- promocja
- W empik go
Siostry z Auschwitz - ebook
Siostry z Auschwitz - ebook
W czasie drugiej wojny światowej dwie żydowskie siostry – Janny i Lien Brilleslijper – prowadzą jedno z największych w Holandii miejsc schronienia dla osób ukrywających się przed nazistowskim terrorem. Willa na zielonych terenach pod Amsterdamem nazywa się Wysokie Gniazdo. Podczas kiedy z wielu rejonów Holandii wywożeni są do obozów zagłady ostatni Żydzi, tutaj toczy się w miarę normalne życie kilkudziesięciu osób – w dodatku tuż pod nosem należących do nazistowskiej partii sąsiadów i współpracujących z hitlerowcami kolaborantów. Wysokie Gniazdo zostaje jednak zdradzone i rodzina Brilleslijperów trafia z ostatnim transportem do Auschwitz, razem z rodziną Anny Frank.
W Siostrach z Auschwitz Roxane van Iperen udaje się to, co potrafią nieliczni pisarze: od pierwszych stron oddaje nastrój nadciągającej grozy, kiedy w zasadzie nic jej jeszcze nie zapowiada. Choć każdy dzisiaj wie, co się wówczas działo, do ostatniej chwili żywi się wraz z bohaterami nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży.
Siostry z Auschwitz to opowieść o odwadze, zdradzie i człowieczeństwie w barbarzyńskich czasach, niezwykle plastycznie przedstawiająca nieznaną dotąd historię. Historię, która nigdy nie powinna zostać zapomniana.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67790-53-6 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy wjeżdżamy na leśną dróżkę i pomiędzy drzewami otwiera się widok na dom, jesteśmy wprost oczarowani. Przysłowiowa „chatka na odludziu”, której szukaliśmy, w żaden sposób nie pokrywa się z tym, co mamy przed sobą – ten dom jest ogromny i ma nawet własną nazwę: Wysokie Gniazdo. Nasz wzrok przesuwa się po majestatycznej fasadzie, ceglanych ścianach porośniętych bluszczem i oknach z otwartymi skrzydłami starych okiennic. Wszystko tu tchnie historią i świetnością, ale bez pretensjonalności i sztywności, która często się z nimi wiąże. Przeciwnie: dziki leśny ogród, wysoka trawa, kołyszące się tu i tam sznurowe drabinki i sad za domem zapraszają do biegania, zabawy, rozpalania ogniska i długich wieczornych rozmów pod gwiaździstym niebem, niezakłócanych przez zamieszkany świat. Patrzymy na siebie i myślimy o tym samym: zamieszkać tu.
Dzieje się coś niebywałego. Pod koniec lata 2012 roku mój mąż i ja z trojgiem naszych dzieci, długowłosym owczarkiem niemieckim i trzema kotami wprowadzamy się do dużej przyczepy kempingowej ustawionej w ogrodzie Wysokiego Gniazda i zaczynamy długi proces przywracania blasku temu wyjątkowemu miejscu. Przystępujemy do odnawiania ścian, szlifowania schodów; po usunięciu paneli ukazują się sufity z pomysłowym belkowaniem. Gołymi rękami zrywamy wykładzinę i prawie w każdym pokoju odkrywamy puste miejsca pod drewnianą podłogą i skrytki za starą boazerią. Znajdujemy tam ogarki świec, nuty, stare gazetki ruchu oporu. W ten sposób zaczyna się również rekonstruowanie historii Wysokiego Gniazda. Oszałamiającej historii, która – jak się okaże – obejmuje ważną część naszej wojennej przeszłości, szerzej nieznanej – nawet w okolicy, gdzie stoi dom.
Rozmawiam z dawną właścicielką, tutejszymi mieszkańcami i sklepikarzami z pobliskich wiosek, zagłębiam się w księgach katastralnych i archiwach, i raz po raz coś mnie zaskakuje. W kulminacyjnym momencie II wojny światowej, kiedy zatłoczonymi pociągami wywożono ludzi do obozów koncentracyjnych, a Endlösung der Judenfrage, czyli „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”, stawało się faktem, w Wysokim Gnieździe dwie żydowskie siostry stworzyły miejsce schronienia dla prześladowanych i ośrodek ruchu oporu. W następnych latach poznaję potomków tej grupy ludzi, a ukrywające się kiedyś tutaj dzieci, teraz już dorośli ludzie, ponownie pojawiają się w domu. Dzielą się ze mną wspomnieniami i dokumentami, dzięki którym mogę przywrócić tej historii barwę i oddać głos siostrom.
Powoli, choć niepowstrzymanie, pokój po pokoju, kawałki puzzli układają się w niewyobrażalną wręcz historię, która obecnie, sześć lat później, ukazuje się w formie drukowanej. To historia potwierdzająca moje pierwsze przeczucie: ten dom jest większy od nas. My jesteśmy tylko przechodniami mającymi szczęście w nim mieszkać.PROLOG
Człowieku, odważ się żyć
Tę historię rozpoczyna piosenka. Mimo że w 2017 roku obchodziła setne urodziny, nadal jest jedną z najbardziej znanych piosenek w Holandii, uwielbianą przez wszystkie warstwy społeczne oraz śpiewaną przez każde pokolenie: Człowieku, odważ się żyć.
Dirk Witte, cudowne dziecko nauczycieli z regionu Zaanstreek, już w bardzo młodym wieku pisze muzykę i teksty. Zdaniem jego rodziców kariera muzyczna nie oznacza poważnego sposobu na życie, toteż kiedy w 1900 roku, mając piętnaście lat, kończy szkołę, zaczyna pracę w handlu drewnem w Zaandam. W wolnym czasie nadal jednak uparcie komponuje muzykę i pewnego wiosennego dnia 1914 roku bierze los w swoje ręce. Wchodzi do filharmonii w Amsterdamie w momencie, gdy przepełniona po brzegi sala podziwia występy światowej sławy holenderskiego piosenkarza i artysty kabaretowego Jeana-Louisa Pisuisse’a. Jego repertuar z powodu braku dobrych niderlandzkich tekstów składa się z utworów francuskich, angielskich i niemieckich. Po przedstawieniu Dirk puka do drzwi garderoby, w której Pisuisse zmywa makijaż, i zwraca się do niego: „Jestem tylko sprzedawcą drewna w Zaandam, ale dla kilku towarzystw śpiewaczych w naszej miejscowości napisałem piosenki, które bardzo podobają się ludziom. Wybrałem najlepsze. Czy zechce pan posłuchać?”.
Wręcza Pisuisse’owi tekst piosenki Moja pierwsza, o rodzącej się miłości chłopaka do dziewczyny z chóru, uczuciu kończącym się gwałtownie, kiedy chłopak traci głos:
Lecz kiedy nagle straciłem głos
Ona rzuciła mnie, taki los.
Jednak chłopak przez całe życie myśli o „swojej pierwszej”, aż do dnia własnego ślubu:
A kiedy na ślub z inną czas nadejdzie
I wydam przyjęcie, gdzie pięknie będzie
Fraki i suknie, kwiaty okazałe
Wujkowie i ciocie, i wino białe
Gdy spojrzę na wybrankę, smutek serce oprzędzie
W kościele przy ołtarzu, gdzie oboje
Staniemy na kobiercu, trzymając dłonie swoje
Podczas gdy ludzie napatrzeć się nie mogą
Na pana młodego i pannę młodą
I wszyscy wraz tak pięknie, że aż się boję
Zaśpiewają, a radość będzie biła z ich min
Dla nas marsz weselny z opery Lohengrin
A ja słuchając tych pięknych głosów
Sopranów, altów i basów
Znów na chwilę pobiegnę myślami do mej pierwszej.
Pisuisse jest zachwycony, włącza piosenkę do swojego repertuaru i wkrótce Moja pierwsza rozbrzmiewa we wszystkich holenderskich domach. Spotkanie z pionierem holenderskiego kabaretu na dobre odmienia życie Dirka Wittego, a ich współpraca prowadzi do powstania wielu utworów, które zostawią ślad w zbiorowej pamięci mieszkańców tego kraju.
Kilka miesięcy po ich pierwszym sukcesie, 28 czerwca 1914 roku, w Sarajewie zastrzelono austriackiego następcę tronu Franciszka Ferdynanda – było to ostatnie wydarzenie prowadzące do rozpoczęcia I wojny światowej, a jednocześnie pierwsza przeszkoda na drodze Dirka do kariery.
Pod koniec lipca ogłoszona zostaje w Holandii mobilizacja setek tysięcy mężczyzn. „Wszyscy poborowi natychmiast do broni!” – wzywają plakaty rozlepione w całym kraju. Biją dzwony na wieżach kościołów; ze strychu ściągane są plecaki wojskowe, a małżonki całowane na pożegnanie, kiedy kilkaset tysięcy poborowych musi zameldować się w koszarach, składach, magazynach, a z braku miejsca, nawet w domach u obcych ludzi. Wśród nich Dirk Witte, który jako dwudziestodziewięciolatek ma obowiązek zgłoszenia się do wojska. Chociaż prawdziwa walka toczy się poza granicami kraju – Niemcy zostawiają Holandię w spokoju, a Holandia jednoznacznie deklaruje neutralność – kolejne lata wojny odciskają na nim głębokie piętno. Zwłaszcza z powodu sąsiedniej Belgii, która odmawia niemieckim wojskom pozwolenia na przejście przez swoje terytorium. Niemcy, żeby złamać opór Belgów, reagują egzekucjami niewinnych mieszkańców i podpalaniem wiosek, a w konsekwencji dziesiątki tysięcy Belgów uciekają do holenderskiej Limburgii. 15 września 1914 roku w mowie tronowej królowa Wilhelmina oświadcza, że Holandia zachowuje całkowitą neutralność w tym konflikcie i przyjmie uchodźców z otwartymi ramionami.
Wojska niemieckie posuwają się szybko naprzód i pędzą przed sobą setki tysięcy Belgów, zmuszając ich do przekroczenia granicy kraju. W czasie starannie przygotowanej przez niemieckie dowództwo wojskowe ofensywy rozpoczyna się „gwałt na Belgii”. Ponieważ Belgowie nie chcą współpracować, a w niektórych miejscach mają nawet odwagę ostrzeliwać Niemców, każdy podejrzany o jakąkolwiek formę oporu jest surowo karany. Krążą przerażające opowieści o niemieckich akcjach odwetowych: o niemowlętach zabijanych uderzeniem głową o ścianę domu, dokonywanych rozpalonymi sztabami gwałtach na kobietach czy zakonnicach przywiązywanych do serc dzwonów kościelnych i ginących po ich rozkołysaniu. Później okazuje się, że część z nich to brytyjska propaganda mająca na celu dehumanizację Niemców, ale z całą pewnością dochodzi do okrucieństw – w wyniku niemieckiej przemocy ginie około sześciu tysięcy Belgów.
Dirk Witte jako sanitariusz – według jego siostry najbardziej fajtłapowaty na świecie – stacjonuje w tym czasie w Eindhoven i swoje zdumienie sytuacją, w jakiej nagle znalazł się wraz z krajem, opisuje w licznych piosenkach wojennych. Aspirynę w wykonaniu współtwórcy jego sukcesów Pisuisse’a minister wojny włączył do Zbioru piosenek dla wojska holenderskiego. Utwór staje się szybko ulubioną piosenką żołnierzy:
Rankiem stają skoro świt
Przed lekarzem, przed lekarzem
Choć to jeszcze wcześnie zbyt
To dostają skoro świt
By ulżyło odrobinę:
Aspirynę, aspirynę!
Aspiryna dla poczciwych
Co z trudem przespali noc
Aspiryna dla tchórzliwych
Co zamiast warty wolą pod koc!
Aspiryna się należy
Dla oficerów i dla żołnierzy
Dla kwatermistrza i dla sierżanta
A nawet dla konia pana adiutanta.
Do cywila jak wrócimy
Nie pójdziemy do lekarza
Precz choróbska przepędzimy
Do cywila jak wrócimy
Bo pięć kilo zakupimy:
Aspiryny, aspiryny!
W czasie, kiedy Holandia kurczowo trzyma się swojej neutralności – skutki wojny boleśnie dotykają mieszkańców kraju. Królowa Wilhelmina, niczym poprzedniczka Angeli Merkel, zaprezentowała w mowie tronowej szlachetność i gościnność. Nie mogła wtedy przewidzieć, że w ciągu kilku miesięcy z jej oferty skorzysta milion Belgów.
10 października 1914 roku upada miasto portowe Antwerpia. Belgowie masowo uciekają; zwłaszcza Zelandia, Brabancja oraz Limburgia zostają zalane przez rzesze zdesperowanych sąsiadów z południa. Dworce kolejowe są przepełnione, a niekończąca się rzeka wiozących całe rodziny i góry sprzętów domowych furmanek płynie przez holenderską granicę. Rząd nie ma pomysłu na przyjęcie takiej liczby uchodźców i dlatego ludność Holandii sama musi szukać rozwiązania. Miasta takie jak Roosendaal i Bergen op Zoom, każde liczące około szesnastu tysięcy mieszkańców, przyjmują pomiędzy sto a dwieście tysięcy uchodźców, z czego najwięcej umieszcza się w domach prywatnych. Jednak uciekających jest zbyt wielu. Szkoły, fabryki, dworce kolejowe, łąki, parki i skwery: gdziekolwiek spojrzeć, siedzą i leżą belgijscy uchodźcy. Dzieci rodzą się na błotnistych poboczach, ludzie śpią na dworze podczas mrozów; ciągły napływ ludności zdaje się nie kończyć. W kolejnych dniach wydaje się, jakby sąsiadujące ze sobą kraje zostały poprzesuwane niewidzialnymi rękami i dwa narody nagle umieszczono na jednym terytorium. Exodus kończy się dopiero, gdy Niemcy budują wzdłuż holendersko-belgijskiej granicy dwustukilometrowe ogrodzenie pod napięciem: de Draad des Doods – Drut śmierci, wysokie na dwa metry, co dwadzieścia centymetrów rozciągnięty jest drut pod napięciem dwóch tysięcy woltów. Wielu Belgów owiniętych wełnianymi kocami, z rękami i nogami na porcelanowych talerzach, albo wykonując samobójczy skok szczupakiem, nadal jednak próbuje przekroczyć granicę. Setki giną porażone prądem.
Gdy nie da się już zaprzeczyć, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, i rząd holenderski czuje się zmuszony do przedstawienia planu działania, sytuację przejmuje wojsko. W całym kraju powstają duże obozy, które w wielu przypadkach w pełni potwierdzają negatywne skojarzenia związane z tą nazwą. Z powodu braku jednoznacznej polityki rządu organizacja obozów należy do miejscowych komendantów, a większość belgijskich rodzin zostaje po prostu zamknięta w drewnianych barakach pod nadzorem wojskowym. Są w nich kuchnie polowe, prymitywne miejsca do mycia się i rowy służące za kanały ściekowe. Przygotowywane przez Holendrów jedzenie przynosi Belgom także niewiele pocieszenia: każdego dnia mają nadzieję, że nie dostaną po raz kolejny grochówki – béton armé (uzbrojony beton), jak z obrzydzeniem wspominają to jeszcze długo po wojnie.
Masa uchodźców stanowi zbyt duże obciążenie dla warunków życia w kraju. Rząd holenderski prowadzi negocjacje z niemieckim okupantem, zwracając się z prośbą o umożliwienie Belgom powrotu do kraju bez narażania się na represje. Niemcy wyrażają zgodę, jednocześnie wiadomo już, że walki toczą się w okopach na froncie, dzięki czemu duże obszary Flandrii są stosunkowo bezpieczne. Minister wojny poleca holenderskim gminom, żeby „z delikatnym naciskiem” kierowały Belgów z powrotem do domu. W niektórych miejscach ten rozkaz realizowano ze zbyt dużą holenderską dosłownością: w Harderwijk Belgów bez pardonu usunięto z gminy, a w Scheveningen uchodźców umieszczonych w budynku Circustheater poinformowano, że jeśli szybko nie wyjadą pociągiem, to poniosą tego konsekwencje. W maju 1915 roku około dziewięciuset tysięcy sąsiadów z południa wraca – to koniec nader krótkiej wizyty.
Dirk Witte w czasie służby nieprzerwanie pisze. Chociaż nie musi walczyć, wojna i masowy napływ uchodźców robią na nim ogromne wrażenie. Nagły chaos, sposób traktowania Belgów i postawa Holandii sprawiają, że zastanawia się nad swoją rolą, a także nad tym, jak być częścią tego wszystkiego, nie tracąc jednocześnie poczucia własnej wartości.
Kiedy widać już koniec wojny i zaczyna się powrót do normalnego życia, spadają na niego codzienne zmartwienia: Dirk miota się pomiędzy życiem w świecie sztuki w otoczeniu wolnych duchów a „przyzwoitym” życiem biznesmena z dobrze płatną pracą w handlu drewnem – dokładnie tak, jak chcieli mieszczańscy rodzice. Pod wpływem tych zmagań w 1917 roku powstaje jego najsłynniejszy utwór: Mensch, durf te leven! (Memento vivere) . Dziennik „Algemeen Handelsblad” 6 listopada 1917 roku publikuje recenzję z występu Jeana-Louisa Pisuisse’a, a w niej prawdopodobnie po raz pierwszy pojawia się wzmianka o wykonaniu tej piosenki. „Napisana wierszem przez Dirka Wittego upoetyczniona lekcja życia z zachwytem przyjęta przez publiczność”.
Żyje się tak krótko, tylko jeden raz
Jak zechcesz inaczej, to nie ma już szans!
Człowieku, odważ się żyć!
Nie pytaj ciągle na wszelki wypadek
Jak robił to twój ojciec, jak robił to twój dziadek
Jak robi to kuzyn, jak robią koledzy
Albo jak to widzi sąsiad twój zza miedzy
Czy też jakim „dobry obyczaj” nakazuje być!
Człowieku, odważ się żyć!
Więc pierś wypięta dumnie i do góry głowa.
Wy, co się tak wymądrzacie, nic mi tutaj po was!
Ważne jest serce mieć pełne ciepła i miłości
Lecz w swoich sprawach bądź panem na włościach!
Nikt ci nie będzie mówił, jaki ty masz być!
Człowieku, odważ się żyć!
Brawurowe wykonanie sprawia, że piosenka emanuje sprzeciwem i krytycznym myśleniem. Odnosi ogromny sukces w powojennej Holandii.
Krótko po pierwszym wykonaniu utworu Dirk podejmuje decyzję o rezygnacji z pracy, żeby wspólnie z Pisuisse’em całkowicie poświęcić się działalności artystycznej. Żeni się z piękną i majętną Doralize „Jet” Looman z Bussum i w 1920 roku małżonkowie zlecają architektowi z Zaandam zaprojektowanie dla nich wymarzonego domu. W bajkowym miejscu, pośrodku rezerwatu przyrody w Naarden, na granicy między wrzosowiskiem i lasami powstaje pokaźna willa. Duże okna zapewniają rozległy widok, aż po znacznie oddalone wody Zuiderzee. Widziany z lotu ptaka dom zlewa się z otoczeniem, a duży ogród otaczają dęby przechodzące w las, dach zaś pokrywają żółte trzciny, splecione tak samo jak te nieco dalej nad brzegiem wody.
Pewnego słonecznego dnia latem 1921 roku Dirk i Jet ze świeżo narodzoną córką Doralize w wózku pozują dumni do zdjęcia przed swoim nowym domem: Wysokim Gniazdem. Witte nie mógł wtedy przypuszczać, że niespełna dwadzieścia lat później, kiedy podczas II wojny światowej ludzkość znów zostanie wystawiona na próbę i wielu Holendrów będzie się zastanawiać nad swoją rolą w obrębie ogólnoświatowej wspólnoty, jego wezwanie do walki w tak dosłowny sposób urzeczywistni się w wybudowanym przez niego domu, jakby dusza tej piosenki wniknęła w ceglane mury.1
SKOK Z OKNA BINNENHOFU
Naarden, luty 1943 roku. Janny porządkuje właśnie dowody tożsamości, a Eberhard gra na pianinie w pokoju frontowym, gdy z Amsterdamu przyjeżdża Mik van Gilse z wiadomością, że znany im wszystkim przemiły Gerrit wyskoczył z okna parlamentu Binnenhof. Głową na bruk. Nie żyje.
Czy kiedykolwiek byli przeświadczeni, że są bezpieczni tutaj, poza miastem, w tym domu z bajki? Że wojna przeleci wysoko nad ich głowami jak samoloty Royal Air Force nocami kierujące się z Anglii do Niemiec i z powrotem? Że cierpienie będzie krążyło gdzieś wokół nich niczym wyjeżdżające koło czwartej nad ranem samochody policyjne, które oni słyszą, wstrzymując oddech, kiedy zaczynają się łapanki? Wycie syren więzi ich pomiędzy chęcią ucieczki na łeb na szyję przez drzwi frontowe gdzieś do lasu a spokojnym przekonaniem, że wystarczy poczekać, aż samochody przejadą. I dotąd zawsze tak właśnie postępowali. Żadne z nich nigdy nie bagatelizowało niebezpieczeństwa związanego z tym, co tu robią, i powagi zagrożenia, ale wiadomość od Mika, że Gerrit rzucił się z okna i roztrzaskał na klinkierowym bruku przed zaanektowanym przez okupanta Binnenhofem, w jednej chwili przypomniała im o rzeczywistości.
Gerrit Kastein był neurologiem o żelaznych nerwach i twardej głowie, co niestety nie uchroniło go przed takim, a nie innym losem. Janny przyjaźniła się z nim już od czasu, kiedy jako dwudziestolatkowie w ramach Międzynarodowej Czerwonej Pomocy zaoferowali wsparcie hiszpańskim przeciwnikom faszyzmu. Wojna domowa w Hiszpanii okazała się próbą generalną przed latami, które miały dopiero nadejść. Gerrit i Janny dołączyli do komitetu „Pomoc Hiszpanii”, holenderskiego oddziału Międzynarodowej Czerwonej Pomocy. Najważniejszym zadaniem Janny było zbieranie pieniędzy na środki opatrunkowe, których brakowało walczącym. Gerrit poszedł na wojnę jako szef holenderskiej służby sanitarnej. Właśnie uzyskał stanowisko asystenta na oddziale neurologii w szpitalu w Oegstgeest i został doktorantem, co otwierało przed nim perspektywę kariery, która dla większości byłaby wystarczającym powodem, żeby bez reszty się na niej skupić – ale nie dla Gerrita. Z ramienia katalońskiego Ministerstwa Zdrowia pojechał pociągiem w Pireneje, blisko francuskiej granicy, gdzie jednostki Frontu Ludowego walczyły z faszystami, i pomagał tam opatrywać rannych cywilów i żołnierzy.
Po trzech miesiącach Gerrit powrócił do Holandii do swojej kariery lekarskiej i w 1937 roku obronił doktorat na Uniwersytecie w Lejdzie. Ale jego zapał ideologiczny bynajmniej nie osłabł: był członkiem redakcji miesięcznika Komunistycznej Partii Holandii „Polityka i Kultura” i prowadził wykłady o hiszpańskiej wojnie domowej. „Zwycięstwo Franco jest zgubne dla Europy Zachodniej, a więc także dla nas” – dowodził. Pisał artykuły, a w 1938 roku opublikował książkę zatytułowaną Het Rassenvraagstuk . Była to rozprawa naukowa na temat konfliktów klasowych i antysemityzmu w Niemczech, która kończyła się tezą, że rasizm nieuchronnie doprowadzi do wojny. Na potwierdzenie prawdziwości tego stwierdzenia nie musiał długo czekać.
Kiedy w połowie 1940 roku działalność Komunistycznej Partii Holandii (CPN) zostaje przez Niemców zakazana, komuniści przenoszą się do podziemia, żeby organizować akcje sabotażowe. Doktor Kastein, który mieszka z żoną i dwiema córeczkami w Hadze, uczestniczy w zebraniu założycielskim haskiego oddziału partii i jest inicjatorem różnych grup ruchu oporu. Swoje zdolności przywódcze ujawnia także w amsterdamskim ugrupowaniu CS-6 i gdy w lipcu 1942 roku zaczynają się deportacje Żydów, które wiele zawdzięczają sprawnej holenderskiej infrastrukturze, Gerrit dochodzi do wniosku, że podziemie musi przeprowadzać drastyczne akcje: należy likwidować holenderskich kolaborantów. Przekonuje członków CS-6, żeby razem z nim przeprowadzali zamachy na ludzi, którzy entuzjastycznie wspierają okupanta, i przygotowuje listę nazwisk.
Pierwszym celem staje się Hendrik Seyffardt: siedemdziesięciodwulatek urodzony w Bredzie, emerytowany generał holenderskich sił zbrojnych, noszący na piersi więcej medali, niż można znaleźć w gablotce niejednego mistrza olimpijskiego; mężczyzna o ustach wydętych jak u damy dworu. Seyffardt od lipca 1941 roku jest komendantem faszystowskiego Ochotniczego Legionu Holenderskiego, nacjonalistycznego tworu, walczącego na froncie wschodnim jako integralna część Waffen-SS. Niedawno został też mianowany przez przywódcę holenderskiego narodu Antona Musserta pełnomocnikiem w gabinecie cieni; oczekiwano, że wkrótce zostanie ministrem wojny, a wtedy wprowadzi powszechną służbę wojskową na rzecz niemieckiej armii. Nic dziwnego, że stanowi on oczywisty cel dla ruchu oporu.
5 lutego 1943 roku w domu Seyffardta przy ulicy Van Neckstraat 36 w Hadze, dwieście metrów od miejsca zamieszkania Kasteina, rozlega się dzwonek do drzwi. Niczego niepodejrzewający Seyffardt otwiera i widzi przed sobą dwóch młodych mężczyzn: nieznanych mu członków grupy ruchu oporu CS-6, Jana Verleuna i Leo Frijdę. Frijda chce się upewnić, że ma przed sobą właściwą osobę, i pyta generała o nazwisko. „Miał taki piękny głos” – powie później. Seyffardt podaje nazwisko. Verleun natychmiast strzela i obydwaj ulatniają się, zakładając, że generał zginął na miejscu.
Seyffardt jest ciężko ranny, ale udaje mu się poinformować Sicherheitsdienst (SD), że sprawcami byli „dwaj studenci”. Umiera następnego dnia i mimo jego stanowczej prośby, żeby nie mścić się za jego śmierć, natychmiast zaczynają się łapanki. Do aresztu trafia tysiąc ośmiuset młodych mężczyzn między osiemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia, wśród nich sześciuset studentów – zostają wywiezieni do obozu koncentracyjnego Hertogenbosch.
Ukrywający się Verleun ma przy sobie pistolet, którym dokonał zamachu. Gerrit Kastein wybrał już następny cel. Tym razem sam chce przeprowadzić akcję, ale musi szybko zdobyć nowy pistolet. Pożycza go od członka ruchu oporu Lucasa Spoora – to początek końca Gerrita.
Dwa dni później, 7 lutego 1943 roku, Gerrit dokonuje drugiego planowanego zamachu, tym razem na Hermannusa Reydona. Ten poważny prawnik i znaczący członek Ruchu Narodowo-Socjalistycznego (Nationaal-Socialistische Beweging; NSB) był przed niemiecką okupacją redaktorem politycznym jego dziennika „Naród i Ojczyzna” i został właśnie nagrodzony za wierność ideologii Wielkiej Rzeszy. Kilka dni przed zamachem mianowano go prezesem Izby Kulturalnej Holandii, organu państwowego propagującego „zdrową sztukę dla rasy aryjskiej”, do której musieli należeć wszyscy holenderscy artyści, i sekretarzem generalnym specjalnie utworzonego oddziału NSB „Oświecenie Narodu i Sztuka”.
Kiedy Kastein dzwoni wieczorem do drzwi domu Reydona w Voorschoten, otwiera żona polityka. Gerrit zabija ją z zimną krwią, zamyka drzwi i czeka w środku, w ciemnym korytarzu, na powrót Reydona. Po jakimś czasie słyszy klucz w drzwiach wejściowych. Gdy się otwierają, Gerrit natychmiast strzela. Reydon zostaje trafiony w szyję, a Kastein oddala się niezauważony. Reydon jest ciężko ranny i jeszcze pół roku sparaliżowany przebywa w szpitalu, zanim w końcu umrze.
Gerrit Kastein naciska wprawdzie na spust, ale Reydon i jego żona są świadomie wybranymi przez Niemców ofiarami w ramach przygotowanego wcześniej planu zwabienia Kasteina w pułapkę, zgodnie z niepisaną zasadą, że zabity członek ruchu oporu jest ważniejszy niż żyjący członek NSB. Kastein miał pecha, trafiając po drugiej stronie na człowieka dorównującego mu ambicją, ale przerastającego go bezwzględnością. SS-Sturmbannführer Joseph Schreieder pod komendą Heinricha Himmlera został radcą kryminalnym i w tej roli ponosi odpowiedzialność za kontrwywiad SD w Holandii, mieszczący się w dawnym gmachu parlamentu. Jego głównym zadaniem jest rozbicie grup ruchu oporu – wszystkie chwyty są tu dozwolone.
Tak zwany przyjaciel z ruchu oporu, Lucas Spoor, który dostarcza Gerritowi pistolet, to tak naprawdę Anton van der Waals: holenderski szpieg SD infiltrujący działalność podziemia – człowiek, który przejdzie do historii jako jeden z największych zdrajców ojczyzny, i to w okresie, kiedy było ich naprawdę wielu. Kastein zapytał go w czasie spotkania, dzień po zamachu na Seyffardta, czy może mu załatwić pistolet na 6 lutego. Natychmiast van der Waals popędził do swojego szefa Josepha Schreiedera. Ten nie ma żadnych wątpliwości: oczywiście, że dadzą temu gościowi broń, i oczywiście, że on z niej kogoś zastrzeli. Potem każą przeprowadzić sekcję zwłok i na podstawie kalibru pocisku dowiedzą się, czy ten ktoś użył ich broni. Jeśli tak, będą też mogli założyć, że to on zastrzelił Seyffardta.
Wczesnym rankiem 6 lutego zdrajca Anton van der Waals jako członek ruchu oporu Lucas Spoor przekazuje Gerritowi broń. W Binnenhofie, dawnym budynku parlamentu, Schreieder i jego koledzy z SD czekają w napięciu na przebieg gry w rosyjską ruletkę. Ciekawe, kto zostanie zastrzelony?
Schreieder nie musi długo czekać na ciała. Ciężko ranny Reydon trafia do szpitala. Na szczęście mają ciało jego żony, żeby przeprowadzić sekcję. Schreieder odbiera z wielkim zadowoleniem raporty: strzały rzeczywiście padły z pistoletu, który przekazał swojemu prowokatorowi. To, że poplecznik Musserta i jego żona musieli zginąć, jest oczywiście przykre, ale – jak rozumuje – członków NSB jest wystarczająco dużo.
Kiedy Anton van der Waals przychodzi z raportem do szefa, czeka go przykra niespodzianka: Schreieder nie chce aresztować Kasteina. Przeciwnie, zależy mu na tym, żeby van der Waals nadal utrzymywał z nim kontakty i uzyskał od niego więcej informacji na temat działań ruchu oporu i jego członków. W tym czasie van der Waals zdaje już sobie sprawę z bezwzględności Kasteina i ten pomysł mu się nie podoba, ponieważ może i jest skutecznym zdrajcą, ale nie jest ani trochę odważny. Obawia się, że w końcu sam przegra w tę grę. Van der Waals próbuje przekonać Schreiedera, ale ten ani myśli przerywać operacji. Wprost przeciwnie: widzi to jako świetną próbę sił pomiędzy swoim najlepszym wywiadowcą a fanatycznym komunistą Kasteinem. Jeśli nasz Anton poniesie przy tym porażkę, to będzie ona jednocześnie wnioskiem i rozwiązaniem.
19 lutego 1943 roku van der Waals ma umówione kolejne spotkanie z Gerritem Kasteinem, tym razem w kawiarni Pod Koroną przy ogrodach Houttuinen w Delft i niespodziewanie dla szpiega problem rozwiązuje się sam. Tuż przed spotkaniem jednostka specjalna SD aresztuje Kasteina. Schreieder jest wściekły i podejrzewa swego tchórzliwego szpiega o podwójną grę: może ze strachu przed Kasteinem poprosił któregoś z kolegów z SD o podjęcie działania? Kastein zostaje zakuty w kajdanki; znaleziono przy nim dwa rewolwery. Funkcjonariusze prowadzą go do czekającego już samochodu służbowego i wiozą do Binnenhofu, gdzie od momentu rozpoczęcia niemieckiej okupacji znajduje się kwatera główna SiPo/SD, czyli policji politycznej i tajnych służb. Jednak Gerrit nie bez powodu ma budzącą strach reputację u swoich przeciwników. Nie zamierza dać się prowadzić Niemcom na rzeź potulnie jak owca. Kiedy dojeżdżają na miejsce, wykorzystuje nadarzającą się okazję: ze skutymi rękami, przez specjalną kieszeń wewnętrzną w spodniach strzela z pistoletu małego kalibru. Jednego z eskortujących trafia w nogę, a drugi strzał odbija się rykoszetem, zanim odbierają mu pistolet.
W środku czeka już czterech mężczyzn, którzy mają go przesłuchać. Po pewnym czasie dwóch funkcjonariuszy wychodzi po kawę, a trzeci do toalety. Jeden członek SD to dla Kasteina żaden przeciwnik. Powala mężczyznę, wybija okno i skacze z drugiego piętra. Umiera w wieku trzydziestu dwóch lat – lądując głową na klinkierowej kostce przed zajętym przez okupanta Binnenhofem, dokładnie w miejscu, gdzie tydzień wcześniej, pod szpalerem wyciągniętych w nazistowskim pozdrowieniu rąk, odbył się imponujący pogrzeb pierwszej ofiary z jego listy: generała porucznika Seyffardta.
W Wysokim Gnieździe wszyscy są załamani wiadomością przyniesioną przez Mika. Bob wraca do domu z pracy w biurze dystrybucji w Weesp i zastaje ich z kamiennymi, bladymi twarzami w półmroku pokoju frontowego. Janny bierze męża na stronę i opowiada, co się stało. Bob i Gerrit byli przyjaciółmi z kręgów komunistycznych. Kiedy Janny dzieli się z nim informacją o śmierci przyjaciela i podejrzanych okolicznościach tego nieszczęścia, Bob bezradnie opuszcza ramiona; aktówka niemal wysuwa mu się z ręki. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że Gerrit wykonywał niebezpieczne zadania dla partii i odgrywał decydującą rolę przy organizowaniu zamachów na holenderskich kolaborantów, ale na jakiejś dziwnej zasadzie uważali go za nietykalnego.
Tego wieczoru atmosfera podczas kolacji jest przygnębiająca, a rozmowy prowadzi się przyciszonym tonem: każdy chce usłyszeć od Mika, jaki będzie rozwój wypadków. Przy długim stole siedzi dużo ludzi, świece rzucają blask na ich poważne twarze. Słychać rozmowy o oczekiwanym utworzeniu drugiego frontu, o epidemii czerwonki już od paru miesięcy pochłaniającej życie mnóstwa dzieci i o postępach przy budowie przez Hitlera Wału Atlantyckiego, co wygnało ich z Bergen do Wysokiego Gniazda tutaj w Naarden.
Próbują ukrywać przed sobą smutek, jak zawsze. Po posiłku, kiedy dzieci leżą już w łóżkach, wspominają Gerrita. Jego i Janny działalność w czasie hiszpańskiej wojny domowej, jego rolę w ruchu oporu i ugrupowaniach, które organizował od początku okupacji. Jego strategiczne myślenie i talent organizacyjny, które nigdy nie przeszkadzały mu w ubrudzeniu sobie rąk. Spekulują na temat powodu jego skoku przez okno. Znając Gerrita, chciał jeszcze raz przechytrzyć wroga: z urazami odniesionymi podczas upadku trafiłby do szpitala, skąd być może jeszcze udałoby mu się uciec. Nie tylko dlatego, że było to nowe miejsce i nowe okoliczności, ale także dlatego, że jako lekarz wiedziałby, jak się tam poruszać. Poturbowane ciało nie było dla niego przeszkodą, najważniejszy do dalszej walki był zdrowy umysł. Jednak upadł tak nieszczęśliwie, że nie będzie już mógł im sam o tym opowiedzieć.
Śmierć Gerrita jest namacalnym dowodem na to, że okupacja wkracza w nowy etap: po obu stronach w szybkim tempie pojawi się teraz coraz więcej ofiar.
Tuż przed powrotem do Amsterdamu Mik rozmawia osobno na korytarzu z Lien, Eberhardem, Janny i Bobem. Z młodzieńczej twarzy spoglądają poważne oczy: wojna odciska się na niej piętnem bardziej niż czas.
– Starajcie się jednak nie udzielać schronienia zbyt wielu osobom. To może z czasem doprowadzić do nieszczęścia.
– Mik – reaguje z oburzeniem Lien – kiedy ktoś jest w potrzebie, musimy mu przecież pomóc!
– Chcę was tylko ostrzec: bądźcie ostrożni.
Całują Mika na pożegnanie, ostatni uścisk, a potem patrzą, jak odchodzi ścieżką biegnącą przez ogród w ciemny las.