- W empik go
Sipactonal - ebook
Sipactonal - ebook
Ziemia Indyka wydawała się od wieków niespokojnym miejscem. Potężne plemię Xibala bytujące na północy, zawiązało ligę państw-miast, mającą na celu wspólne rządy wraz z pozostałymi. Chciano zapanować nad chaosem, jaki ogarnął to miejsce. Udało się to po latach wojen a Liga zapanowała nad wszystkim, co istniało na jej ziemiach. Jednak Xibalczycy szybko zdominowali pozostałe plemiona i pod groźba wojny narzucili im swoje prawa. Gwałty i rozboje rozpoczęły się na na nowo.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-266-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pauliny, Rafała, Michała i Marysi
“I uniósł Słoneczny Pan swoją dłoń
dzierżącą włócznię z kryształem od Pana.
A wtedy tłumy zawyły.
Potem zaś wskazał na kobietę
siedzącą w skupieniu na kamiennym tronie,
i prosił Boga,
by zechciał spojrzeć na wybrankę,
którą mu przygotowano.
Gdy słońce wstąpiło w zenit
Wielki Pan ukazał swe oblicze,
i wyciągnął słoneczną rękę.
A kobieta zamieniwszy się w popiół,
Wzniosła się ku niebu
niesiona podmuchem południowego wiatru.” *
*(ze zwojów Xichuacopan)Prolog
Czas.
Pan życia.
Nie mający granic, początku ni końca.
Władca wszystkiego co żyje.
Sprawiedliwy dla królów i niewolników.
Nie dający się zatrzymać ani przekupić za żadne
skarby świata.
I biedni, i bogacze nie wybłagają u niego nieśmiertelności.
Dlatego jest wszechmocny.
„Nie pamiętam dokładnie kiedy się to zaczęło, ale wydaje mi się, że musiało to być bardzo dawno” — pomyślał siwy starzec siedzący z nieskrywaną przyjemnością na usłanym kwiatami dywanie. Długie, sino-białe włosy opadały mu na ramiona, a wiatr łagodnym podmuchem potrząsał nimi, jak młodymi gałązkami na wiosnę. Długimi palcami przebierał pośród świeżo zerwanych kwiatów, które miał zamiar złożyć w świątyni. Gładził ich łodygi, liście i płatki. Pożółkła twarz z zapadniętymi oczami wpatrywała się gdzieś w dal, aż za horyzont, poszukując gdzieś w odmętach umysłu słów i znaczeń, które dawno uleciały w niepamięć. Tuż obok starca siedział mały chłopiec, bawiący się dyskretnie kolorowymi kamykami przyniesionymi ze sobą. Malec zachowywał się spokojnie. Od czasu do czasu tylko podśmiewywał się w trakcie zabawy. „Dziwne” — kontemplował dalej mężczyzna. „Jak ludzka pamięć może być ulotna… Znikąd pomocy. Pomarli ci, którzy byli świadectwem tamtych czasów. Niewiele pozostało mi w głowie”. Nagle starzec westchnął z wyraźną ulgą, tak jak gdyby jego umysł wrócił do lat młodości. Uśmiechnął się niepozornie i ochoczo rozpoczął opowieść.
– Wszystko wydarzyło się tu, na Ziemi Indyka, gdzie słońce przygrzewa najmocniej, a ziemia wydaje obfity plon — rzekł z przekonaniem.
Oczy malca błysnęły łapczywie, a typowo dziecięca ciekawość skupiła się nagle na mężczyźnie i jego słowach.
— Tak przynajmniej twierdzili niektórzy — kontynuował. — Nikt jednak nie potrafi określić ile czasu przeminęło od tamtych wydarzeń. Podobno dzień, od którego wszystko wzięło początek, był taki jak dziś, upalny i wilgotny…Rozdział 1
Słońce wisiało na niebie od dobrych kilku godzin, sprawiając że powietrze stawało się ciężkie i trudno było oddychać. Kilkudziesięciu ludzi przedzierało się mozolnie przez deszczowy las, porośnięty wszędzie mnóstwem najdziwniejszych roślin i zamieszkały przez zwierzęta, których tylko bogowie potrafiliby zliczyć. Lecz wędrowcy nie przejmowali się żadnymi niedogodnościami. Byli wojownikami. Najlepszymi z najlepszych. Marsz przez leśne zarośla już nie raz hartował ich ducha i sprawiał, że stawali się coraz silniejsi. Okrzepłe twarze i twarde dłonie dzierżące długie maczety czyniły z nich przerażających odkrywców zapuszczających się gdzieś w głębiny wrogiego piekła. Wbrew pozorom nie szli na oślep. Mieli cel, który chcieli osiągnąć za wszelką cenę. Szukali ukrytych pośród zarośli kamiennych drzwi. Tajemnego przejścia, bramy, która pomoże im dostać się tam, dokąd pragną.
Prowadził ich przewodnik, mały cherlawy człowieczek o ospowatej twarzy, który błądząc w leśnych odmętach, przystawał co chwila, szukając odpowiedniej drogi dla całego pochodu wojowników ciągnących za nim w luźnym szyku. Często rozglądał się dookoła, a wodząc oczami pośród gęstego listowia, szukał znanych mu wskazówek.
Nagle przewodnik przystanął. Niczym głodny jaguar zwęszył trop i powolny dotąd marsz nabrał wyraźnego tempa. Po kilku chwilach cała grupa dotarła do niewielkiego, pagórkowatego wzniesienia, obficie porośniętego pnączami i inną różnoraką roślinnością, a wtedy mały człowieczek zatrzymał się. Rozejrzał się raz jeszcze na prawo i lewo, i upewniwszy się co do swojego wyboru, począł grzebać chudymi rękami w czeluściach zarośli. Pracował nerwowo i z wyraźnym podnieceniem, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu przystanął i rzekł uradowanym głosem.
— To tutaj.
Towarzyszący mu mężczyźni dobyli broni i ochoczo zabrali się do wyrąbywania szerokiego przejścia pośród licznych pnączy szczelnie okalających to miejsce. Wkrótce oczom zebranych ukazała się niewielka ściana, a w niej drzwiczki z wyrytym na nich dziwnym symbolem motyla o rozwartych skrzydłach.
Mały człowiek podszedł ku nim, zdjął uwiązany na szyi okrągły amulet i włożył go w głęboki otwór po środku wrót. Chwilę potem obrócił kluczem w lewą stronę, a wtedy niewielkie kamienne drzwi otworzyły się ze zgrzytem, ukazując zebranym swe ciemne jak noc wnętrze. Zapalono pochodnie i po chwili kilku wojowników uzbrojonych w długie, wykute w brązie miecze weszło ostrożnie do środka znikając w czeluściach długiego, słabo oświetlonego korytarza.
Cała reszta grupy stała w progu i czekała cierpliwie na dalsze rozkazy. Nagle coś zaszeleściło w zaroślach, stąpając pewnie po wydeptanej przed chwilą ścieżce. Karki wojowników niczym w tańcu poczęły uginać się nisko, bojąc się spojrzenia postaci idącej w ich kierunku. Chwilę potem w progu drzwi stanął mężczyzna około lat czterdziestu, przystrojony w złotą maskę, która okrywała mu tylko lewą połowę twarzy. Bogaty strój z widocznym na purpurowej pelerynie słonecznym znakiem zdradzał jego wysoką pozycję. Kruczoczarne włosy i długi, orli nos dodawały mu powagi i budzącego grozę wyglądu. Był wysoki i dobrze zbudowany. Silne ramiona, przyozdobione licznymi znakami łączyły się z muskularnym torsem, skrywanym pod skórzanym, pięknie dekorowanym kaftanie. W prawej dłoni dzierżył długą drewnianą laskę z tajemniczym kryształem na końcu złotej, gwiaździstej głowni, którą podpierał się podczas chodzenia. Zamyślony przystanął w ciemnościach jakby obawiał się wejść w głąb tajemniczego korytarza. Jasnoniebieskie oko zaczęło powoli przyzwyczajać się do panującego wewnątrz półmroku. Czuć było wilgoć i zimny powiew wydobywający się ze środka. Tuż obok niego stał ów mały człowieczek, przewodnik o twarzy zaszczutego psa, który umizgując się do Jednookiego odezwał się wyraźnie podniecony.
— To tutaj, Słoneczny Panie.
— Jak daleko? — zapytał Jednooki mocnym, władczym głosem.
— Czterysta kroków do krawędzi muru, później jakieś dwieście — odpowiedział tamten drgającym głosem, wyraźnie onieśmielony bliskością wodzowskiej postaci.
Mężczyzna spojrzał na niego swym jedynym okiem w taki sposób, iż cherlaka ogarnął przenikliwy strach, a jego wystraszone oczy, obawiające się spotkania ze wzrokiem człowieka w masce utkwiły w jednym, martwym punkcie na ziemi.
— Idź pierwszy — odezwał się Jednooki i końcem laski szturchnął przewodnika wpychając go w wilgotne wnętrze.
Ludzie z pochodniami podążyli przodem, próbując choć trochę oświetlić ciemny korytarz, który po kilkunastu krokach gwałtownie skręcił najpierw na wschód, by później łagodnie, szerokim łukiem wykręcić w drugą stronę. Chudy przewodnik szedł pewnie, mijając wyprężonych na baczność wojowników stojących w luźnym szeregu wzdłuż świątynnego korytarza. Za nim niczym cień, krok za krokiem podążał tajemniczy człowiek w złotej masce. Choć na dworze panowała duchota, tu było zimno i mokro, ale co dziwne, wcale nie strasznie. Cały korytarz był pełen bajecznych kolorów. Kunsztowne malowidła pokrywające wilgotne ściany zdawały się migotać, oświetlone ognistym blaskiem kopcących pochodni. Były tam ptaki tańczące wesoło pośród kwitnącej łąki i mnóstwo tajemniczych postaci pląsających ochoczo w zielonych konarach drzew. Wszystko zdawało się żyć swym własnym pędem, z dala od wojen i okrucieństw, których pełen był świat na zewnątrz.
Długi korytarz kończył się wreszcie wieloma schodami piętrzącymi się niemal pionowo w górę. Te zaś kończyły się przy niewielkich kamiennych drzwiczkach, nie mających żadnego zamka, ni widocznego na nich rygla. Były płaskie, jak ofiarny stół. Zdawało się, że żaden człowiek nie zdoła przekroczyć tej ogromnej przeszkody. Jednooki dobrze o tym wiedział i do tego właśnie potrzebny był mu przewodnik.
Było jednak coś, co przykuwało uwagę obydwu stojących tu mężczyzn. Po obu stronach ścian widniały starannie namalowane stada kolorowych ptaków. Dziesiątki istot w najróżniejszych pozach: skaczących, latających, siedzących na gałęziach i ziemi. Całe mrowie.
— Jesteśmy na miejscu, czcigodny Panie — zagadnął cherlak.
— Który to? — zaciekawił się Jednooki.
— Żółty koliber.
— Otwieraj! — rozkazał władca.
Wówczas mały człowieczek dotknął postaci cytrynowego ptaka i silnym ruchem wepchnął go w głąb gładkiej ściany. Głuchy trzask rozszedł się zaraz po wilgotnych korytarzach, a wrota, przed którymi stali obaj mężczyźni, łagodnie uchyliły się, wzniecając wokoło odrobiny kurzu zaległe od lat w jego wąskich szparach.
— Precz! — nakazał Jednooki, wpychając się bez namysłu do środka. Chudy przewodnik skulił się z pokorą, przytłoczony zgrają wojowników starających się pospiesznie podążyć za swoim panem.
Droga biegnąca z ciasnego korytarza prowadziła prosto do niewielkiego, jasno oświetlonego pokoju. Ten przechodził dalej, kolejnym krótkim korytarzem do ogromnej sali o kwadratowych oknach, z wnętrza której dobiegały gromko monotonne jęki, w których Złoty Pan rozpoznał smętnie powtarzającą się modlitwę.
Jednooki ruszył przodem. Uplecione z wielkim kunsztem sandały niosły go w ciszy korytarza. Rozpięty płaszcz rozwinął się jak latawiec, czyniąc jego postać podobną do wielkiej góry. Czuł się nad wyraz pewnie, jakby był tu wcześniej. Jego oddech uspokoił się, a twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Przekroczył próg wielkiej sali i jego oczom ukazał się niezwykły obraz.
Na wysadzanej kolorową mozaiką, wilgotnej posadzce klęczeli mężczyźni zwróceni twarzami w stronę wielkiego, ciemnobrunatnego wizerunku jakiegoś bazaltowego bożka, wyciosanego pracowicie przez tutejszych kamieniarzy. Okrągła twarz o ciężkich oczach i wydatnym podbródku wpatrywała się głucho w modlących, których smukłe ciała poruszały się miarowo w przód i w tył. Bogato odziani mężczyźni kołysali się rytmicznie w szalonych modlitwach niczym w upojnym tańcu, nie bacząc na to, co działo się dookoła. Tlące się kadzidła przytłumiały obraz tej bezkresnej ceremonii.
W kątach pomieszczenia stały większe dzbany i mniejsze dzbanki, a także gliniane misy wypełnione różnorakim pożywieniem oraz kwiaty, mnóstwo kolorowych kwiatów porozrzucanych bezwładnie po posadzce. Nad kamiennym ołtarzem znajdującym się u stóp bazaltowej postaci pochylał się siwy mężczyzna, odziany w długi jasnozielony płaszcz spływający od ramion aż po samą ziemię. Czoło miał spocone, a rozwichrzone włosy wiły się niedbale po chudych ramionach. Starzec co chwilę unosił wysoko ręce kłaniając się przy tym nisko, donośnym głosem wygłaszając chwalebne modlitwy.
— Dawca Życia, kwiatami maluje świat, blaskiem okrywa wszystko to, co najpiękniejsze. Dawca Życia kwiatami okrywa nas, byśmy…
Litania ucichła. Starzec odwrócił się, zaniepokojony dziwnym zamieszaniem tuż za swoimi plecami. Zmartwiony i przestraszony skierował swój wzrok w stronę jednookiej postaci, która stanęła nieopodal w asyście grupy wojowników dzierżących przygotowaną do ataku broń. Wielu z nich nie zważało wcale na świętość miejsca, w którym się znaleźli.
— Witaj Ojcze — zadrwił Jednooki. — Czyżbyś zapomniał? — dodał, unosząc lekko głos. — Boski Lamak ma zasmuconą twarz… Nie dane mu było skosztować owoców twojej pracy… Lamak jest niepocieszony! — przeszedł do krzyku. — 400 koszy kukurydzy, 60 worków kakaowca, 200 koszyków żywicy, 2000 pęczków ptasich piór, 20 niewolników… Mam wymieniać dalej? — recytował podchodząc coraz śmielej ku postaci sędziwego mężczyzny. — Palatuapi nie złożyło darów! — huknął wreszcie złowieszczo błyskając białymi jak śnieg zębami.
Zaskoczeni ludzie zaczęli miotać się po komnacie. Niektórzy z modlących się kapłanów próbowali wymknąć się cichaczem, lecz kopniakami i poszturchiwaniami dali się zawlec na powrót w pobliże kamiennego boga. Siwy starzec był przerażony. Nie chciał jednak pokazać tego po sobie. Stał prosto, jakby przytłoczony majestatem Jednookiego, który nie bacząc na święte miejsce krok za krokiem zbliżał się ku niemu. Niebieskie oko intruza świdrowało jego umysł wgryzając się do wewnątrz niczym wstrętny robak. Starzec czuł się osaczony, a przecież był w Jego domu. Tak. Był w domu swojego boga — opiekuna. „On mi pomoże” — pomyślał.
Starzec otrząsnął się. Złowrogo zmarszczył brwi w wielkim grymasie niezadowolenia. Poczuł jak krew poczęła krążyć szybciej we wnętrzu jego niemłodego ciała, po czym bez ociągania się wrzasnął.
— Jak się tu dostałeś?! Jak śmiałeś wejść do tego świętego miejsca! Łotrze! Zbezcześciłeś nasz święty przybytek!
Kulejąc pospieszył ku jednookiej postaci i już chciał obrzucić obelgami niechcianego gościa, gdy zwrócił uwagę na małego, kryjącego się za wojownikami człowieczka, który chcąc uniknąć wściekłego wzroku starca, wyraźnie chował się za swymi poplecznikami.
— Omekan! Domyślałem się. Tyyy! Podły psie! Wrzasnął starzec, próbując dosięgnąć chudymi palcami ukrywającego się mężczyzny.
Chciał pochwycić nikczemnika, lecz Jednooki zręcznie uprzedził jego ruch i udaremnił atak. Silnie odepchnął starca, który zatoczył się do tyłu i z łoskotem upadł na kamienną posadzkę rozsypując wiele koszy i pucharów starannie tam poukładanych.
— Zostaw go ty, nędzny głupcze! — odwzajemniał się Jednooki. — Potężny Lamak ma smutne oblicze. Twoje miasto nie złożyło należnego hołdu. Strażnik Tradycji wrócił z pustymi rękami. To nie była słuszna decyzja — dodał już nieco łagodniejszym tonem.
Starzec słuchał. Mozolnie próbował podnieść się z posadzki, lecz paraliżujący strach nie pozwalał mu tego dokonać. Jednooki Pan stanął teraz nad nim i poszturchiwał go zawzięcie końcem drewnianej laski. Kapłan znieruchomiał. Poprawił włosy, a na jego twarzy pojawił się dziwny grymas, który przeszedł nagle w gromki, wydobywający się z wnętrza śmiech.
— Cha, cha, cha! Czy nie pojąłeś jeszcze, szlachetny panie? — zawył groźnie. — Nie będzie więcej darów! Idźcie precz! Nie dostaniecie nic! Cha, cha, cha!
Kilku kapłanów zgromadzonych w świątyni podbiegło ku niemu, by pomóc starcowi powstać. Powoli wyprostował sylwetkę, poprawił rozwichrzone włosy i dumnie przybliżył się ku nieproszonemu gościowi. Wyszczerzył kilka zębów i zasyczał z wściekłości.
— Jestem Anu, król Pachila, najwyższy kapłan w Palatuapi! Oznajmiam tobie! KONIEC Z DANINĄ!
— Zapominasz się, siwy człowieku. Zważ do kogo mówisz! — rzekł Jednooki wojownik.
— Wiem dobrze… Mój waleczny Tunaku. Lud Pachila nie będzie dalej korzył się przed twym krwawym plemieniem. Dosyć! Xibala nie będą już dłużej nas nękać! Owładnęła wami tajemna siła, która karze zabijać. Wyrzeknijcie się jej, zanim bogowie odwrócą swój wzrok od waszego ludu. Powiem więcej. Nakazałem, by wszyscy Xibalczycy opuścili moje miasto nim upłynie siedem dni. Wynoście się stąd! Nie jesteście tu mile widziani.
Jednooki stał w osłupieniu. Ze zadziwieniem wsłuchiwał się w słowa starego Anu, nerwowo wymachującego obiema rękami. Starzec bełkotał jak opętany. W pewnym momencie nerwy puściły i Tunak z hukiem ryknął na starego władcę.
— Oszalałeś nędzny człowiecze! Jesteś mym lennikiem. Nie tobie decydować o słuszności rozkazów. Danina to boski nakaz… Mój nakaz!
— Cha, cha, cha — roześmiał się ponownie stary kapłan. — Wy, Xibalczycy. Tyle mówicie o dobroci bogów, lecz cóż to są za bogowie… Tyrani… Tarzający się we krwi swych wyznawców. Precz, Tunaku! Nie będzie więcej danin! Nie będzie więcej ofiar! Na próżno tu przybyliście. Taka jest nasza wola. Odejdźcie stąd. Dajcie nam żyć w pokoju.
— Cha, cha, cha — zaśmiał się w odpowiedzi jednooki wojownik. Jednym susem przybliżył się do Anu i z szyderczym uśmiechem odparł. — Czcigodny królu Anu… Bogowie stworzyli nas, Xibala, abyśmy zapanowali nad wszelakimi ludami. Pachila, Caribo, Tuli to tylko elementy boskiej układanki. Nie my prosiliśmy o tę łaskę. Zostaliśmy wybrańcami. Namaszczono nas, a my… My tylko wykonujemy boską wolę. Któż karze tobie składać ofiary z pachnących kwiatów, darować kolorowe ptaki i pożywienie? Bogowie! W imię kogo posyłasz setki wojowników, by podbijali dzikie ziemie, a tobie przysparzali bohaterstwa i chwały? Czyż nie w imię bogów? Drogi Anu. Oni zawładnęli także i twoją duszą…
— Ale nigdy — przerwał Anu — przenigdy nie karzą zabijać kobiet i mężczyzn dla własnej uciechy, tak jak wy to czynicie. Jesteśmy ludem miłującym pokój. Nie to, co wy barbarzyńcy, ludzie diabła.
— Brrrr… — warknął Tunak.
Jednookiemu zapłonęło oko. Policzki nabrzmiały krwią a dłonie zacisnęły się mocno w wielkie i twarde pięści.
— Masz jaszczurczy język, starcze — syknął wojownik — i kąsasz nim niewdzięcznie, jak wściekły zwierz. Zapomniałeś, kto dał ci władzę nad ludem Pachila? Byliście tylko ludem śmierdzących rolników, a ty, starcze, pasterzem tego brudnego motłochu. To dzięki mnie zostałeś tu przywódcą. A teraz nie warcz, bo karzę zaszyć ci te twoje plugawe usta.
— Dość! — wykrzyknął ochryple stary król. — Dalej, moje dzieci! Znieważono mnie! Króla Pachila! Najwyższego kapłana! Straże! Gdzie są straże?! Bierzcie ich! Zabijcie wszystkich!
Słysząc to wołanie wszyscy kapłani i dostojnicy królewscy, którzy byli zebrani w świątyni, dobyli noży i z wrzaskiem rzucili się na Jednookiego i jego xibalskich wojowników. Wrzeszcząc i pojękując pragnęli pomścić obrazę swego władcy. Wybuchła szamotanina, która wnet przerodziła się w nierówną walkę, w której nie szczędzono sił ani ofiar. Pod ciosami mieczy padli pierwsi zabici, wielu zaś ciężko poranionych legło u stóp zimnego, kamiennego boga błagając o litość. Walka nie trwała długo. Już po chwili widać było, że wysiłki Anu nie dorównują doświadczonym wojownikom Jednookiego. Przewaga była po jego stronie.
Bitwa szybko dogasała, ujawniając prawdziwego zwycięzcę.
— Zwiążcie ich dobrze — zakrzyknął Tunak Pan. — Przeszukajcie wszystkich — dodał.
Stary król ogłuszony przegraną nie stawiał oporu. Zrezygnowany i umęczony leżał na zimnej posadzce. Chciano i jego spętać grubymi więzami, by doprowadzić przed oblicze Jednookiego lecz xibalski władca zaprotestował, uśmiechając się szyderczo.
— Co powiesz teraz, czcigodny władco? Siła i bezwzględność to cechy, których pożądają bogowie. Myślałeś, że łamiąc ustalone prawo unikniesz odpowiedzialności? Twoja krótkowzroczność zaczyna mnie przerażać. Bogowie odwrócili się od ciebie. Nie chcą na ciebie patrzeć.
Anu zapłakał. Nie miał już sił by walczyć. On, niegdyś wielki wojownik, postrach tej krainy, teraz klęczał upokorzony pośród innych ze swojego plemienia. „Wstyd i hańba” — pomyślał.
— Nie wyjdziecie stąd żywi — wycedził z wysiłkiem. — Bogowie dojrzeli całe zło, które wylewa się z waszych dusz, Tunaku.
— To jeszcze nie koniec, starcze. Popamiętasz mnie jeszcze i pożałujesz, że sprzeciwiłeś się mojej woli. — powiedział Jednooki. — Zabierzcie stąd to suche truchło.
Króla Anu i pozostałych przy życiu kapłanów wywleczono siłą na dziedziniec świątyni. Mieściła się ona na szczycie kilkudziesięciometrowej piramidy, która swoją wielkością przewyższała wszystkie budynki w Palatuapi — głównym mieście ludu Pachila. Z jej szczytu rozciągał się wspaniały widok, cieszący oko z każdej ze stron. Osada była szczelnie odgrodzona od zewnątrz wysoką, drewnianą palisadą, na której tu i ówdzie dostrzec można było strażników i wszelkiej maści wojowników. Niskie domy, świątynie, plac targowy na wschodzie i cała pokryta zielonym tropikalnym lasem okolica czyniły z miasta kroplę na kwiecistym kobiercu.
Pośród obelg i poszturchiwań zawleczono jeńców na prostokątny plac, gdzie w niewielkiej świątyni dzień w dzień Anu odprawiał swe modły. Wyciągnięty z ciemnego świątynnego gmachu król upadł ciężko na białą, kamienną posadzkę. Blask południowego słońca oślepił jego stare oczy, więc starzec zasłonił je dłonią, bo wolno przyzwyczajały się do blasku światła. Instynktownie próbował rozejrzeć się wokół siebie. Szukał ratunku, ale nie odnalazł żadnej nadziei. Cały szczyt piramidy zapełniony był wojownikami trzymającymi w dłoniach prostokątne, jaskrawoczerwone tarcze z namalowanym na nich czarnym znakiem Xibala. Kilku strażników z jego ludu pilnujących tego świętego przybytku leżało martwych na szerokim placu splamionym w wielu miejscach lepką krwią. Nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Wszędzie czerwień. Tarcze, kaftany, sztandary, wszystko tonęło w czerwieni. Instynktownie spojrzał w górę, a to co zobaczył przeraziło go do głębi. Ponad świątynią, niczym wielkie czerwone latawce unosiło się kilka latających statków zwanych w narzeczu Xibala — KAJMARI, lekkich i zwrotnych, które samą swoją obecnością wzbudzały strach i respekt pośród mieszkańców wszystkich żyjący w tej krainie plemion. Długie na kilkanaście kroków i wysokie jak dwie świątynie wisiały w bezruchu czekając na rozkazy.
Jednooki skinął ręką, a jeden z powietrznych statków zaraz nadleciał nad świątynię i zatrzymał się nieopodal jej zachodniej krawędzi. Z jego pokładu zaczęto opuszczać drewnianą platformę, która po krótkiej chwili zawisła kilka stóp ponad świątynnym placem.
— Tak kończysz, stary Anu — rzekł Jednooki, zaciągając przestraszonego króla na skraj lśniącej w słońcu piramidy. — To droga w jedną stronę. Stamtąd nie ma powrotu.
— Widocznie bogowie tak chcieli — wyszeptał cicho król.
Spojrzał daleko w dół aż ku krańcowi piramidy. Dziesiątki szerokich na kilka łokci kamiennych schodów prowadziło wprost do samej ziemi. Tą drogą on, Wielki Król Anu, wspinał się co dnia, aby podziękować bogu za hojność i łaskawość, jaką boski mąż zesłał dla jego ludu. Teraz zakrwawiony i upokorzony stał na szczycie, by po raz ostatni spojrzeć na rozległe połacie swego królestwa. „O bogowie, czemuście to uczynili” — pomyślał.
— Gdzie są twoi poddani — szepnął Tunak Pan — Spójrz na nich, lękają się, są słabi. Gdzie ich lojalność, bohaterstwo, oddanie? Nie zaszczepiłeś tych cech wśród swego ludu. Tchórzliwe plemię! Zobacz! Gdy jesteś w potrzebie, opuścili cię. Nikt nie próbuje ratować twego nędznego życia. Śmiertelni i bogowie… Wszyscy odwrócili się od ciebie.
Rzeczywiście ani wojownicy, ani zwykli mieszkańcy wielkiego miasta nie próbowali nawet walczyć o życie swego króla. Byli przerażeni i przygnębieni zarazem. Strach sparaliżował ich umysły, a niemoc skrępowała ich ruchy. Stali tylko i patrzyli w górę, starając się ogarnąć umysłem, cóż takiego dzieje się tam — na górze.
— Cały Twój lud — ciągnął dalej Tunak — zamieni się wkrótce w niewolników albo wymrze jak tapir bez wody. To twój bóg pozwolił na to. Wzgardziłeś naszą wiarą, teraz odpowiesz za to głową.
Król Anu stał w milczeniu spoglądając na kamienne posągi, ludzi stojących u podnóża wielkiej piramidy, obcych wojowników i tajemnicze kajmari, zacumowane na skraju piramidy, z którego po drewnianej kładce poczęli wylewać się ludzie z tajemniczymi znakami wymalowanymi na czołach. Siwe włosy króla rozwiewał wiatr, a oczy wpatrzone w dal daremnie szukały nadchodzącego ocalenia. Świat wirował mu przed oczami. Głowa nabrzmiała od tysięcy myśli, których w żaden sposób nie mógł pojąć i zrozumieć. Czyżby nadszedł jego koniec?
Z oddali dobiegały tylko krzyki jego kapłanów, wciąganych siłą na pokład kajmari i wrzeszczących, xibalskich wojowników smagających batami oporne ciała więźniów.
— Dary zostały przyjęte — rzekł z drwiną Jednooki. — Niedługo oddadzą nam swoje serca.
— Tunaku! — odezwał się niespodziewanie król, jak gdyby wszelkie boskie mądrości uderzyły mu do głowy. Stanął wyprostowany i wyrecytował jak modlitwę. — Bogowie nas nie opuścili. To wy, plemię Xibala, zapomnieliście o dawnych obyczajach, według których ludzie i bogowie żyli w porządku i harmonii. Wiedz bowiem, że Oni nie potrzebują ludzkiej krwi do istnienia, bo wiele lat przed nami czerpali siły z natury, by istnieć. Wasz krwawy bóg i wy toczycie ten świat ku zagładzie… Do całkowitego upadku. Jak robaki pożeracie owoce ludzkiej pracy, zastępując ją zgnilizną i wewnętrznym rozkładem. Ostrzegam cię, Tunaku. Robaki, gdy tylko zabraknie im pożywienia, mają w zwyczaju pożerać siebie nawzajem. Jestem już stary. Moje życie i tak dobiega końca, ale odchodzę w nadziei, że ludy tego świata odpłacą wam za całą niegodziwość.
Anu odsapnął. Stał teraz w skupieniu, ostatni raz spoglądając z góry na przerażonych poddanych. Przez głowę przemknęła mu tylko jedna myśl. „Dlaczego nie próbują walczyć?” Czyż przez te wszystkie lata był dla nich zbyt srogi? Karmił ich przecież i opiekował się nimi, wygrywał dla nich bitwy i wojny, zawierał korzystne traktaty. Dlaczego teraz nie robią nic, aby mu pomóc?
I wtedy dostrzegł coś, co przykuło uwagę — nie tylko jego.
W oddali jakiś mężczyzna biegł co sił główną aleją miasta. Biegł i krzyczał. W dłoni trzymał drewnianą pałkę. Wspiął się szybko na pierwsze schody i ruszył ku górze w stronę świątyni. Za nim, jakby poniesieni jego okrzykiem, zaczęli biec inni ludzie. Młodzi i dziarscy. Najpierw dwóch, trzech, czterech, a po chwili całe mrowie. Głośne pokrzykiwania poniosły tłumy, które jak obudzone z letargu zapragnęły teraz pomścić zniewagę swojego króla. Starcy krzyczeli, młodsi ciskali kamieniami ku górze starając się dosięgnąć szczytu. Podnóże piramidy szybko zapełniło się ludzkim mrowiem gotowym na śmierć.
— Dalej moje dzieci — zapiszczał skrycie Anu. — Zabijcie ich wszystkich.
Tumult i zamieszanie wdarły się w szeregi oprawców. Dumni wojownicy w lśniącej czerwieni poczęli zbiegać schodami w dół, kierując się na wprost zdziczałego tłumu. Dobyto mieczy i pałek, by ponownie sprawdzić w boju swe męstwo.
— Omekanie! — zawołał Tunak — Cóż to za szaleniec podąża w naszą stronę? Któż śmie podnosić rękę na swego pana!
— To Sakagun, panie…
— Milcz, psi sługo! — przerwał mu szybko Anu.
— … syn Anu — dokończył służalczo Omekan.
— Syn… powiadasz… — wymamrotał Jednooki. — Ach tak, zapomniałem o nim.
Stary Anu ucieszył się. Z nadzieją wpatrywał się w biegnącą ku niemu postać. Widział też, że strach i niedowierzanie poczęły wkradać się w serca xibalskich wojowników. Szczęśliwy, z uśmiechem na ustach zwrócił się teraz do Jednookiego.
— Spójrz Panie! Jakże myliłeś się co do mego ludu. Tunaku… synu Lamaka. Miłość mych poddanych skruszy łańcuchy, którymi spętałeś mnie i moje plemię. Cha, cha, cha, to początek twego upadku. Odejdź i zostaw nas w pokoju.
Coraz liczniejsze szeregi zbuntowanych parły na szczyt. Wnet wzbił się wielki tuman kurzu, a krzyki mordowanych rozniosły się echem po całym mieście. Wojownik z długim splecionym warkoczem z furią parł naprzód kładąc trupem każdego z wrogich żołnierzy chcących zastąpić mu drogę. Gęsta krew tryskała po kamiennych schodach. Skowyt i przerażenie mieszały się razem dając upust swoim dzikim, morderczym rządzom. Zdawało się, że wkrótce zdobędzie szczyt. Dosięgnie zemsty, której wszyscy tak pożądali. Lecz w tym momencie kajmari-Latające Ptaki o czerwonych żaglach, wiszące niczym złowróżbne duchy, rozpostarły boczne maszty nakierowując lot tuż nad świątynię. Łucznicy zgromadzeni licznie na pokładach poczęli razić strzałami walczących w dole mocarzy. Wybuchła panika.
Mieszkańcy Palatuapi zaczęli rozbiegać się po domach szukając schronienia przed gradem strzał i rzucanymi z góry płonącymi pojemnikami z gliny, wypełnionymi oliwą, które niczym niebiańskie pioruny poczęły wzniecać pożary na zatłoczonych uliczkach Palatuapi.
Tego stary Anu się nie spodziewał. Ostatkiem sił wyrwał się Jednookiemu i podążając ku schodom począł nawoływać ze wszystkich sił.
— Ludu Pachila! — wrzeszczał Anu. — Unieście miecze i zatopcie je w ciałach swych prześladowców. Wybijcie naszych ciemiężycieli. Zadepczcie Miasto Zła, z którego wywodzą się te bestie i z którego wypełzają, by kąsać nasze dzieci…
— Dość! — zawarczał Jednooki. — Zabierzcie go stąd!
Starzec jednak nie przestawał. Wykorzystał zamieszanie, by skutecznie wyrwać się z uścisku bezwzględnych oprawców. W szaleńczym amoku pędził po schodach ku walczącym, by dodać im otuchy i wesprzeć w boju. Zdawało się, że dosięgnie celu. Dotrze do syna i rzuci mu się na szyję, po czym ucałuje z całych sił. Był już tak blisko! Po kilkunastu krokach westchnął głośno, zachwiał się na nogach i runął w dół. Królewskie ciało, celnie ugodzone łuczniczą strzałą bezwładnie osunęło się po stopniach wysokich schodów. Z rozbitej głowy wyciekała krew spływając po schodach niczym strużka słodkiego napoju.
„Nieee!” przeraźliwy głos Sakaguna zawył pośród tłumu. Z trudem dopadł ciała ojca i nie zważając na niebezpieczeństwo przycisnął je do swojej piersi. Gładził siwe włosy i całował twarz starego władcy, która nie dawała już oznak życia.
— Ojcze, ojcze, zbudź się — zapłakał. — Dzielny Królu, boski Strażniku! Zbudź się Synu naszej płodnej ziemi… Wzywam cię… Ja… Twój syn… Nie odchodź… Aaaaaa! Nieeeee!
Oczy Sakaguna zaczerwieniły się, a płacz zastąpiła wściekłość, która zaczęła wylewać się przez jego usta.
— Pomszczę cię drogi ojcze. Dopóki ziemia nosić mnie będzie, przeleję morze krwi twych wrogów. Przewrócę świat do góry nogami i rozpalę pożar, którego nie ugasi żaden śmiertelnik.
Mężczyzna płakał i z rozpaczą przyciskał czule zakrwawione ciało starca. W żalu zatracił poczucie czasu. Rozglądał się dookoła zamglonymi oczami, które dostrzegały wyłącznie wszechogarniającą śmierć. Wokół niego dogasała walka. Xibalscy wojownicy doskoczyli do niego i mocnymi kopniakami powalili na kamienne schody. W ruch poszły drewniane pałki i chwilę później Sakagun leżał nieprzytomny obok zwłok swego ojca.
— Głupi Anu — westchnął cicho Tunak. — Masz, czego chciałeś — dodał pospiesznie.
Jednooki nie zważał już na to, co działo się w mieście. Dumny ze swoich poczynań skierował kroki ku powietrznemu ptakowi. Chciał jak najszybciej opuścić to podłe miejsce.
— Teraz to twoje miasto Omekanie — rzucił półsłowem, mijając małego człowieczka, który pomógł mu dostać się do środka.
— Będę zawsze ci wierny, o Słoneczny — przymilił się przewodnik, uginając kark prawie do samej ziemi.
Tunak Pan uśmiechnął się niedbale i jął instruować służalczego mężczyznę.
Darmowy fragment