut­kiem tchnęło zaś to, co za oknem. W Su­dył­ko­wie miesz­kało wtedy za­le­d­wie dwa ty­siące lu­dzi, może na­wet mniej, z tego ty­siąc osiem­set to byli Ży­dzi. A na­sze okna wy­cho­dziły wprost na ży­dow­ski cmen­tarz, gdzie kilka razy w ty­go­dniu od­by­wały się po­grzeby, po któ­rych z miej­sca wiecz­nego spo­czynku do­cho­dziły ża­ło­sne, cza­sem ca­ło­nocne śpiewy. Pa­no­wał więc szcze­gólny kli­mat w na­szym domu. Czyż można się dzi­wić, że ra­zem z bra­tem szu­ka­li­śmy we­so­ło­ści?

Gra­nie na in­stru­men­cie było na­szą ra­do­ścią, choć oprócz na­uczy­ciela nie mie­li­śmy także szczę­ścia do in­stru­mentu. Dys­po­no­wa­li­śmy za­le­d­wie sta­rym pia­ni­nem, i to okrop­nym! Było ci­che, miało brzydki dźwięk i nic nie po­ma­gało, że po­cho­dziło z pięk­nego nad­du­naj­skiego Wied­nia. Ni­gdy po­tem nie chcia­łam grać na pia­ni­nie marki Graff, a i Ignacy za tą firmą nie prze­pa­dał.

Ojcu jed­nak nic nie prze­szka­dzało. Gra­li­śmy cią­gle i cią­gle – to do­brze. Wie­rzył w nas, choć bez wąt­pie­nia w Igna­cego bar­dziej. Ja... Cóż, rolą ko­biety było – i jest – wyjść za mąż, uro­dzić i wy­cho­wać dzieci. Męż­czyźni mają iść w świat i go zdo­by­wać. Dla­tego oj­ciec dla Igna­cego przy­go­to­wał spe­cjalny ze­szyt. Spiął po pro­stu wiele ar­ku­szy pa­pieru w pięć li­nii i pod­pi­sał sta­ran­nie: „Kom­po­zy­cje Igna­cego Pa­de­rew­skiego”.

I fak­tycz­nie! Ignaś, który do tej pory za­le­d­wie im­pro­wi­zo­wał, za­czął swoje utwory za­pi­sy­wać. I to w ja­kim tem­pie! Nie mi­nęło kilka mie­sięcy, gdy ze­szyt się za­peł­nił. Nie miał jed­nak do swo­ich kom­po­zy­cji aten­cji. Wręcz twier­dził, że one tylko ład­nie wy­glą­dają, ot, kropki za­pi­sane na li­niach rów­nymi rzę­dami. A jed­nak bar­dzo ża­łuję, że ów ze­szyt za­gi­nął. Są­dzę, że na­wet te pierw­sze Igna­siowe kom­po­zy­cje miały wiele wy­razu. A przede wszyst­kim – że od­zwier­cie­dlały du­cha mo­jego brata.

Nasz świat zmie­nił się ra­dy­kal­nie, gdy oj­ciec w roku sześć­dzie­sią­tym siód­mym oże­nił się po­now­nie, z Anną Tań­kow­ską. Wie­rzę, że dla niego to była do­bra de­cy­zja. Dzi­siaj tak to wi­dzę. Dla Igna­sia zresztą też – ma­co­cha ko­chała go, bez wąt­pie­nia. Miała dla niego do­bre słowo i za­cho­mi­ko­wane słod­ko­ści po obie­dzie. Dla mnie jed­nak... Cóż, mia­łam dzie­więć lat i za­czy­na­łam do­ra­stać. Chcia­łam być ważna, a wła­śnie moja rola w domu zo­stała spro­wa­dzona do wy­ko­naw­czyni po­le­ceń. Wie­rzy­łam, że rów­nie do­brze mo­głoby mnie w tym domu nie być!

Za to Ignacy... Roz­wi­jał się. Gdy miał dwa­na­ście lat, ja by­łam wtedy czter­na­sto­let­nią pan­nicą, da­li­śmy wspólny kon­cert. Do­bro­czynny. Ucho­dzi­li­śmy w oko­licy za szcze­gól­nie mu­zy­kalne dzieci i ze­bra­li­śmy sporą pu­blicz­ność. Dla mnie to był je­den z ostat­nich pu­blicz­nych wy­stę­pów w ży­ciu, po­tem gra­łam już głów­nie w do­mo­wym za­ci­szu, choć z wielką mi­ło­ścią do mu­zyki. Ignacy zaś wła­śnie roz­po­czął swój kon­cer­towy po­chód. Tego sa­mego roku za­grał jesz­cze w Za­sła­wiu i Ostrogu, już sam, jako so­li­sta. Wzbu­dził za­in­te­re­so­wa­nie wszyst­kich, także moż­nych ro­dów z oko­licy, na przy­kład Chod­kie­wi­czów. Mnie się to jed­nak zu­peł­nie nie po­do­bało.

Po pierw­sze, mia­łam nie­od­parte wra­że­nie cyrku. Czyż mój brat miał peł­nić rolę tre­so­wa­nej małpki? Wra­że­nie to za­pa­mię­ta­łam do­sko­nale, tak było silne. Ignacy w tam­tym mo­men­cie nie miał na­zbyt sze­ro­kiego re­per­tu­aru, wy­stępy za­tem trwały nie­zbyt długo. Po za­koń­czo­nym kon­cer­cie kła­dziono na kla­wia­tu­rze ręcz­nik, a Ignaś wy­ko­ny­wał do­kład­nie cały pro­gram jesz­cze raz – lecz z za­kry­tymi rę­kami. Nie wi­dział kla­wi­szy! Wzbu­dzało to aplauz, oczy­wi­ście. Taki sam, jak po­pisy pre­sti­di­gi­ta­tora... A poza tym, i to jest chyba waż­niej­sze, czu­łam, że nie­długo już stracę mo­jego brata. Cóż mi po­zo­sta­nie? Kłót­nie z ma­co­chą, po­tem za­mąż­pój­ście. A Ignaś?

Sta­nie się Igna­cym.ROZDZIAŁ 2

Jak można się było spo­dzie­wać, suk­cesy Igna­cego wbiły ojca w dumę. Uza­sad­nioną, oczy­wi­ście, choć pełną me­lan­cho­lii z mo­jej strony. Słowo „kon­ser­wa­to­rium” za­brzmiało w na­szym domu pew­nego dnia o zmierz­chu. Raz wy­po­wie­dziane – zo­stało, za­do­mo­wiło się, a po­tem za­częło wy­zie­rać z każ­dego kąta. Jakże ja tego nie chcia­łam!

Nie można jed­nak po­wstrzy­mać prze­zna­cze­nia, tak jak nie po­tra­fimy za­wró­cić du­szy kro­czą­cej do Boga. Tę­sk­ni­łam za matką, choć le­d­wie ją pa­mię­ta­łam. Bra­ko­wało mi jej z każ­dym dniem co­raz bar­dziej, więc co­raz gło­śniej spie­ra­łam się z ma­co­chą. Tym czę­ściej pła­ka­łam po no­cach, im bar­dziej zda­wa­łam so­bie sprawę, że Ignacy wy­je­dzie.

Na moje nie­szczę­ście wła­śnie ukoń­czono li­nię ko­le­jową z War­szawą. Ignacy wraz z oj­cem po­je­chali pierw­szym po­cią­giem, ko­leją brze­sko-tar­no­brze­ską, a po­tem te­re­spol­ską, to­wa­ro­wym wa­go­nem, bo wtedy jesz­cze nie pusz­czali na tej tra­sie oso­bo­wych. Wtedy po­my­śla­łam, że mój brat za­wsze musi być pierw­szy. Skąd mo­głam wie­dzieć, że są go­dziny, w któ­rych nie na­leży snuć my­śli? Mogą oka­zać się pro­ro­cze. Ta była ja­sno­wi­dząca. Ignacy prze­cież stał się pierw­szy, naj­pierw­szy.

Dwu­na­sto­let­niego Igna­cego prze­słu­chał sam dy­rek­tor, pan Apo­li­nary Kąt­ski, który za­ło­żył In­sty­tut Mu­zyczny w War­sza­wie. Po­dobno pa­trzył mo­jemu bratu pro­sto w oczy i przy­jął go bez for­mal­nego eg­za­minu. Czyż po­trze­bo­wa­łam bar­dziej do­tkli­wego do­wodu, że wła­śnie stra­ci­łam brata? Był już gdzie in­dziej. Zy­skała go mu­zyka, w pre­zen­cie otrzy­mał kraj. Ja mo­głam tylko pa­trzeć z za­zdro­ścią i ko­chać z od­da­le­nia.

Po­tem wraz z oj­cem cho­dzili po War­sza­wie, szu­ka­jąc dla Igna­cego for­te­pianu. Wszyst­kie były za dro­gie, oczy­wi­ście. Tra­fili jed­nak – do­wód ko­lejny na wy­jąt­kowy traf, szczę­ście, prze­zna­cze­nie? – do ma­ga­zynu Kern­topfa, gdzie w dwu­dzie­stu lub wię­cej po­miesz­cze­niach stały nie­zli­czone pia­nina i for­te­piany. Stary Kern­topf od razu po­znał, że przy­byli do niego klienci nie­ma­jętni, i za­pro­po­no­wał tak ni­ską cenę za pia­nino, że oj­ciec ku­pił je bez wa­ha­nia. A w mo­men­cie, gdy Ignacy usiadł i za­czął grać, przy­był syn sta­rego fa­bry­kanta, Edward. I tak, znie­nacka, Ignacy zy­skał przy­ja­ciela, pia­nino i lo­kum, za­miesz­kał bo­wiem przy licz­nej fa­mi­lii Kern­top­fów. „Ro­dzina Kern­to­fpów, wśród któ­rej spę­dzi­łem trzy i pół lata, nie była wcale bo­gatą. Skła­dała się ona z ro­dzi­ców, pię­ciu có­rek i ty­luż sy­nów. Trzy za­mężne córki i dwaj sy­no­wie byli poza do­mem. Dwie naj­młod­sze córki, naj­star­szy syn Edward i dwaj naj­młodsi bra­cia miesz­kali z ro­dzi­cami. skromną, nie­da­jącą się po­rów­nać z moim oj­cow­skim do­mem sie­dzibę, miesz­czań­skie po­zba­wione wszel­kich ozdób miesz­ka­nie”.

Ignacy zy­skał drugi dom, a może z cza­sem na­wet pierw­szy? Ćwi­czyć cho­dził do ro­dzin­nego składu for­te­pia­nów. Wiem, że był szczę­śliwy. Prze­czy­ta­łam, znacz­nie póź­niej, że do­tych­czas prze­by­wał je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie sio­stry. „Stale by­łem sam, a nie­we­sołe jest – trzeba przy­znać – ży­cie chłopca prze­by­wa­ją­cego cią­gle z dziew­czynką, jedną dziew­czynką i to w do­datku z sio­strą”.

„W do­datku z sio­strą”... Jak mo­głoby mnie to nie za­bo­leć? Choć mi­nęło tyle lat, choć prze­ży­łam dłu­gie ży­cie, choć dane mi było póź­niej spę­dzić z Igna­cym wiele chwil, na­wet do­brych, choć spo­glą­dam w prze­szłość z cie­płem w sercu – to zda­nie wryło się w moją du­szę i prze­cięło ją, jak pę­dzący po­ciąg wrzyna się w gór­ski tu­nel.

Jedno tylko do­ku­czało memu bratu do­tkli­wie w tym okre­sie, choć papa za­pewne po­czułby urazę, bo prze­cież sta­rał się za­pew­nić sy­nowi wa­runki jak naj­lep­sze. Ignacy wprost bie­do­wał. W li­stach do­no­sił o tym, jak pil­nie stu­diuje, że jest naj­lep­szy na lek­cjach re­li­gii, wszystko pi­sał, by tatkę za­do­wo­lić. Le­d­wie wspo­mi­nał, że dziurę w pal­cie za­sła­niał nu­tami, jakby się wsty­dził, że nie do­ja­dał cza­sami, że gdyby nie Kern­top­fo­wie, mi­zerny byłby jego los.

Ignacy byłby w War­sza­wie cał­kiem szczę­śliwy, gdyby po­zwo­lono mu uczyć się gry na for­te­pia­nie. Jed­nak wszy­scy od­ra­dzali mu ten in­stru­ment. „Pan nie bę­dziesz pia­ni­stą” – tak mó­wili, jed­no­cze­śnie pod­kre­śla­jąc zdol­no­ści mu­zyczne mego brata. Na­uczy­ciel teo­rii mu­zyki, pan Ka­rol Stu­dziń­ski, i kom­po­zy­cji, pan Gu­staw Ro­gu­ski, wy­chwa­lali mło­dego stu­denta. Ignacy był wdzięczny szcze­gól­nie panu Ro­gu­skiemu. Jemu to bo­wiem za­de­dy­ko­wał w ty­siąc osiem­set sie­dem­dzie­sią­tym szó­stym roku swoje pierw­sze po­waż­niej­sze dzieło, Valse mi­gnonne. Za­grał mi je kie­dyś. Jakże mu za­zdro­ści­łam! Tej lek­ko­ści, tego tańca za­war­tego w dźwię­kach, nut ukła­da­ją­cych się w ele­ganc­kie kroki walca... Jakże on po­tra­fił to za­grać! Może i nie miał tech­niki, jak twier­dzili nie­któ­rzy. Ale jak po­tra­fił grać!

Jed­nak pia­ni­ści... Do nich Ignacy nie miał szczę­ścia. Albo pod­kre­ślali braki owej tech­niki pia­ni­stycz­nej, twier­dząc, że nie da się ich nad­ro­bić w tak póź­nym wieku – zu­peł­nie jakby był star­cem, nie trzy­na­sto­lat­kiem! – albo też nie zwra­cali na nią uwagi, li­cząc na wro­dzoną mu­zy­kal­ność Igna­cego. Skoro bra­ków nie da się nad­ro­bić, skupmy się na czymś in­nym. Mu­siało to nie­sły­cha­nie bo­leć Igna­cego. Roz­wi­jał się, bez wąt­pie­nia, sam mi o tym mó­wił – nie­wy­star­cza­jąco jed­nak, jego zda­niem, i bar­dziej przez przy­słu­chi­wa­nie się in­nym pia­ni­stom niż dzięki wła­snej pracy. Po pro­stu nie miał prze­wod­nika na pia­ni­stycz­nej dro­dze.

Nie prze­szko­dziło mu to jed­nak pra­co­wać nad re­per­tu­arem, cho­ciaż wciąż nie umiał po­ra­dzić so­bie z pew­nymi tech­nicz­nymi aspek­tami gry. „Na­tu­ralna tech­nika for­te­pia­nowa”, o ile w ogóle ta­kie po­ję­cie ist­nieje, była udzia­łem mo­jego brata od po­czątku jego dni. Na jak długo jed­nak mo­gła wy­star­czyć?

Ignacy, stu­diu­jąc pil­nie kon­tra­punkt, har­mo­nię i inne za­sady mu­zyki, po­zna­wał jed­no­cze­śnie ko­lejne in­stru­menty. In­te­re­so­wały go wszyst­kie! Za­czął od fletu, co oka­zało się cał­ko­witą po­rażką. Szybko usły­szał, że jego usta nie na­dają się do gry na tym in­stru­men­cie, są dlań zbyt sze­ro­kie, i po kilku ty­go­dniach zre­zy­gno­wał z ka­riery fle­ci­sty, która zresztą na­wet nie za­po­wia­dała się cie­ka­wie. Spró­bo­wał za­tem z obo­jem i klar­ne­tem u pana Mi­chała So­bo­lew­skiego. To była, we­dle słów mo­jego brata, nie­zmier­nie miła per­sona, ale po kilku ty­go­dniach hi­sto­ria się po­wtó­rzyła – Ignacy usły­szał, że nie jest stwo­rzony dla obu tych in­stru­men­tów. W kla­sie kon­tra­basu po­wie­dziano mu do­kład­nie to samo. Pró­bo­wał także gry na rogu. A po­tem uznał, że skoro prze­szedł już tak róż­no­rodne in­stru­men­ta­rium, to po­wi­nien po­znać wszyst­kie inne moż­liwe in­stru­menty – za­czął za­tem grać na trąbce. I z tego wła­śnie in­stru­mentu Ignacy otrzy­mał od pro­wa­dzą­cego klasę pro­fe­sora An­to­niego Kühne je­dyną w ży­ciu notę nie­do­sta­teczną, do czego zresztą ni­gdy nie przy­znał się ojcu. Za to na pu­zo­nie... O, w tym in­stru­men­cie po­dobno na­le­żało upa­try­wać rze­ko­mego po­wo­ła­nia mo­jego brata – miał się stać wy­bit­nym pu­zo­ni­stą!

Ignacy przez chwilę uwie­rzył w swoje nowo od­kryte prze­zna­cze­nie. W tym cza­sie w In­sty­tu­cie Mu­zycz­nym po­wstała or­kie­stra, która miała swo­imi wy­stę­pami zwró­cić uwagę spo­łecz­no­ści war­szaw­skiej na tę in­sty­tu­cję. To było oczko w gło­wie dy­rek­tora, próby od­by­wały się czę­sto i trwały długo, a Ignacy grał tam na pu­zo­nie wła­śnie. Ogromna liczba prób or­kie­stro­wych spo­wo­do­wała, że zda­rzało mu się za­nie­dby­wać obo­wiązki stu­denta i nie wy­wią­zy­wać do­brze z na­uki in­nych przed­mio­tów, dy­rek­tor jed­nak re­ago­wał wielką iry­ta­cją, gdy ktoś opusz­czał próby. Choć przy­znać trzeba, że Ignacy chęt­nie uczęsz­czał na wszel­kie za­ję­cia, nie tylko te obo­wiąz­kowe. Kie­dyś nie­po­strze­że­nie wśli­zgnął się do klasy skrzyp­co­wej, gdzie grupa stu­den­tów ćwi­czyła do kon­certu pod kie­row­nic­twem Kąt­skiego, i stał nie­zau­wa­żony w ką­cie. Nie­wy­soki, chudy i po­tar­gany, nikt na niego nie zwró­cił uwagi. Na za­koń­cze­nie pro­fe­sor rzekł, że któ­ryś z uczniów ma opra­co­wać akom­pa­nia­ment, bo bez niego utwór brzmi nie­wy­star­cza­jąco do­brze. Na to ode­zwał się Ignacy:

– Ale po co pi­sać? – za­py­tał ci­cho, ku zdu­mie­niu zgro­ma­dzo­nych. – Ja za­gram za­raz.

Po czym usiadł do for­te­pianu i po pro­stu za­grał. Nie chciał za­pi­sy­wać, nie po­trze­bo­wał za­pa­mię­ty­wać. Po pro­stu za­grał!

Z moim bra­tem ni­gdy nie było nudno. Na­wet kiedy bie­ga­li­śmy po sa­dach wo­kół domu ciotki, za­wsze wy­my­ślał coś fa­scy­nu­ją­cego. Za­uwa­żył naj­wy­żej wi­szącą gruszkę. Ja­kie to były emo­cje! Wiotka ga­łąź gro­ziła bo­le­snym upad­kiem, ale osta­tecz­nie Ignacy czę­sto­wał mnie zdo­bycz­nym owo­cem. Bu­do­wał sza­łas z ga­łęzi, które po­tem pusz­czały ko­rze­nie i zie­le­niły się wio­sną. Także w szkole eks­cy­ta­cja wo­kół mło­dego Pa­de­rew­skiego fluk­tu­owała, pul­so­wała... Ale oka­zała się krót­ko­trwała.

Jak wspo­mnia­łam, or­kie­stra była oczkiem w gło­wie dy­rek­tora. Gdy oka­zało się, że do War­szawy przy­bywa sam car, po­sta­no­wiono przy­go­to­wać ade­kwatne dla ta­kiej oso­bi­sto­ści kon­certy. Udały się zna­ko­mi­cie, car ła­ska­wie za­in­te­re­so­wał się pu­zo­nem, ka­zał go so­bie na­wet po­ka­zać! A może to nie był car? Może któ­ryś z jego ge­ne­ra­łów? Ad­iunk­tów? Któż to by tam spa­mię­tał, dość po­wie­dzieć, że Ignacy zo­stał wy­róż­niony.

Ale mój brat znowu sta­nął po nie­wła­ści­wej stro­nie. Po­now­nie do­wiódł cha­rak­teru, do czego męż­czyźni są prze­cież pre­de­sty­no­wani. Po­ka­zał dumę, ale nie było to mą­dre. Dla mnie sprawa była cał­kiem nie­zro­zu­miała. Po któ­rymś kon­cer­cie człon­ko­wie or­kie­stry wrę­czyli na es­tra­dzie panu Kąt­skiemu fo­to­gra­fie wszyst­kich człon­ków or­kie­stry, co prasa – zu­peł­nie nie wiem dla­czego – od­czy­tała cał­kiem źle. Re­cen­zent war­szaw­skiego „Wieku” na­pi­sał: „Po­ciąg ku te­atral­no­ści w ży­ciu na­leży do tych ob­ja­wów, przed któ­rymi każda zwierzch­ność jak naj­tro­skli­wiej strzec wy­cho­wan­ków swo­ich po­winna; jest to bo­wiem je­den z tych ży­wio­łów, które do wy­ro­bie­nia w nich co naj­mniej płyt­ko­ści i po­wierz­chow­no­ści cha­rak­teru, naj­dziel­niej się przy­czy­niają”. Ale czyż te­atralne ge­sty u ar­ty­stów to jest nie­wła­ściwa sprawa?

Mło­dość... Ma swoje prawa, bunty i nie­po­kor­no­ści. Dzie­ciaki! – bo jakże ina­czej ich na­zwać? – oświad­czyły, że chwila wrę­cze­nia pa­miątki zo­stała wy­brana przez pana Ró­żal­skiego, za­tem to na nim po­wi­nien cią­żyć za­rzut te­atral­no­ści. Oczy­wi­ście, mój brat był w gro­nie tych, któ­rzy krnąbr­nie nie za­mie­rzali po­chy­lić głowy. Mniej­sza o szcze­góły – Igna­cego wy­da­lono z kon­ser­wa­to­rium!

„Od­zna­czali się za­wsze krnąbr­no­ścią, nie­sfor­no­ścią i zu­chwal­stwem, w skutku czego nie­jed­no­krot­nie otrzy­my­wali na­po­mnie­nia. Byli za­wsze pierwsi do wszel­kich ma­ni­fe­sta­cji prze­ciwko wła­dzy In­sty­tu­to­wej, a tym sa­mym da­wali zły przy­kład swym ko­le­gom, wszel­kie zaś na­po­mnie­nia ze strony wła­dzy oka­zy­wały się bez­u­ży­tecz­nymi i naj­mniej­szego skutku na ich po­prawę nie dzia­ła­ją­cymi”. Tak oce­niono Igna­cego i jego ko­le­gów! Czy za­słu­że­nie?

Oczy­wi­ście.

Po­dzi­wia­łam wtedy mo­jego brata bar­dzo, choć do­prawdy, nie wszystko, co ro­bił, było roz­tropne. Nie zre­zy­gno­wał jed­nak ze swo­ich ma­rzeń – chciał być pia­ni­stą, choć wszy­scy wo­kół twier­dzili, że to nie­moż­liwe.

My­ślę, że dla Igna­cego zga­sło świa­tło. Mu­zyka była dla niego wszyst­kim. Świa­tem, od­de­chem, ja­sno­ścią, ra­do­ścią, snem, zmę­cze­niem, od­po­czyn­kiem. Był to także za­wód dla ro­dziny Kern­top­fów. Tylko Edward, naj­wier­niej­szy z przy­ja­ciół, za­wsze wie­rzył w mo­jego brata... Wszy­scy inni zda­wali się roz­cza­ro­wani.

Je­sie­nią jed­nak tatko w imie­niu Igna­cego zło­żył po­da­nie do Za­rządu In­sty­tutu Mu­zycz­nego, w któ­rym naj­po­kor­niej upra­szał... Dzięki temu mego brata przy­jęto na po­wrót do szkoły. Cóż to była za ra­dość i ulga! Choć mam wra­że­nie, że chyba dla wszyst­kich wo­kół więk­sza niż dla sa­mego Igna­cego. On bo­wiem w ko­lej­nych mie­sią­cach wcale nie przy­kła­dał się do pracy!

Tego zro­zu­mieć, do­prawdy, nie po­tra­fię.

Mój brat tak nie­roz­waż­nie się za­cho­wał! Tak źle pra­co­wał, sku­piony na „ka­rie­rze”, tak bar­dzo po­świę­cił się „to­ur­née”, że nie było go na li­stach stu­den­tów In­sty­tutu w na­stęp­nym roku. Nie uczył się pil­nie, ale prze­cież nie mo­gło być aż tak źle! Dla­cze­góż za­tem? Za­mie­rzał za­prze­pa­ścić swoje ma­rze­nia?

Jakże zła na niego by­łam! On miał szansę, któ­rej mnie nie dano. Któ­rej na­wet nie od­wa­ży­ła­bym się pod­jąć. Która nie mo­gła mnie spo­tkać. I... Trudno mi na­wet opi­sać, co wtedy my­śla­łam.

A on? Opra­co­wał re­per­tuar i w lipcu sie­dem­dzie­sią­tego pią­tego roku na­mó­wił dwóch ko­le­gów, skrzypka Igna­cego Cie­le­wi­cza i wio­lon­cze­li­stę Mi­chała Ma­riana Bier­nac­kiego, by wspól­nie udali się w trasę kon­cer­tową. Jak to pięk­nie brzmi! Trasa kon­cer­towa... W rze­czy­wi­sto­ści było to ża­ło­sne prze­miesz­cza­nie się od mie­ściny do mie­ściny, że­bra­nie o udo­stęp­nie­nie pia­nina lub zde­ze­lo­wa­nego for­te­pianu i od­gry­wa­nie na nim kilku utwo­rów. Może i było to prze­ży­cie dla tych lu­dzi, na co dzień po­zba­wio­nych do­stępu do kul­tury. Ale czyż był to dla Igna­cego roz­wój? Ignacy był wtedy nie­spełna sie­dem­na­sto­lat­kiem. Rok ty­siąc osiem­set sie­dem­dzie­siąty szó­sty i po­łowę sie­dem­dzie­sią­tego siód­mego spę­dził na po­now­nym to­ur­née w Ro­sji. Nie na­uczył się jesz­cze, że to bieda, po­ni­że­nie, mrzonka? Całe szczę­ście, że nic po­waż­nego pod­czas tych wo­jaży mu się nie przy­da­rzyło, choć wiem prze­cież, że by­wało groź­nie. Cho­ro­wał, bie­do­wał, gło­do­wał, zo­stał okra­dziony. To było nie­zmier­nie lek­ko­myślne i mło­dzień­czo nie­od­po­wie­dzialne.

Wiele lat póź­niej tłu­ma­czył, że była to próba ulże­nia ojcu, któ­rego po­nowne wy­da­le­nie z kon­ser­wa­to­rium uko­cha­nego syna nie­zmier­nie zmar­twiło. Ulże­nie ojcu... Ignacy po­dró­żo­wał tak kilka ty­go­dni, aż w końcu w Ka­szy­nie, mie­ście po­wia­to­wym gu­berni twer­skiej, ktoś za­kwe­stio­no­wał za­świad­cze­nia z kon­ser­wa­to­rium, któ­rymi mu­zycy po­słu­gi­wali się jak pasz­por­tami. Ura­to­wali mło­dzień­ców do­brzy lu­dzie, po­rę­czył za nich ja­kiś po­czciwy pol­ski dok­tor. I osta­tecz­nie oj­ciec wy­do­był go z kło­po­tów. Miał za­ro­bić parę gro­szy, a wró­cił do domu wy­łącz­nie dla­tego, że oj­ciec – dwu­krot­nie! – wy­sy­łał mu pie­nią­dze.

W po­ło­wie roku aka­de­mic­kiego, do­kład­nie w stycz­niu sie­dem­dzie­sią­tego ósmego, oświad­czył, że wraca do kon­ser­wa­to­rium, by do­koń­czyć prze­rwane stu­dia. Chciało mu się, na­prawdę mu się chciało! Znów na koszt ojca, oczy­wi­ście. Który jed­nak ni­czego mu nie od­mó­wił. Po­dob­nie zresztą jak pro­fe­so­ro­wie In­sty­tutu. Wpraw­dzie Ignacy mu­siał zdać eg­za­min, który jed­nak, jak są­dzę, był tylko for­mal­no­ścią. Mo­jego brata przy­jęli bez mru­gnię­cia okiem, wręcz wy­ra­ża­jąc za­do­wo­le­nie z po­wrotu mar­no­traw­nego, ale jakże zdol­nego ucznia. Oka­zało się, nie po raz pierw­szy i nie ostatni, że wiara w Igna­cego ma sens rów­nie głę­boki, co w Pana Na­szego. Przez ko­lejne pół roku stu­dio­wał z za­wzię­to­ścią, która po­zwo­liła mu w tym krót­kim cza­sie prze­ro­bić dwu­letni cykl stu­diów. Wy­da­wało się to nie­moż­liwe, a jed­nak po za­le­d­wie kilku mie­sią­cach za­pro­sił ojca na za­koń­cze­nie roku szkol­nego. Nie po­wie­dział jed­nak ro­dzi­cie­lowi, że zna­lazł się w gro­nie tych, dla któ­rych była to ostat­nia uro­czy­stość w In­sty­tu­cie – Ignacy ode­brał dy­plom ukoń­cze­nia stu­diów.

I to jest coś, czego za­zdrosz­czę mo­jemu bratu naj­bar­dziej na świe­cie. Tego pędu do celu, po­ko­ny­wa­nia ko­lej­nych szczy­tów, jakby od­by­wał za­le­d­wie spa­ce­rek przez ży­cie: Ignacy ode­brał pa­tent jako ostatni. Z naj­wyż­szym wy­ni­kiem. Zdał mi się wtedy ni­czym ty­tan, mi­tyczny ol­brzym. Na po­pi­sie kom­po­zy­tor­skim za­pre­zen­to­wał swoją pieśń Dola do słów Wła­dy­sława Sy­ro­komli. A po­tem grał na sce­nie z or­kie­strą pierw­szą część Kon­certu a-moll Edwarda Griega i pew­nie do końca ży­cia będę ża­ło­wać, że tego nie sły­sza­łam.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: