Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sira - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
46,00

Sira - ebook

Kontynuacja losów Siry, bohaterki bestsellerowej Krawcowej z Madrytu

Sira Bonnard (wcześniej Arish Agoriuq, wcześniejSira Quiroga) nie jest już niewinną krawcową, która oczarowała czytelników pośród wykrojów i szpiegowskich intryg, ale jej urok pozostał niezmienny. Wraca Sira, charyzmatyczna i niezapomniana. Wraca Krawcowa z Madrytu.

Cztery miejsca. Dwie misje. Jedna kobieta. Zanurz się znowu w niezapomnianej epoce.

Druga wojna światowa dobiega końca i świat rozpoczyna trudną odbudowę. Po wypełnieniu swoich zadań jako współpracowniczka brytyjskiego wywiadu, Sira spogląda w przyszłość, pragnąc spokoju. Nie zdoła go jednak znaleźć. Los przygotował dla niej bowiem tragiczne doświadczenie, które zmusi ją do odkrycia siebie na nowo, przejęcia kontroli nad własnym życiem i zaciekłej walki o swoją przyszłość.

Sira znajdzie się w Jerozolimie, Londynie, Madrycie i Tangerze, w samym środku historycznych wydarzeń, które naznaczą całą epokę. Będzie musiała stawić czoło rozterkom i ponownym spotkaniom, ryzykownym zadaniom i macierzyństwu.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-558-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mój los wcale nie eksplodował za sprawą tamtej maszyny do pisania. Myliłam się, gdy tak myślałam, kiedy byłam młoda i naiwna. Wtedy jeszcze nie przechowywałam w pamięci takich słów jak przemoc, gorycz, rozpacz czy złość i nie potrafiłam przewidzieć łez, jakie zaplanowało dla mnie życie. Nie, mój los nie został odmieniony przez to niewinne urządzenie przeznaczone do łączenia słów. Chciałabym, żeby tak było, lecz przyszłość zarezerwowała dla mnie coś innego. Trzysta pięćdziesiąt kilogramów materiałów wybuchowych umieszczonych w piwnicy jednego z hoteli w Jerozolimie, a więc coś nieskończenie groźniejszego.

Latem tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku przenieśliśmy się na Bliski Wschód, zostawiając za sobą wygłodniałą i uległą Hiszpanię oraz zniszczoną Europę, która z bolesnym wysiłkiem rozpoczynała swoją odbudowę. Rok i kilka miesięcy wcześniej – z pełnym przekonaniem, a także w trosce o moje bezpieczeństwo zagrożone z powodu wypełniania przeze mnie obowiązków współpracowniczki brytyjskiego wywiadu – Marcus i ja zawarliśmy małżeństwo. Był wietrzny marcowy dzień na Gibraltarze. Po jednej stronie mieliśmy Półwysep Iberyjski, a po drugiej północną Afrykę – terytoria tak odmienne, a zarazem niezwykle bliskie, które dla nas obojga wiele znaczyły.

Zamiast zwyczajowej ceremonii mieliśmy urzędową formalność, równie krótką, co surową. Skała Gibraltarska była zmilitaryzowana od tuneli aż po szczyt, a terytorium prawie pozbawione ludności cywilnej, która została ewakuowana na początku drugiej wojny światowej z obawy przed niemieckim atakiem. W The Convent, siedzibie gubernatora, nie było kwiatów ani zdjęć, ani nawet obrączek. Marcus przedstawił swój dokument bona fide, paszport dyplomatyczny na nazwisko Mark Bonnard – swoją prawdziwą tożsamość, bo nazwisko Logan było jedynie przykrywką na niespokojne czasy. Po niezbędnych I do łamanym angielskim złożyłam przysięgę wierności monarsze, po czym natychmiast wydano dokument z moją nową narodowością. Sira Bonnard, przedtem Arish Agoriuq, przedtem Sira Quiroga, została właśnie poddaną Wielkiej Brytanii. Moje ostatnie słowa były ledwie szeptem: So help me God. Być może nikt tego nie zauważył, ale w momencie ich wypowiadania nie mogłam powstrzymać wzruszenia – niezależnie od sztywnej procedury zawarliśmy właśnie przymierze zdolne pokonywać przeciwności i niewygody, granice i odległości.

Po powrocie do Madrytu akt małżeństwa i mój nowy paszport znalazły się pod nadzorem ambasady, a my nadal prowadziliśmy pozornie oddzielne życie, widując się zawsze po kryjomu – on kontynuował swoją działalność na rzecz ojczyzny, a ja w przebraniu wziętej krawcowej, która zupełnie nieoczekiwanie przybyła do stolicy, przekazywałam informacje wyciągnięte od żon nazistowskich oficjeli.

Kiedy na początku maja czterdziestego piątego roku Niemcy podpisały kapitulację i zakończono wszystkie działania wojenne, zamknęłam atelier przy Núñez de Balboa, które swego czasu urządzili dla mnie Anglicy, i przeprowadziłam się do mieszkania Marcusa. Niełatwo mi było porzucić zawód i obowiązki, które dotąd wypełniały mi dni, dając satysfakcję i dumę, kontakty i dochody. Jednakże w świetle ostatnich wydarzeń porzucenie szycia przyniosło mi pewną ulgę: ponieważ to, co od najmłodszych lat było moją pracą, ostatecznie zamieniło się w niewdzięczne zadanie nawiązywania kontaktów z niepożądaną klientelą, której obłudnie musiałam okazywać serdeczność. Odnosiłam nawet wrażenie, że tkaniny i wykroje były ciężkie jak płyty nagrobne, nici jawiły mi się jako sznury, które mnie dusiły, a samo przymierzanie moich ubrań na ciałach kobiet, którymi pogardzałam, przyprawiało mnie o mdłości. Kiedy przestałam kłamać, kiedy zapomniałam o nich wszystkich i nie musiałam już niczego ukrywać, na powrót poczułam spokój.

Miałam jednak świadomość, że to nasze wspólne życie w skromnym mieszkaniu przy ulicy Miguela Ángela będzie krótkie. Rozpad Trzeciej Rzeszy i zwycięstwo aliantów oznaczały również koniec misji mojego, dotąd tajnego, męża na Półwyspie Iberyjskim. Nadszedł czas, żeby zastanowić się nad przyszłością, ale każde z nas miało swój interes wskazujący odmienny kierunek.

Marcus chciał, byśmy przeprowadzili się do Anglii i pomogli w przywracaniu dobrobytu jego ojczyźnie. Ja również pragnęłam wyjechać z Madrytu – miasta ciągłych nocnych zaciemnień, krzykliwej propagandy, czarnego chleba i zemsty; gdzie w każdym domu kogoś się opłakiwało, gdzie ludzie spali z urazą schowaną pod poduszką, a dzieciom golono włosy, żeby nie gryzły ich wszy. Nie, nie zamierzałam zostawać w tym strasznym otoczeniu, wolałam, żeby moje dzieci urodziły się w jakimś miejscu bez śladów horroru na ulicach czy rozpaczy na twarzach ludzi. Dlatego zaproponowałam Marcusowi, byśmy wrócili do Maroka, pod jego ciepłe słońce, blisko mojego poprzedniego życia i mojej matki. Pragnęłam uciec od scenerii tej naszej potajemnej egzystencji pełnej maskowania się i kłamstw, zapomnieć o tym, kim byliśmy, i pokazywać naszą prawdziwą twarz, bez fałszu, sekretów czy strachu.

Oba pragnienia wyparowały zaledwie kilka tygodni później, kiedy wciąż oswajaliśmy się z możliwością wspólnego chodzenia po chodnikach bez nieustannego zachowywania czujności i staraliśmy się przywyknąć do tego, że możemy robić coś tak zwyczajnego, jak pójść do kina przy Gran Víi czy tańczyć do rana w klubie Pasapoga. Wezwanie, jakie otrzymał Marcus, nie podlegało dyskusji. Miał objąć stanowisko w Brytyjskim Mandacie Palestyny. „Natychmiastowa inkorporacja, żona mile widziana”, przetłumaczył mi na głos. Nowe zadanie pod parasolem Secret Intelligence Service. Nie wyjaśnił nic więcej. A ja wolałam nie dopytywać. Mimo pokrzyżowanych planów starałam się nie okazywać otwarcie swojego rozczarowania.

W Sekcji Kobiecej Falangi byłyby ze mnie dumne, gdyby się dowiedziały o mojej postawie i gdyby moim mężem nie był Anglik: oto prawdziwa Hiszpanka realizuje narzucony przez reżim frankistowski model ofiarnej żony, posłusznej i życzliwej strażniczki domowego ogniska, idealnej małżonki. Koniec końców byłam tylko krawcową, która już nawet nie szyła, podczas gdy Marcus, dzięki swojej skuteczności, stał się bardzo cenny dla swojego rządu. W mojej postawie nie chodziło jednak tylko o wypełnianie małżeńskich obowiązków. Prawda była taka, że czas skonsolidował naszą przelotną miłość, która narodziła się w Tetuanie, kiedy ja byłam zaledwie zahukaną dziewczyną, a on młodym agentem, który chodził wsparty na lasce i podawał się za dziennikarza.

Koła zębate nieustannie napędzające wielkie Imperium Brytyjskie zarządziły teraz przeprowadzkę, która nie zgadzała się z pierwotnym planem Marcusa, by zamieszkać we własnym kraju, a tym bardziej z moim zamiarem powrotu do Afryki. Ale ponieważ niesubordynacja i lekceważenie obowiązków nie znajdowały się wśród naszych zasad, spakowaliśmy ubrania i inne rzeczy w dwa kufry i kilka walizek i pod koniec czerwca ruszyliśmy w drogę do naszego nowego miejsca na świecie, z krótkim przystankiem w Londynie. Mieliśmy tam wystarczająco dużo czasu, żeby Marcus odebrał niezbędne instrukcje i byśmy mogli odwiedzić jego matkę, a także na własne oczy zobaczyć smutną rzeczywistość kolejnej zrozpaczonej stolicy.

Myśl o spotkaniu z nieznaną mi jeszcze lady Olivią Bonnard wywoływała we mnie zaskakujący niepokój. Ja, która latami obracałam się wśród wszelkiego typu ludzi, nagle poczułam się niepewnie.

– Mam się do niej zwracać lady? – wyszeptałam do Marcusa, gdy dotarliśmy na miejsce, ze wzrokiem wbitym w wyblakłą, popękaną, ale i tak wspaniałą białą fasadę.

Puścił do mnie oko, czego nie potrafiłam zinterpretować. Być może chciał rozładować moje napięcie, żartując sobie z niepokoju świeżo upieczonej żony obawiającej się spotkania z teściową. A może ostrzegał mnie przed kobietą, która czekała na nas w rezydencji przy The Boltons, w dzielnicy Brompton w gminie Royal Borough of Kensington and Chelsea. Wytworność okolicy nie okazała się wystarczającą tarczą chroniącą przed krwawymi atakami niemieckiego lotnictwa.

Dom i właścicielka pasowali do siebie idealnie: udręczeni, a jednocześnie wspaniali, harmonijni zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Nieco zaniedbani, ale godni i spokojni. Dostojni. Na szczęście całymi latami zdobywałam doświadczenie w sztuce udawania, nauczyłam się zręcznie poruszać w kręgach rozmaitych ludzi i wszelkiego rodzaju ekstrawagancji; dzięki temu opanowałam początkowe zdenerwowanie i zdołałam zachować spokój podczas tej pierwszej herbatki w pięknym, dzikim ogrodzie. Udając pewność siebie, pokazywałam cały swój urok i najlepsze maniery, ograniczałam się do dawkowania ciepłych uśmiechów i lapidarnych spostrzeżeń. Krótko mówiąc, zachowywałam się jak najbardziej czarująca ze wszystkich możliwych żon.

Tymczasem stosunek teściowej względem mnie falował między minimum uprzejmości typowej dla osoby dobrze urodzonej, jakimś gestem lekceważenia i eteryczną obojętnością. Jej wizerunek w najmniejszym stopniu nie odpowiadał moim wyobrażeniom: spodziewałam się kobiety surowej i powściągliwej, z charakterem przystającym do trudnych czasów, w których kraj wiele wycierpiał i cierpiał nadal. Ale moja wizja całkowicie się rozpadła. Olivia Bonnard była zupełnie inną osobą.

Ze swoją kanciastą twarzą i długim siwym warkoczem na lewym ramieniu, ubrana w wysłużoną aksamitną tunikę, paląc jeden za drugim amerykańskie chesterfieldy, które Marcus zdobył dla niej w Madrycie na czarnym rynku, lady Olivia postarała się nawet o to, żeby uszczypnąć moją dumę, i to nie raz. Z wyniosłością, nie ukrywając min, reagowała na mój niedoskonały angielski i kilka razy udała, że nie pamięta, jak się wymawia moje imię. Saira? Sirea? Seira? Innym razem zostawiła mnie w pół słowa, żeby się nachylić i dać kawałek kanapki z ogórkiem jednemu z psów – wszystkie trzy były na wpół obłąkane i stare, a jeden był kulawy.

Najwyraźniej czuła się niezręcznie, zmuszona zaakceptować w roli synowej cudzoziemkę bez pochodzenia i majątku, urodzoną w kraju dzikim, zacofanym i katolickim, gdzie bratobójcze walki stały się krwawym zwyczajem.

Wszystkie uczucia przelała na Marcusa, swoje najstarsze dziecko i jedynego żyjącego potomka rodziny uszczuplonej już tylko do nich dwojga. Zachowywali się w sposób typowy dla Brytyjczyków, prawie nie mieli ze sobą kontaktu fizycznego: żadnych buziaków, uścisków, czułości. Jedynie w pewnym momencie matka zmierzwiła mu włosy swoimi kościstymi palcami – i to wszystko. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że nadają na tych samych falach, wyczuwało się panującą między nimi harmonię. Mieli taki sam zielonkawy kolor oczu, takie same żyły na szyi, a nawet kształt uszu. Płynnie przechodzili z tematu na temat, rozmawiając wyrafinowanym angielskim, za którym trudno mi było nadążyć. W wielu momentach ich nieprzerwanego dialogu ona krzesała iskry naładowane eleganckim sarkazmem, co sprawiało, że Marcus głośno się śmiał, zrelaksowany jak rzadko kiedy, gdy tak siedział z długimi nogami skrzyżowanymi w kostkach na wysokiej trawie i oczami zmrużonymi w letnim słońcu w ogrodzie swojego dzieciństwa. Oto doświadczony i zazwyczaj sceptyczny agent z czterdziestką na karku na chwilę dziecinniał pod opiekuńczymi skrzydłami matki.

– Wojna była dla niej ciężka – wyszeptał, kiedy ponownie wsiadaliśmy do samochodu, który miał nas zawieźć na lotnisko Heathrow. Jak gdyby chciał usprawiedliwić matkę.

Obserwowaliśmy ją przez szybę: patrzyła, jak odjeżdżamy, stojąc na najwyższym stopniu przed wejściem, niewzruszona, między dwiema brudnymi stiukowymi kolumnami podtrzymującymi portyk, nad wyraz majestatyczna w swojej starej tunice, z psami koło nóg, papierosem w ustach i tymi osobliwymi długimi włosami. Wiktoriańskie wartości, w których została wychowana, nie pozwoliły jej na otwarte wyrażanie uczuć; na pożegnanie tylko pomachała nam ręką. Mimo to wyczułam, że ścisnęło ją w gardle, kiedy żegnała się z synem.

Wdowa po sir Hugh Bonnardzie jedyną córkę straciła z powodu zapalenia opon mózgowych, zanim ta osiągnęła pełnoletność, a młodszy syn, pilot RAF-u, zginął w walce na początku bitwy o Francję. Chociaż w życiu nie zajmowała się niczym innym niż rekreacją typową dla swego statusu i płci, ból oraz wszechobecny patriotyzm w czasie wojny sprawiły, że otrząsnęła się z marazmu i otworzyła swój dom dla tych, którzy tego potrzebowali, chętna do pomocy na tyle, na ile to tylko było możliwe. Nawet sprzedała za marne pieniądze niektóre ze swoich mebli, wiele wyrobów z brązu, klejnotów i obrazów, porcelanę, futra i dywany – uzyskane środki przeznaczyła na zaspokojenie potrzeb nieszczęśników, których bogini Fortuna zapomniała dotknąć swoją różdżką. Marcus wspominał mi już o tym w Madrycie, ale tonem czysto informacyjnym. Teraz natomiast robił to z samych trzewi, kiedy zza szyb samochodu pokazywał mi zniszczenia po bombardowaniach w okolicy. Wspaniała posiadłość Bladen Lodge znajdująca się nieopodal jego domu obróciła się w gruzy, a pobliski kościół anglikański Saint Mary The Boltons stracił organy, witraże i dach. Nawet żelazne ogrodzenie wokół parku zostało wyrwane, przetopione i wykorzystane do produkcji broni.

Wiadomość o końcu wojny napełniła londyńczyków wielką radością: po ogłoszeniu komunikatu w centrum miasta znalazło się ponad milion osób, przybyli tu zatłoczonymi autobusami i ciężarówkami, samochodami, metrem, rowerem, pieszo, spacerując lub biegnąc. Nad świętującym miastem przelatywały samoloty, rozbrzmiewały syreny holowników rzecznych i dzwony zabrane kościołom. Ludzie tłoczyli się, krzycząc aż do utraty głosu, śpiewając, śmiejąc się, klaszcząc i wymachując flagami, w papierowych kapeluszach na głowach, wyzbyci wszelkiej powagi, uwolnieni od paniki. Na Piccadilly Circus chłopcy w mundurach tworzyli długie wężyki z promiennymi dziewczętami w niedzielnych sukienkach, wielu młodzieńców podwinęło nogawki spodni i weszło do fontanny przy Trafalgar Square; król, królowa i premier Winston Churchill pojawili się na balkonie pałacu Buckingham, powitani z entuzjazmem i radosnym aplauzem.

Kiedy jednak razem z Marcusem zatrzymaliśmy się na krótko w mieście, po tej zwycięskiej zbiorowej euforii nie został już niemal żaden ślad. Minęły prawie dwa miesiące i wszędzie panowała teraz surowa rzeczywistość. Po blisko sześciu latach wojny Wielka Brytania była zubożała, zniszczona i wyczerpana. Oprócz setek tysięcy poległych lub ciężko rannych żołnierzy na różnych frontach na kontynencie zginęło również ponad sześćdziesiąt tysięcy cywilów w bombardowaniach niemieckiej Luftwaffe na wyspach, blisko dziewięćdziesiąt tysięcy zostało rannych, mnóstwo ludzi straciło domy, pracę, otuchę. W samym tylko Londynie bombardowania zniszczyły ponad czterdzieści tysięcy nieruchomości, obracając je w gruzy, poskręcane żelastwo, spalone drewno i popiół. Brakowało wszystkiego, mieszkań i żywności, materiałów budowlanych, węgla, ropy. Skarb państwa świecił pustkami, a zaciągnięte długi urosły do gigantycznych rozmiarów. Z każdego rogu wyzierał smutek.

Poczułam ogromną ulgę, kiedy weszłam na pokład naszego samolotu linii BOAC, żeby wkrótce stracić z oczu tę obcą wyspę, z którą jednak byłam nieodwracalnie związana poprzez paszport i męża. Kiedy samolot przygotowywał się do startu, nawet nie wyjrzałam przez okienko, tylko wzięłam Marcusa za rękę i mocno zacisnęłam powieki. Wiedziałam, że z nim u boku wszystko będzie bardziej znośne.

Podążając jedną z klasycznych tras Imperium Brytyjskiego, pierwsze międzylądowanie mieliśmy na Malcie, potem polecieliśmy do Kairu, a następnego dnia wreszcie wylądowaliśmy na małym aerodromie w Lod, zbudowanym na palestyńskiej ziemi dziesięć lat wcześniej przez Anglików.

Kiedy schodziliśmy na lotnisko po schodach Avro Yorku, by stanąć na Ziemi Świętej, nawet przez myśl mi nie przeszło, że już półtora roku później wrócę do zrujnowanego Londynu.

Nie mogłam przewidzieć wyboistych i nieszczęsnych odcinków życia, które Olivia Bonnard i ja miałyśmy przebyć wspólnie. Bez Marcusa. Nie zgadzając się. Nie rozumiejąc.2

Razem z nami z samolotu wysiadło tylko czworo innych pasażerów; pozostali lecieli do Karaczi. Na płycie lotniska czekał na nas usłużny i korpulentny arabski kierowca. Przejazd do Jerozolimy zajął nam blisko dwie godziny; od czasu do czasu mijaliśmy brytyjskie pojazdy wojskowe – nocne patrole na terytorium, które po cichu się uzbrajało. Marcus milczał przez prawie całą trasę; nie nalegałam na rozmowę, dobrze znałam tę ciszę. Myślał, zastanawiał się, powoli się odnajdował. Przyjechał do Palestyny pod rządami jego ojczyzny tuż po zakończeniu wojny, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy i w jakiej formie powrócą napięcia między Arabami, Żydami i Brytyjczykami po rozejmie. Nieokreślona długość pobytu, dyskrecja w najwyższym stopniu, maksymalna ostrożność – to jedyne, co powinnam wiedzieć. Nie miałam pojęcia ani o ich sposobie działania, ani o ich protokołach, kontaktach czy wysiłkach. Nie chodziło o brak zaufania, taki po prostu był sposób pracy. Jak gdyby oddzielała nas szyba. W szczelnych przedziałach.

– Nikt nie spodziewa się dobrych dni – wymamrotał Marcus, gdy mijaliśmy kolejny pojazd pełen jego umundurowanych rodaków.

Miał rację. W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku urząd Jego Królewskiej Mości zobowiązał się w deklaracji Balfoura do wspierania dążeń Żydów pragnących utworzenia żydowskiej siedziby narodowej, national home, co stanowiło rozmytą i niejasną koncepcję, która jednym niosła nadzieję, a innym obawy. Czy deklaracja oznaczała utworzenie niepodległego państwa żydowskiego na terytorium Palestyny? Czy może zapewnienie miejsca mniejszości żydowskiej w państwie arabskim? Na początku nikt nie zawracał sobie głowy doprecyzowaniem szczegółów.

Chociaż w samochodzie milczeliśmy, to w tygodniach poprzedzających wyjazd i podczas wcześniejszych lotów Marcus nakreślił mi sytuację miejsca, w którym mieliśmy osiąść – nie wiadomo na jak długo. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej Imperium Brytyjskie, pod auspicjami Ligi Narodów, zaczęło aktywnie sprawować mandat kolonialny na terytorium Palestyny, sprowadzając swoich wojskowych i cywilów, często całe rodziny, a razem z nimi przenosząc swoje instytucje i sposoby organizacji życia, zwyczaje, język, dumę i interesy. Równocześnie nasiliło się osadnictwo Żydów przybywających z Europy Środkowej i Wschodniej, ludzi, którzy uciekali przed pogromami, prześladowaniami, niechęcią i pogardą; mających dość tego, że odmawiano im objęcia stanowisk mimo posiadania wystarczających kompetencji, oraz tego, że nimi wzgardzano i obrzucano kamieniami. Uciekając przed tym wszystkim, Żydzi napływali do Palestyny kolejnymi falami od końca dziewiętnastego wieku, jednak za czasów mandatu brytyjskiego te liczby znacznie wzrosły, a miejscowi Arabowie (mieszkający na tym terytorium od stuleci) stopniowo odczuwali coraz większe zagrożenie i zaczęli stawiać opór.

Tymczasem ludność hebrajska wciąż przybywała, przynosząc ze sobą pieniądze i kupując ziemie z żelaznym postanowieniem pozostania w granicach tego, co w Biblii określono mianem Eretz Israel. Pod koniec lat trzydziestych stanowili ponad jedną trzecią mieszkańców tego terytorium, a w połowie lat czterdziestych już blisko połowę. I cały czas napływali kolejni. Im więcej ich przybywało, tym bardziej nerwowe stawało się wspólne życie. Napięcie doprowadziło w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku do wybuchu arabskich protestów, których kulminacją były zamieszki i przemoc po obu stronach.

W odpowiedzi na żądania Arabów w maju tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku Brytyjczycy opublikowali białą księgę, dokument, w którym wyraźnie zaznaczyli, że brytyjski rząd nie zezwoli na podział Palestyny na dwa kraje, ponadto ustalili konkretne liczby, aby imigrację żydowską utrzymać pod ścisłą kontrolą, i drastycznie ograniczyli prawo do dalszego zakupu ziem. Kilka miesięcy później w Europie wybuchła druga wojna światowa.

Chociaż nie ustały ataki ze strony niektórych małych grup rebeliantów, to okres światowego konfliktu zbrojnego był na tych ziemiach czasem względnego spokoju, który zakończył się, gdy alianci odnieśli zwycięstwo. Wraz z końcem wojny pojawiła się groźba odrodzenia wrogości między Arabami a Żydami, między Żydami a Brytyjczykami, między Brytyjczykami a Arabami. Po klęsce Niemiec ocaleni z Holokaustu Żydzi bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnęli uciec z krwawej Europy, gdzie zgładzono miliony ich pobratymców, żeby na stałe osiedlić się w Ziemi Obiecanej i zbudować national home, dla którego utworzenia Anglicy udzielili im poparcia prawie trzy dziesięciolecia wcześniej. Tam czekali na nich przyjaciele, rodzina albo po prostu inni Żydzi, gotowi ich przyjąć.

Jednakże administracja brytyjska, zobowiązawszy się do zachowania równowagi i ochrony praw wszystkich mieszkańców, odmawiała zniesienia sztywnego limitu przyjmowanych osób, co żydowscy uchodźcy systematycznie łamali, gdy nielegalni imigranci przybywali na statkach załadowanych po same brzegi. Arabowie tymczasem czuli się coraz bardziej zdradzeni przez Brytyjczyków, coraz bardziej nękani przez Żydów i coraz mniej skłonni zaakceptować napływające fale ocalałych z wojny toczonej między chrześcijańskimi potęgami, w której oni nie brali udziału. Konsekwencją były zbiorowa frustracja i wrogie nastawienie każdej strony, coraz bardziej radykalne stanowiska i brak perspektywy na znalezienie porozumienia.

Kiedy tamtego wieczoru wreszcie dotarliśmy na miejsce, zmęczeni i głodni, w American Colony zastaliśmy jedynie przytłumione światło oraz sennego recepcjonistę. Byłam przyzwyczajona do wielkich madryckich hoteli, do których często chodziłam w związku z moimi obowiązkami, dlatego na pierwszy rzut oka to miejsce nie wydało mi się typowym obiektem hotelowym, a raczej przerobioną rezydencją, wielką kamienną willą, w której z jakiegoś powodu przyjmowano gości. Ale było już zbyt późno, żeby wnikać w takie subtelności. Pochłonęliśmy jedynie kanapki, które przyniesiono nam na tacy, i od razu poszliśmy spać, przytuleni, wyczerpani i milcząco niespokojni.

Podobnie jak wiele razy wcześniej w naszym pełnym ryzyka związku, Marcusa już nie było, kiedy się obudziłam następnego ranka. Boso i z potarganymi włosami podeszłam do balkonu, otworzyłam drewniane okiennice i pozwoliłam, żeby do środka wlało się światło, czyste i przejrzyste.

Balkon naszego pokoju wychodził na zielony dziedziniec, do moich uszu dotarły bulgotanie fontanny znajdującej się na środku oraz głosy kobiet rozmawiających w języku, który wydał mi się znajomy, mimo że go nie rozumiałam. Jedna z nich zakrzyknęła, a pozostałe roześmiały się między kwiatami bugenwilli, wielkimi donicami i palmami. Po kilku sekundach mogłam je zobaczyć: trzy młode pracownice ubrane na biało, w chustach zakrywających im włosy, w rękach trzymały stosy pościeli. Przypomniały mi słodką Jamilę z tamtych marokańskich dni, tak już odległych, a jednocześnie zawsze tak bliskich w mojej pamięci.

Wszystkie trzy się odwróciły, gdy przerwał im inny donośny głos: z jednej z arkad na dziedziniec wyszła starsza kobieta, wysoka, energiczna, o szerokich ramionach, z wydatnym biustem i siwymi włosami zebranymi w kok, perfekcyjna w swojej porannej sukience. Mieszając angielski z arabskim, mocnym tonem wydała parę poleceń; dziewczęta przytaknęły grzecznie, po czym każda wróciła do swoich obowiązków. Kiedy kobieta została sama, schyliła się, żeby zebrać kilka liści jaśminu, które wpadły do fontanny. Zdało mi się, że gdy się prostowała, rzuciła okiem w stronę mojego balkonu, ukradkiem, dyskretnie. Potem wróciła tam, skąd przyszła. Mimo że zniknęła z mojego pola widzenia, echo jej obcasów nadal rozbrzmiewało na płytkach dziedzińca.

Tak, widziała mnie. Sprawdzała, czy już nie śpię. Wiedziałam to zaledwie po dziesięciu minutach, kiedy inna pracownica zapukała do drzwi i przekazała mi karteczkę: „Mrs Bertha Spafford Vester prosi o dotrzymanie towarzystwa przy śniadaniu o dziewiątej trzydzieści”. Spojrzałam na zegarek, było dziesięć po dziewiątej. Dwadzieścia minut później weszłam do jadalni, nie zdecydowawszy jeszcze, która z moich tożsamości byłaby najwłaściwsza, by się jej przedstawić – madrycka krawcowa, marokańska współpracowniczka Brytyjczyków czy żona gotowa pojechać za swoim mężem na koniec świata. Ostatecznie wszystkie mniej lub bardziej odpowiadały prawdzie.

– Zawsze, gdy jest to możliwe, z radością witam naszych nowych gości osobiście.

Siedząc naprzeciwko niej, przy stoliku w rogu, oddzielona lnianym obrusem, delikatną porcelaną i srebrnymi sztućcami, zdałam sobie sprawę z tego, że jest starsza, niż mi się początkowo wydawało. Prawdopodobnie dobiegała siedemdziesiątki. Starsza od mojej matki – pomyślałam. Starsza nawet od lady Olivii i zupełnie inna niż tamte dwie, przynajmniej z wyglądu.

Poprosiłam o kawę.

– Turecka, wyborna – powiedziała stanowczo.

Poprosiłam o tosty i gorzką konfiturę.

– Robimy ją tutaj – wyjaśniła – z własnych pomarańczy. Jajka też są nasze, jakie pani woli: sadzone czy jajecznicę?

Obserwowałam ją, gdy wydawała polecenia kelnerowi o ciemnej cerze. Miała niebieskie oczy, nosiła perły na szyi i w uszach. Na jej masywnej klatce piersiowej, wieńcząc dekolt sukienki, znajdowała się błyszcząca broszka w kształcie węża.

– Jesteśmy Amerykanami, niezależnymi chrześcijanami, nie tworzymy dużej społeczności, ale od dziesięcioleci angażujemy się głównie w sprawy społeczne i działalność filantropijną – wyjaśniła, smarując chleb masłem.

Domyśliłam się, że mówi o kolonii albo stowarzyszeniu, do którego należy.

– Moi rodzice opuścili Chicago pod koniec poprzedniego wieku. Śmierć moich czterech starszych sióstr, które zginęły w dzieciństwie w katastrofie statku, zdruzgotała ich na zawsze. Postanowili więc przeprowadzić się do Ziemi Świętej, szukając spokoju dla swoich biednych dusz. Kiedy mnie tu przywieźli, miałam dwa latka. Już nie żyją, mój mąż też nie, a szóstka moich dzieci jest rozrzucona po świecie. Teraz to ja prowadzę tę instytucję, wspomagana przez niestrudzoną i zaangażowaną grupę współpracowników.

Skończyłyśmy pić pierwsze filiżanki kawy, słodkiej i gęstej; wyśmienitej w porównaniu z substytutem, którym musieliśmy się zadowalać poprzednio w Hiszpanii.

Bez pytania ponownie napełniła filiżanki.

– Utrzymujemy szpital dziecięcy i ziemie uprawne – ciągnęła, podczas gdy strumień ciemnej cieczy wypełniał z bulgotem porcelanę. – A także warsztat dla arabskich dziewcząt i wiele jadłodajni charytatywnych.

Nie ulegało wątpliwości, że moja gospodyni chce pokazać przede wszystkim swoje referencje, a opisanie celów kolonii służyło jej zapewne za wizytówkę, którą witała każdego, kto zatrzymywał się pod jej dachem.

– Ten dom przy ulicy Nablusu, w którym teraz jesteśmy, kupiliśmy od potężnej rodziny Husseinich dekady temu i początkowo wprowadziliśmy się tutaj z myślą o tym, by żyć jak w komunie. Później postanowiliśmy zamienić to miejsce w obiekt hotelowy, z którego dochód teraz przeznaczamy na działalność dobroczynną.

Zrobiła pauzę, ugryzła tosta i upiła łyk kawy.

– Poza tym naprzykrzamy się władzom i uprzywilejowanym ludziom z Jerozolimy, prosząc, żeby wspomagali najbardziej potrzebujących, a kiedy to konieczne, szukamy pomocy wszędzie, gdzie się da, i jeśli możemy, próbujemy pozyskać innych dla naszej sprawy.

– A czym jest wasza sprawa, Mrs Vester?

– Jeśli pyta pani o to, czy jesteśmy proarabscy, czy prożydowscy, to musi pani wiedzieć, moja droga, że nasza kolonia nigdy nie opowiadała się po niczyjej stronie. Chcemy tylko wspólnego dobra. Polityka jest nam całkiem obca.

Pomimo nieco zbyt obszernych wyjaśnień Bertha Vester od razu mi się spodobała. Wydawała się bezpośrednia i szczera, jej angielski, mimo akcentu, był dla mnie zrozumiały. W odróżnieniu od matki Marcusa, która mówiła z silną intonacją, moja gospodyni starała się, żebym z łatwością mogła śledzić wątek rozmowy.

Kiedy skończyłyśmy śniadanie, jadalnia była prawie pusta, zostali jedynie młoda matka z dwoma synami i starsza para czytająca prasę. Kiedy wstawałyśmy od stolika, pojawił się powiew wspomnień o innej, równie gościnnej kobiecie, choć mającej zupełnie odmienny styl: Candelarii z Tetuanu, z czasów, kiedy byłam tylko młodą naiwną dziewczyną porzuconą przez łajdaka.

Minęło prawie dziesięć lat, a tamten skromny pensjonat przy ulicy La Luneta w niczym nie przypominał tej wspaniałej willi na zamożnym osiedlu Asz-Szajch Dżarrah. Również prezencja i maniery mojej szmuglerki nie miały nic wspólnego z subtelną dystynkcją tej wytwornej damy. Nawet ja nie byłam taka sama: miałam za sobą szemrane sprawy, uczucia, obowiązki, poznałam różnych ludzi, którzy otworzyli mi oczy na to, co najlepsze i najgorsze w człowieku, i nauczyli mnie, jak dostrzec, gdzie czai się podłość, a skąd wychylają się uczciwość i przyzwoitość.

Chciałam właśnie podziękować mojej gospodyni za śniadanie, lecz ona mnie ubiegła.

– Czy w pokoju czeka jakaś sprawa, która wymaga pani uwagi w tej chwili?

Mój negatywny gest był wymowny.

– Muszę pojechać do banku, żeby zdeponować czeki. Będę zachwycona, jeśli zechce mi pani towarzyszyć – zaproponowała.

Szofer był Sudańczykiem, a samochód to ford tak amerykański, jak jego właścicielka. Siedziałyśmy na tylnej kanapie i w miarę jak auto zbliżało się do centrum Jerozolimy, pokazywała mi mijane miejsca: katedra anglikańska Świętego Jerzego, mury, Brama Damasceńska, rosyjska poczta, Brama Nowa, Szpital Francuski, kaplica Świętego Wincentego a Paulo, posterunek policji… Ja tymczasem chłonęłam wszystko wzrokiem, pełna wątpliwości. Co to dziwne miejsce może wnieść do naszego życia? Czy zdołamy być tu względnie szczęśliwi, czy znajdziemy tutaj swoje miejsce? Czy uda nam się trzymać z dala od napięć panujących na tym terytorium, czy ostatecznie zostaniemy w nie wciągnięci?

Na początku naszego przejazdu widziałam głównie Arabów, przede wszystkim mężczyzn. Jedni nosili tradycyjne stroje, inni mieli na sobie marynarki w stylu europejskim, a na głowach zaplątane chusty; później miałam się dowiedzieć, że nazywa się je kefija. Niektórzy nosili czerwone fezy, nakrycie głowy typowe dla zamożnej klasy, takie same, jakie pamiętałam z moich krawieckich czasów w Maroku.

W miarę jak zagłębialiśmy się w nowoczesną część miasta, Arabowie przestawali być już tak widoczni, a ich miejsce zajęli Żydzi, ale nie ci ultraortodoksyjni z długimi brodami, czarnymi chałatami, gołymi kostkami i wielkimi kapeluszami, lecz mężczyźni odziani w szyte na miarę garnitury, w których równie dobrze mogliby chodzić po Amsterdamie, Berlinie czy Warszawie, a także kobiety w kwiecistych sukienkach z odsłoniętymi ramionami, chłopcy w białych koszulach z podwiniętymi rękawami i rozpiętymi kołnierzykami, młode dziewczęta o kręconych włosach w jasnych letnich bluzkach. Krótko mówiąc, byli to najprzeróżniejsi ludzie, którzy z pozoru normalnie chodzili po chodnikach, przecinali ulice, wsiadali do autobusu i z niego wysiadali, zatrzymywali się na rogu, żeby się z kimś przywitać, albo siadali na tarasie kawiarni, żeby poczytać „The Palestine Post” lub jakiś dziennik wydawany w języku hebrajskim. Między nimi – co zgrzytało w tej pozornie spokojnej scenerii – zauważyłam także żołnierzy, licznych brytyjskich wojskowych w mundurach khaki, spodniach sięgających nad kolana, wysokich skarpetach, przechylonych na bok kapeluszach. A także policjantów. Mnóstwo policjantów.

Przed nami otwierały się porządnie wyasfaltowane ulice, szerokie chodniki i harmonijne budynki. Większość fasad była zbudowana z kamienia w kolorze piaskowym, piękne i symetryczne, zgodnie z przepisami Brytyjskiego Mandatu Palestyny, który – jak we wszystko – ingerował również w architekturę i urbanistykę: wedle brytyjskiego nakazu budynki miały być stawiane z kamieni wydobytych z pobliskich kamieniołomów. Szerokie markizy z jasnego brezentu chroniły fasady biur, kin, hoteli, sklepów i urzędów. W tej części miasta większość afiszy i napisów była w języku angielskim, wiele w hebrajskim, żaden zaś w arabskim.

Bank mojej gospodyni wyłonił się przed nami ze swoim półokrągłym kształtem, łukami przy wejściu i zawieszoną wysoko lśniącą flagą Union Jack, która falowała delikatnie barwami Imperium w porannym słońcu. BARCLAYS BANK, DOMINION COLONIAL AND OVERSEAS: wielkie metalowe litery błyszczały na fasadzie. Tam wysiadłyśmy, ja powoli, rozglądając się dookoła, próbując wszystko chłonąć, nie potrafiąc jeszcze pojąć reguł gry ani sposobu, w jaki poruszają się figury na tej nowej szachownicy.

– Mustafo, odbierz nas, proszę, o pierwszej z King David – nakazała Bertha Vester kierowcy, nachylając się w stronę opuszczonej szyby.

Powiedziała: King David. Nie wiedziałam, co miała na myśli. Pierwszy raz słyszałam tę nazwę, która odtąd miała rozbrzmiewać mi w duszy przez resztę moich dni.

W banku znajdowało się kilkunastu klientów, prawie sami Brytyjczycy. Nasze letnie kapelusze, sukienki i rękawiczki stanowiły barwny kontrapunkt dla otaczającej nas męskiej większości. Moja gospodyni się witała, a odpowiedzi były zawsze serdeczne. Good morning, Mrs Vester. Good morning, my dear friend. Isn’t it a wonderful day? Nie przedstawiła mnie nikomu; to nie było ani odpowiednie miejsce, ani czas. Zaproponowano, że zawołają dyrektora, żeby obsłużył ją osobiście, lecz ona nie chciała. Jej sprawa została załatwiona szybko, prawie nie musiała czekać; jak gdyby tego typu transakcja była czymś cyklicznym, a ona – osobistością, która zawsze cieszyła się szczególnymi względami.

Miałyśmy już opuścić bank, kiedy o mało nie zderzyłyśmy się z człowiekiem, który wchodził w pośpiechu, z nosem w papierach. Nasze ramiona nawet się o siebie otarły. Był wysoki, korpulentny, miał gęste ciemne włosy, garnitur z jasnej bawełny, trochę wygniecioną marynarkę, nieco rozluźniony krawat.

– Proszę uważać, panie Soutter! – przestrzegła go moja towarzyszka, nie dając mu nawet możliwości, by przeprosił. – Dlaczego zawsze chodzi pan z takim pośpiechem, mój drogi? Czyżby w PBS nie mogli się obyć bez pana ani minuty?3

Wystarczyło szybko omieść wzrokiem ogromny salon, żeby go znaleźć. Marcus siedział przy jednym ze stolików po lewej stronie i rozmawiał z dwoma mężczyznami. Wyglądał na zrelaksowanego, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło – nawet w najbardziej nerwowych czy trudnych chwilach rzadko kiedy tracił spokój. W jednej dłoni trzymał szklankę z whisky z lodem, w drugiej zaś papierosa. Gdy mnie zobaczył, nie zmienił wyrazu twarzy. Wobec jego reakcji ja postąpiłam tak samo.

W taki właśnie sposób zachowywaliśmy się przez te wszystkie lata: za każdym razem, gdy spotykaliśmy się w miejscu publicznym, żadne z nas nie zdradzało, że zna to drugie. Dla bezpieczeństwa, dla zachowania ostrożności, zwyczajny podstawowy protokół. Jak gdybyśmy się nigdy wcześniej nie widzieli – tak zawsze postępowaliśmy. Jak gdybyśmy nigdy nie dzielili obaw ani łóżka, niepokojów, lojalności czy pieszczot. Tutaj taka przezorność z pewnością nie była potrzebna – nie byliśmy już w proniemieckim Madrycie z czasów tuż po wojnie domowej, gdzie Franco nadal rozpieszczał nazistów, podczas gdy Brytyjczykami pomiatał. Mimo że wcale tego nie ustalaliśmy, to tamtego południa, prawdopodobnie zupełnie bezwiednie, oboje trzymaliśmy się naszych starych zasad. Udawana obojętność. Wykalkulowane roztargnienie. Jedno nie zwracało na drugie najmniejszej uwagi, jakbyśmy byli przezroczyści.

W odróżnieniu od przytulnego i urokliwego hotelu American Colony, King David Hotel okazał się miejscem wytwornym; w porównaniu z nim Palace czy Ritz, które często odwiedzałam, wydały mi się skromne. Ten hotel należał do zupełnie innej kategorii, był hołdem dla luksusu, łączył to, co typowe dla Bliskiego Wschodu, z atmosferą wielkiego świata. Sześciopiętrowa budowla na planie prostokąta wzniesiona za żydowskie pieniądze pochodzenia egipskiego przez arabską siłę roboczą z kamienia wydobytego z kamieniołomu nieopodal Jerycha. Hotel był udekorowany białym i zielonkawym marmurem, ściany miał ozdobione biblijnymi scenami, a z sufitów zwisały na łańcuchach ogromne bizantyjskie lampy. Tak wyglądał King David Hotel.

Uprzejmy europejski pracownik, którego pochodzenia nie zdołałam ustalić, posadził nas przy jednym z nielicznych wolnych stolików, tuż przy jednym z okien wychodzących na ogród. Na szczęście w dużej odległości od Marcusa.

– Najbardziej reprezentatywne miejsca w Jerozolimie są zupełnie innej natury, o czym pani zapewne wie – powiedziała Bertha Vester, wachlując dyskretnie dekolt. – Żeby je odwiedzić i zrozumieć, potrzebne jest jednak skupienie. W tej nowoczesnej dzielnicy, poza murami Jerozolimy, prawdopodobnie jest to najlepsze miejsce na rozpoczęcie pani pobytu.

Zamówiła sok owocowy, poprosiłam o to samo.

– Tutaj codziennie wszyscy się spotykają, żeby ad infinitum rozmawiać o polityce i pieniądzach; żeby uzyskać informacje i knuć intrygi przeciwko światu i Bliskiemu Wschodowi ogólnie, a w szczególności przeciwko naszej nieszczęsnej Palestynie. Przedsiębiorcy, znamienici turyści, osoby zajmujące wysokie stanowiska w korporacjach, dziennikarze i kupcy, przemytnicy, rozmaici oportuniści. I naturalnie wielu miejscowych bogatych Żydów i Arabów dobrego pochodzenia – wyjaśniła, przebiegając wzrokiem szeroką przestrzeń. – Powiedzmy, że King David jest najbardziej kosmopolitycznym publicznym miejscem w Palestynie. I całkowicie neutralnym. Na razie.

Obok nas przeszli trzej wojskowi, oficerowie wyższego stopnia, jak wydedukowałam z belek i poważnego wyglądu.

– Jak się pani przekona, ponad nimi wszystkimi znajdują się oczywiście Brytyjczycy – dodała, odpowiadając grzecznym gestem na pozdrowienie jednego z nich. – Tutaj ulokowali swoją kwaterę główną oraz Sekretariat, cywilny rząd Mandatu Palestyny. Wszyscy się tu przenieśli tuż przed wybuchem wojny w Europie, podczas krwawej arabskiej rewolty, dla bezpieczeństwa i wygody. Zajmują prawie połowę hotelu, całe południowe skrzydło. Chociaż po tych pomieszczeniach poruszają się oczywiście tylko oficerowie i osoby zajmujące najwyższe stanowiska. Żołnierze mają swoje koszary i swoje kluby. A urzędnicy, maszynistki, telefonistki i młodsi pracownicy wchodzą tylnymi drzwiami i korzystają ze schodów dla obsługi.

Smukły czarnoskóry kelner, ubrany jak do operetki, przyniósł nasze napoje na wytłaczanej miedzianej tacy, z którą zręcznie manewrował między stolikami.

– Sudańczycy ich obsługują, a Arabowie czyszczą im podłogi i zmywają naczynia, niech żyje Imperium! – dodała Bertha Vester z nutką sarkazmu.

Podniosłam szklankę do ust i nie przestając na nią patrzeć, napiłam się powoli. Później odstawiłam szklankę na stolik, również pomału. Przez lata sumiennej współpracy z tajnymi służbami nauczyłam się nie tylko uważnie słuchać, lecz także prowokować swoim milczeniem, żeby inni mówili dalej.

– Ale życie tam, na zewnątrz, jest ciężkie, my dear. Sama się pani przekona, że Anglicy i reszta ekspatriantów mieszkają tutaj tak, jakby Jerozolima była czymś w rodzaju transatlantyku. Chodzą w te same miejsca o tych samych porach i spotykają się z tymi samymi ludźmi, wszyscy poruszają się w takim samym tempie, pozornie niezmienni. A tymczasem na przedmieściach i we wsiach, w obozach i osadach panuje niedostatek. I nienawiść, moja droga. Ogrom nienawiści, która bez przerwy narasta.

Inną umiejętnością, którą rozwinęłam podczas wykonywania moich potajemnych zadań, była zdolność do podzielności uwagi w taki sposób, by mój rozmówca się nie zorientował. Dlatego kiedy uważnie słuchałam mojej gospodyni, żeby nie uronić ani jednej sylaby, zauważyłam również, że Marcus i jego towarzysze kończą swoje aperitify i wstają. Jeden z nieznajomych mężczyzn wziął kapelusz i podał Marcusowi rękę na pożegnanie. Drugi dał znak kelnerowi i wskazał miejsce na zewnątrz, do którego się kierowali; ponieważ zbliżała się pora obiadu, podejrzewałam, że chodzi o restaurację.

– Mój mąż – wyszeptałam wtedy, pokazując delikatnie podbródkiem w jego stronę. – My husband.

To był pierwszy raz, gdy wymówiłam przy kimś ten zaimek i ten rzeczownik razem. Nie miałam żadnego powodu, żeby to robić; nigdy przedtem te dwa słowa razem nie wyszły z moich ust, ukryte tak samo, jak my się ukrywaliśmy, zafałszowując rzeczywistość, maskując uczucia. Jednostronnie złamałam właśnie tajemnicę, nieustanną dyskrecję, do zachowania której mnie zobligowano. Ale jakie to miało teraz znaczenie, skoro mieszkaliśmy razem u Berthy Vester, dzieląc pokój i łóżko, łazienkę i szafę.

Musiała jednak wyczuć coś w moim tonie albo moim geście.

– Czasami małżeństwa wymykają się normom – stwierdziła z intuicyjną mądrością płynącą z doświadczenia, którego nabrała podczas siedmiu dekad życia.

Obie miałyśmy teraz wzrok utkwiony w oddalającym się Marcusie, w tych mocnych plecach, które dawały mi oparcie w niespokojne noce i poczucie bezpieczeństwa w niepewne dni. Szedł razem z tym drugim mężczyzną, rozmawiali.

– Zawsze jest łatwiej – ciągnęła ona – kiedy człowiek zwiąże się z kimś podobnym, osobą z tego samego świata. A jednak czasami, z jakichś dziwnych powodów, wchodzimy na statki, które muszą przewieźć nas przez wichury i sztormy.

Marcus i jego towarzysz zniknęli za ogromnymi cedrowymi drzwiami. Bertha Vester kontynuowała.

– Dobrze wiem, co mówię, moja droga. Mój mąż Frederik Vester był pochodzenia szwajcarsko-niemieckiego. Na początku znajomości, kiedy moja matka się dowiedziała o naszych spotkaniach, zarządziła tymczasowy powrót rodziny do Chicago. W ciągu dwuletniej rozłąki nie było ani jednego dnia, żebym przestała o nim myśleć. W końcu wróciliśmy do Palestyny i matka się z tym pogodziła. On bardzo łatwo się z nami zintegrował, tworzyliśmy szczęśliwą parę do czasu, aż trzy lata temu atak serca zabrał go z mojego życia.

Odwróciła głowę do okna, jakby zastanawiała się nad czymś przez chwilę. Na zewnątrz znajdowały się piękny różany ogród, fontanny i wybrukowane ścieżki, cyprysy przycięte tak, jakby zrobiono im manikiur.

– Ale równie dobrze mogliśmy być nieszczęśliwi.

Jej niebieskie oczy znowu spojrzały w moje. Odetchnęła ciężko, a wraz z oddechem uniosły się jej klatka piersiowa i duża broszka.

Milczałam, oglądając swoje dłonie na marmurowym stoliku, dłonie jedynaczki urodzonej przez samotną matkę, zmęczone szyciem od dzieciństwa wypełnionego biedą. Moje doświadczenie dotyczące małżeństwa było niewielkie, a w najbliższym otoczeniu brakowało osób, które mogłyby potwierdzić lub zaprzeczyć moim wyobrażeniom na ten temat. Rodzice nigdy się nie pobrali; ojciec ożenił się z kobietą, której nie poznałam, i z tego, co wiedziałam, nie byli zbyt szczęśliwi – nigdy jednak nie wnikałam w powody czy winę. Moja matka, Dolores, parę lat temu złożyła przysięgę w kościele w Tetuanie, „w zdrowiu i chorobie, w szczęściu i nieszczęściu”, poślubiając emerytowanego listonosza, spokojnego wdowca, który zapewniał jej towarzystwo, finansowe bezpieczeństwo i miłość, ale to był zupełnie odmienny związek od mojego, bardziej domknięcie kręgu niż początek nowej drogi życia, która miała być radosna i długa.

Kiedy kierowałyśmy się do wyjścia, zanim połknęły nas wielkie obrotowe drzwi, Bertha Vester wskazała mi lśniącą drewnianą ladę, na której znajdowały się ogłoszenia, mapy, broszury turystyczne oraz stojak z pocztówkami.

– Może będzie pani chciała wysłać bliskim jakąś widokówkę z tej ziemi równie świętej, co zagmatwanej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: