- W empik go
Siostrzane dusze - ebook
Siostrzane dusze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Cóż tedy?… zapytała pani Julja męża, gdy ten wysiadłszy z karety, wszedł wprost do salonu.
Pan Stanisław machnął ręką, i odrzekł:
– Skończyło się…
Głos jego drżał. Z oczów strzelało mu niby obłąkanie.
Pani jednakże tego nie widziała. Zajęta robótką w krosienkach, nie popatrzyła mężowi w oczy, a na głos jego snadź nie zważała.
– Cóż przecie?… powtórzyła od niechcenia zapytanie.
Obojętność w intonacji jej głosu w żywej stała sprzeczności ze wzruszeniem, malującem się w oczach pana Stanisława.
– Co?… odpowiedział ten ostatni i westchnął; po westchnieniu uśmiechnął się, a po uśmiechu głową smutnie pokiwał i dodał:
– Ruina nasza jest zupełną…
– Zupełną?… Co to znaczy?… wycedziła pani przez zęby, nie odrywając ócz od kanwy.
– Juljo!… podchwycił żywo pan Stanisław. Nie zapytuj mnie tym tonem… na Boga!… nie zapytuj tym tonem… Słyszałem go przez lat piętnaście… Przez lat piętnaście brzmiał on mi w uszach i popędzał mnie naprzód i naprzód… Juljo!…
Pani Julja, podniósłszy głowę, spojrzała mężowi w oczy i zimno a powoli rzekła:
– Jeżeli to wymówka, to… może… zapóźna…
– Wymówka i zapóźna… odparł pan Stanisław. Do zrobienia jej zbierałem się przez lat… piętnaście… Och!…
Uderzył się dłonią w czoło i podszedł ku oknu; ręce na piersiach skrzyżował i utopił wzrok w ogrodzie.
W ogrodzie w tej chwili było cudnie. Pod ożywczem działaniem wiośnianego słońca, trawniki zazieleniały, kląby kwieciem się okryły. Stał i patrzał niby na trawniki i na kwiaty, a cała postać jego wyrażała jakieś wewnętrzne złamanie, powleczone jakby pokostem smutnej zadumy.
O czem on myślał?
Powieściarz ogromne posiada przywileje. Ma on prawo wnikać w najgłębsze tajniki serc i dusz.
Silny tem prawem, pozwolę sobie wyjawić myśli pana Stanisława.
Myśli jego skupiły się w jeden punkt, a ten punkt było to wspomnienie jednej w jego życiu chwili. Nad chwilą tą przeszło już lat piętnaście – pomimo to, przedstawiła się mu ona tak żywo i świeżo, jakby drżała jeszcze życiem i ciepłem wczorajszego dnia. Cudnaż-bo to, zachwycająca była chwila.
On był młody, kipiał zapałem, dusza jego rwała się do piękna.
Przyjaciele, których liczył na setki, zwali go "poetycznym Stasiem", pomimo, a może właśnie dla tego, że był wdowcem i ojcem. We wdowieństwie bowiem jego była jedna szczególność, o której wszyscy wiedzieli a która otoczyła go blaskiem bijących od złota promieni. Nieboszczka jego żona, na parę godzin przed skonaniem, kazała przywołać notariusza, podyktowała mu testament i podpisała go przy świadkach drżącą ręką. Podpis ten uczynił go panem milionowej fortuny i tak go głęboko wzruszył, że padł przed umierającą na kolana, ręce wzniósł do góry i przy świadkach przysiągł, że będzie sumiennym i troskliwym opiekunem majątku i dziecka, które przed chwilą powitało świat kwileniem.
Była to scena rozrzewniająca. Wszyscy obecni płakali, słuchając uroczystej przysięgi, zakończonej wyrazami:
– Powtórnie się nie ożenię… Nie, nigdy…
To "nigdy" trwało przez lat trzy. Przez ten czas poetyczność pana Stanisława tak się upowszechniła, że przyjaciele, dla których stał się bardzo drogim, nie zwali go już wcale ani po imieniu ani po nazwisku. "Poetyczny" zastępowało "Staś Ciołecki".
Na czemże zależała jego poetyczność? Czy wiersze pisywał? – nie; czy malował? – nie; czy grał na jakim instrumencie? – nie; czy?… hm! był sam instrumentem, z którego wydzielało się piękno? – może – nie wiem – dość, że go podejrzywano, iż mógł by pisywać wiersze, gdyby zechciał, mógłby malować, gdyby zechciał, mógłby grać, gdyby zechciał – podejrzywano w nim uzdolnienie do wszystkiego, co jest wzniosłem, szlachetnem i pięknem….
Naprzykład: nikt by był nie uwierzył, że nie dotrzyma, danej nieboszce przysięgi. On sam byłby w złamanie przysięgi w takim chyba tylko razie uwierzył, gdyby był wiedział, że na drodze żywota jego, ktorą on po śmierci żony iść miał, stoi… Beatryksa. Nie wiedział o tem: jegoż to wina?
A była taka piękna… jakby umyślnie na heroinę poematu stworzona – jakby była kobietą zaklętą w pieśń, wcieloną, w pannę na wydaniu.
On był wcieloną poetycznością; ona była wcieloną pieśnią. Zeszli się ze sobą. Czy był sposób rozejść się?Świadkowie testamentu gotowi byli przysiądz, że Staś przysięgi dochowa. Ci co przy testamencie nie byli, wątpili o tem. "W opinji publicznej, otaczającej osobę Stasia, sformowały się dwie partje: zawzięta mniejszość i pewna siebie, spokojna, a trochę szydersko uśmiechnięta większość. Pierwsza zaklinała się:
– To być nie może, chyba cześć i prawda nie istnieją na ziemi…
Druga odpowiadła:
– Zobaczymy…
A kiedy ta sprzeczka zajmowała opinję publiczną, ona, pieśń wcielona, wyjęknęła pierwsze, ciche:
– Kocham…
Możnaż było to "kocham schować do kieszeni?"
Księżyc świecił, róże pachły, słowik śpiewał… "kocham" zabrzmiało i brzmiało, otoczone światłem, wonią i śpiewem….
Tę to chwilę wywołała i uprzytomniła pamięć pana Stanisława, kiedy ze skrzyżowaneini na piersiach rękami, stanął przed oknem.
Julja siedziała przy krosienkach. On stał.
Przez całych lat piętnaście czar owego "kocham" nad nim trwał.
Julja została jego żoną i nie przestała być kochanką; została dla jego dziecka "drugą" matką i me przestała być kochanką. Zawsze była ona tą samą Juiją, ktora cło księżycowego światła, doroz zapachu, do słowiczego pienia, dorzuciła wybłagane, wymodlone:
– Kocham…
I umiała się utrzymać na stanowisku kochanki. Umiała męża tak własną zająć osobą, że sobą i tylko sobą zapełniła całe jego życie.
Była to kochająca i… drwiąca. Unosiła go w niebo, lub, smagając po sercu, spychała na dno piekła Stanisław żył przez nią i dla niej. Wszystkie jego szlachetne popędy, cały zapas poetycznego zapału zwróciły się ku niej. Przyjaciele i znajomi powiadali o nim, że się dostał pod pantofel, ale natychmiast dodawali:
– Cóż, kiedy mu z tem dobrze…
I, w samej rzeczy, było dobrze. Świat, społeczeństwo, obywatelskie obowiązki, nie istniały dla mego. Ile razy szlachetniejsza jakaś myśl strzeliła mu z ust zamiarem poniesienia bądź własnej osoby, bądź mienia, bądź tylko cząstki majątku na ołtarz powinności, zawsze myśl tę zabiło wołanie Julji:
– A ja?!…
I natychmiast rzucał wszystko i wracał do niej i błagał ją o przebaczenie, iż śmiał pomyśleć, że po za nią są jeszcze jakieś obowiązki i powinności.
Julji "ja" ożenione z wyrazem "kocham" było owym promotem, o możliwość utworzenia którego podejrzy wali go ludzie. Stworzył go… dla siebie – i pogrążył się weń cały. Owionął się urokiem – dymem, jak olimpijski bóg. Dla świata zamknął oczy, rozum, serce, kieszeń – żył dla niej, a przez nią dla siebie.
On i ona i wciąż ona: oto był świat, który sobie krążył, krążył i krążył w przestrzeni, aż wierzyciele na ten świat zawołałi:
– Stój!…
Stanisław stanął przed oknem i wzrok na klombie róż zatrzymał. Jakby zaklęciem czarodziejskiej różczki wywołane, stanęły przed nim: świecący księżyc, pachnąca róża, śpiewający słowik i wyrazy "kocham ciebie". Dziwna rzecz! w tem wszystkiem, pierwszy raz w życiu, upatrzył złą stronę: w księżycu – pożyczane światło, w różach – narkotyzm, w słowiku – powtarzanie się, a w wyrazach "kocham ciebie" – malutką zmianę, która po tylu leciech, teraz dopiero, w uchu mu zabrzmiała. Na miejscu c było s, zamiast "kocham ciebie" – "kocham siebie".
– Ta kobieta, rzekł w duchu – kochała i kocha… siebie…
I to, co miał za szczęście, przedstawiło się mu w odmiennem świetle. Szczęście zbladło, a na jego miejsce wystąpiło jaskrawię – upokorzenie. Poemat rozwiał się w powietrzu. Poznał, że żył złudzeniem…
Jakby rachunek sumienia na ostatecznym sądzie, przesunął się przed nim szereg złudzeń, w których rzeczywistością było tylko to, że był igraszką w ręku bardzo zręcznej kobiety – komedjantki, która po mistrzowsku przed laty odegrała rolę kochanki, a następnie z najlepszem powodzeniem grała rolę żony i matki. Poznał, czego się dawniej, ani domyślał, że miłość Julji była wędką. W imię miłości wzięła go sobie na męża i, jako rnęża, eksploatowała. Oczy mu się, jak to powiadają – otworzyły. Ujrzał przed sobą kobietę – egoistkę, która go z zimną krwią, pędziła do… ruiny….
I zrujnował się, nie na dobre uczynki, nie na szlachetne przedsięwzięcia, ale na odgadywanie gustów żony i dogadzanie takowym. Zrujnował się doszczętnie, na sumieniu i majątku. Sumienie przycisnęły wyrzuty, majątek weksle…
Odwrócił się od okna, popatrzył przez chwilę na pochyloną nad krosienkami i powtórzył:
– Jesteśmy zrujnowani…
– Co to znaczy?… zapytała pani nie podnosząc oczów od robótki.
– To znaczy, że jutro będziemy bez dachu i bez kawałka chleba…
– Cóż to do mnie należy?… – Jesteś moja, żoną,…
– Przed piętnastu laty było to nowiną ciekawą dla mnie i dla ciebie… Ale dziś, po zaspokojeniu ciekawości nie warto już te wyrazy tak patetycznie wymawiać… Nie w czas się wybrałeś, Stasieczku…
Na ostatnim wyrazie oparła akcent. Było to do najwyższego stopnia złośliwością. Stasieczek liczył do pięćdziesięciu lat.
– Masz rację… odparł pan Stanisław, hamując w sobie wzbierający gniew – o! masz rację. Mylisz się tylko w jednym względzie… Nie jako ciekawość, ale jako przypomnienie zakomunikowałem ci wiadomość, że jesteś moją żoną…
– Jako przypomnienie?… To chyba sam potrzebowałeś przypomnieć sobie o tem… Owóż, kiedy już o to chodzi, to i ja z mojej strony przypomnę ci, że nietylko moim mężem: jesteś oraz ojcem… twojej… córki…
– Uprzedzasz moję myśli…. Wyjęłaś mi z ust wyrazy… podchwycił Stanisław.
– Ale, do czego to wszystko zmierza?… zapytała pani.
– Do tego, żeby ci powiedzieć, żeś o tem, iż jesteś moją żoną i zarazem mojej córki matką, nie pamiętała w ciągu piętnastu lat naszego pożycia…
Pani ramionami wzuszyła. Pan ciągnął dalej:
– Bez ciebie mogłem być czemś, przez ciebie zostałem niczem… gorzej niż niczem, bo bankrutem na rozumie, na sercu, na sumieniu, na majątku… Jutro stanę się celem ludzkiej pogardy… a ze mną i ty i… moja córka…
– Cóż jutro?… zapytała pani, patrząc mężowi w oczy.
– Cały nasz ruchomy i nieruchomy majątek pójdzie na zaspokojenie wierzycieli, to znaczy, że nawet ślubne nasze obrączki z publicznego targu zostaną sprzedane…
Wyraz zatrwożenia strzelił z oczów pani Ciołeckiej. Pan Stanisław zaśmiał się głośno, a w jego śmiechu było coś nienaturalnego i dzikiego. Ten śmiech jeszcze bardziej panią Julję strwożył.
– Stanisławie! co ci?… zawołała.
– Nic, Juleczko… odparł mąż z udanem przymileniem… śmieszy mnie tragikomiczny koniec naszej karjery. Wielkie, państwo pójdzie z torbami. Dla żebraków z professji będzie to niepospolity tryumf, a wielki świat, ani się spostrzeże, iż z jego sfery ubyła cała rodzina, mąż, żona i córka… Nie zostawimy po sobie ani żalu, ani nawet wspomnienia… Biedna Lucyna…
Tu głęboko westchnął.
W oczach pani trwoga wzrastała i zmieniła się w przerażenie.
– Czyż nie ma rady!?…
– Nie ma… odrzekł pan Stanisław sucho. Pani uderzyła w płacz.
Z nią… w tym momencie stało się to samo co z panem Stanisławem przed chwilą. Pobiegła myślą wstecz i wywołała wspomnienie, to samo które i pan Stanisław wywołał. I powiedziała sobie w duchu:
– Jakżem się oszukała…. Ten był jej łez powód.
– Biedna Lucyna… powtórzył pan Stanisław.
– A ja?… przez łzy odparła pani Julja. Ja nie mniej biedna, jak ona… Byłam tak pewną szczęścia…
– Cha cha cha…. zaśmiał się pan Stanisław. To, to i źle, żeś o zapewnieniu własnego tylko myślała szczęścia… "Wtem powód nieszczęścia…
– Które, szlachetny mężu, starasz się uzupełnić zapóźnymi wyrzutami, podchwyciła pani. – Trzeba było przewidzieć i zapobiedz. Miałeś na to czasu dość… "Wtem wszystkiem, jeśli kto winien, to nikt, tylko ty…
– Ty…. ty!!… ty!!!… wstając i rękę wyciągając, krzyknęła trzykrotnie z wrastającą gwałtownością.
Była blada, usta jej drżały, oczy oschły i krwią nabiegły, na policzkach lśniło się kilka łez. Scena małżeńska groźny przybierała obrót.
– Ty byłeś mężem! ty prowadziłeś interesa! Odpowiedzialność za moje i Lucyny nieszczęście, całym ciężarem spada na ciebie!…
– Niezawodnie… podchwycił pan Stanisław tonem spokojnym. Nie myślę też się usprawiedliwiać, ani winę moją zmniejszać… Byłem głupi… Uwierzyłem w twoją miłość…
– Niewdzięczny!… z teatralną gwałtownością przerwała pani Julja.
– Proszę!… to mam być wdzięcznym?… zapytał pan Stanisław tonem kłamanej grzeczności.
Pani odpowiedziała spojrzeniem, malującem gniew i pogardę.
– Przyznaję, żem na taką odpowiedź zasłużył, za to, że po ślubie pozostałem twoim kochankiem… Piętnaście lat upłynęło mi jak chwila snu… Przebudziłem się… sen był śliczny, ale przebudzenie okropne… Pogarda ludzka zaczyna się od pogardy, z jaką na mnie ty spojrzałaś, ty, moja kochanka… Słusznie… Źle poprowadziłem interesa… Za kulisami życia, kochanków od kochanek często podobne spotykają wymówki i podobna pogarda… Następstwo złudzeń nie może być innem… Póki złota, póty szacunku; nie stało złota?… pogarda…
– Niegodziwy!… wycisnęła pani Julja przez zęby.
Stanisław głową pokiwał, ręką, machnął, przeszedł się parę razy po pokoju, stanął na środku, westchnął i rzekł:
– Chcę być mężem przez jeden dzień… Spojrzał na zegarek:
– Przez dwadzieścia cztery godziny… Jutro po południu zjedzie urząd do spisania i opieczętowania naszych sprzętów, domu i wszystkiego co było uaszem… Więc do jutra, chcę być mężem i panem… Chcę godnie zejść z tego świata…
Gdy to mówił z oczów strzelało mu obłąkanie, nie to wszakże, które ludzi do Bonifratrów prowadzi, ale to, które świadczy o niezłomnem postanowieniu popełnienia jakiegoś dziwactwa. Ludzie słabi, jakim był nasz pan Stanisław, zdolni są do podobnego rodzaju wybryków. Zdarza się im to rzadko, jednakże – zdarza się. Od raz powziętego postanowienia nic ich odwieść nie w stanie, ani prośba, ani – tem mniej – perswazja. Im dziwacznieysze, tem się go chwytają mocniej. Takiem było jego ożenienie, od którego wszyscy co mu sprzyjali odprowadzić go chcieli, takiem – następujący zamiar:
– Dam bal…
Pani Julja myślała, że mąż żartuje. Lecz wyprowadziły ją z błędu jego oczy, które mówiły " tak chcę, tak być musi". Próbowała wszakże:
– Zastanów się…
– Trzeba było ten wyraz choć raz w ciągu naszego pożycia wymówić… Dziś już nie czas. Pomyśl raczej o toalecie dla siebie i Lucyny… Chcę się zabawić kosztem moich wierzycieli…
– Cóż na to powiedzą ludzie?…
– Pogardzą mną czy tak, czy owak… Ale na bal się zejdą dla oryginalności… Bo przyznaj sama, że pomysł to oryginalny… Wszyscy mają mnie za bankruta, pogrążonego w rozpaczy, ogryzającego do krwi własne kułaki i rwącego sobie włosy z głowy… Będziemy więc mieli gości dużo… Może Lucyna serce jakie podbije…
Ostatnie wyrazy były dla pani Julji promieniem światła w ciemności. Pomysł męża, który wydawał się jej wyrazem obłąkania, wydał się natchnieniem, zesłanem przez opiekuńczego genjuszu. Błysnęła jej nadzieja:
– Może Lucyna serce jakie podbije…II.
Lucyna, panna licząca pełnych ośmnaście lat, stworzona i kształcona była do podbijania serc. Pod tym względem, ze strony natury i ze strony sztuki danem jej było wszystko. Natura wyposażyła ją w piękność, sztuka w tak zwane wychowanie.
Piękność jej przedstawiała dziwną, bo rzadko zdarzającą się wykończoność tak w całości jak w częściach. Jakby wyszła z rąk Fidiasza. Wszystko w niej było klasyczne: i twarz i kibić i zaokrąglenie ramion i wytoczenie ręki i "ciążący głowie jedwabną wagą" warkocz.
Wychowanie jej było zwykłem, bardzo starannem i rozwijającem głównie tę stronę, która rozwoju nie potrzebuje, będąc przyrodzoną właściwością płci. Tą stroną jest zalotność, zależąca na sztuce przyciągania przez odpychanie. Dla wydoskonalenia tej to zalotności odbyła Lucyna cały kurs nauk, zacząwszy od elementarza z obrazkami, z którego dowiedziała się, że dziewczynka powinna uważać na siebie, skończywszy na zabronionych i właśnie dla tego czytywanych romansach francuzkich, na których kształciła znajomość serca ludzkiego. Pomiędzy elementarzem, a romansem szykowały się szeregiem nauki, udzielane w sposób homeopatyczny, ze skróconych skróceń i zaprawiona duchowym obroczkiem pod postacią przykładów. Pomiędzy przykładami najważniejszym był macoszyn, a w macoszynem życiu najważniejszem było to, że złapała męża.
Pani Julja tego faktu nie opowiadała pasierbicy. Lecz on się opowiedział sam. Panna Lucyna nieledwie codziennie z ust macochy słyszała, że celem życia kobiety jest zapewnienie sobie szczęścia, a środkiem do szczęścia – małżeństwo. Z tego wypadało, że po za małżeństwem szczęścia nie ma, a zatem, wyjście za mąż, jest to pewien rodzaj kamienia filozoficznego, dzielącego się na gatunki: zły, nie zły, dobry i bardzo dobry. Należy się starać o ten ostatni, to znaczy, otoczyć potrzeba własną osobę wszystkiemi urokami i ponętami, w celu dostania dobrego męża.
"Dobrego męża" pani Julja w następujący komentowała sposób:
– Nic trudniejszego, jak poznać mężczyznę i odgadnąć, jakim on będzie mężem. Dla tego najlepiej, nie łamać sobie głowy nad odgadywaniem, a starać się o takiego, który może zapewnić byt dostatni i niepodległy…
"Starać się" – ten wyraz wiele znaczył. Był on edukacyjną osią. Dla niego uczyła się Lucyna, mówić płynnie trzema obcymi językami, francuzkim, niemieckim i angielskim; dla niego brała lekcje muzyki, śpiewów, tańców i rysunków; dla niego manierowała się; dla niego pielęgnowała płeć, włosy, zęby, nogi i paznogcie; dla niego studjowała żurnal mód; dla niego zaczęła i skończyła edukację; a skończywszy nauki w siedmnastym roku życia, przebrała się w długą suknię i wystąpiła na salonowe przeglądy.
Pani Julja była dumną swojem – jak powiadała – arcydziełem.
Lucyna bo i najwybredniejszą matkę zadowolnię była w stanie. Udała się na podziw. Mówiła biegle i z jak najlepszym akcentem trzema obcymi językami. Podziwiano zwłaszcza jej angielszczyznę, tak trudną do nauczenia się nie w Anglji. Mówiąc językiem Szekspira, zaokrąglała i krzywiła usta i pokazywała w the język jak rodowita Angielka. A jak jej z tem było do twarzy. Zdawało się, jakby chciała interlokutora ugryść za nos – i każden interlokutor gotów był z rozkoszą podstawić nos pod szeregi białych, mysich ząbków, wyglądających, według porównania użytego w pieśniach nad pieśniami "jak trzoda owiec strzyżonych, wracających parami z kąpieli, " ząbków ożenionych z koralowemi najpiękniejszego wycięcia ustkami, oskrzydlonemi przez dwa dołki w jagodach i – zdaje się umyślnie stworzonemi, ażeby w języku Szekspira mówić "j love yon" w języku Goethego "ich liebe dich, " w języku W. Hugo " je t'aimes" w języku Mickiewicza "kocham ciebie. " Grała nie jak Szopen, śpiewała nie jak Patti, w jej jednakże graniu było coś, co o struny serca potrącało. Tańczyła zachwycająco, rysowała nie źle, zwłaszcza karykaturowane portrety, szkice doskonale się jej udawały. Słowem była doskonałość, której nie brakło nic.
Dla czegóż, ani w siedmnastym, ani w ośmnastym roku życia, w żadnym z języków, któremi tłomaczyć umiała myśli i uczucia, nie znalazła sposobności do powiedzenia "kocham ciebie?"
Dla czego? – łatwa odpowiedź. Nie znalazł się nikt, godzien z tak pięknych ust ten sakramentalny usłyszeć wyraz. Macocha powtarzała jej:
– Nie spiesz się… Trafi się co dobrego? dobrze; nie trafi się? możesz jeszcze poczekać… Jesteś jeszcze w dobie, w której z każdym dniem zyskujesz na wartości…
I miała najzupełniejszą racją,. Lucyna była jak kwiat strzelistej róży, który już z pączka wystrzelił, lecz jeszcze nie rozwinął środkowych listków. A przytem była biedną i hardą – dwa powody, dla których hołdownicy nie cisnęli się do jej stóp. Ludzie doskonale znali stan interesów pana Ciołeckiego. Wiedzieli, że goni ostatkami kredytu. Więc oglądali ją zdaleka, jak towar, który im później tem taniej się da nabyć. Ludzie więc także mieli rację. Dla tych dwóch racyj, pomimo powszechnie uznanej piękności i świetnego wychowania, pomimo całej stuczności z jaką pani Julja pokazywała przybraną córkę światu, zastęp jej hołdowników składał się z samych znaków zapytania i totem bardziej, że pani Julja szeregowała w nim wyłącznie bogaczy, których panna Lucyna szkicowała ołówkiem w charaterystycznych obrazkach. Takich szkiców posiadała duże album, pod tytułem "Ćwiczenia." Jakoż rzeczywiście były to ćwiczenia, ale w sensie chłosty, która kapryśnemi rzutami ołówka smagała zarówno panów i panie, starych i młodych. Rozumie się, iż to album było tajemnicą familijną. Ojciec i macocha uśmieli się serdecznie za każdem pojawieniem się nowego szkicu, lecz nie chwalili się z tem przed ludźmi. Talent panny Lucyny nie znanym był światu.
Lecz, co tam – ten talent! Posiadała ona inne, którymi, niby perły garściami, siała przed bogaczami – i nadaremnie. Posłuchali, popatrzyli i odchodzili z admiracją, ale bez haczyka od wędki w sercu. Patrzyli się na Lucynę, jak wilki na gwiazdę. Żaden nie ugiął przed nią po rycersku kolana…
– Za moich czasów było inaczej… mawiała pani Julja. A może też ja byłam szczęśliwszą…
Odnosiło się to do wspomnienia, o którem w poprzednim pisałem rozdziale. Pani Julja marzyła dla Lucyny o jakimś Stasiu i szukała go pomiędzy ulubieńcami fortuny, synami bankierów, wysokich urzędników i właścicieli dóbr ziemskich. Ostatni najbardziej przypadali jej do gustu. Ideałem wszakże jej był miljonowy wdowiec, ojciec trojga dzieci i liczący przeszło piędziesiąt lat.