Siwy dym - ebook
Siwy dym - ebook
Siwy dym – to znakomita, trzymająca w napięciu historia, która powstała na podstawie niepublikowanych dotąd więziennych wspomnień Władysława Frasyniuka – legendy dolnośląskiej Solidarności – z lat 1982–1984. To pierwsza na polskim rynku książka, która w nowatorski sposób opowiada historię zmagań działaczy opozycyjnych z komunistycznymi władzami. Mimo poważnego tematu, autor – znany m.in. jako twórca scenariusza kandydującego do Oscara filmu 80 milionów – nie popada w ton martyrologiczny. Opowieść ma charakter sensacyjny, jest napisana barwnym, a czasami wręcz dosadnym językiem. Nie brak w niej także humoru i pikantnych dykteryjek.
Książka z jednej strony odsłania brutalną prawdę o metodach działania Służby Bezpieczeństwa, mrokach PRL-owskich więzień i walce skazanych o zachowanie godności, z drugiej udowadnia, że czasy schyłku komunizmu można pokazać w sposób daleki od utartych schematów, „odbrązawia” postaci ówczesnych liderów opozycji. Nowatorskie ujęcie trudnego, ale też niezwykle ważnego dla naszej historii tematu z pewnością zainteresuje młode pokolenie Czytelników, zmęczone pomnikowymi, wręcz hagiograficznymi dziełami historycznymi. Powieść pozostawia Czytelnikowi swobodę wyrobienia sobie własnej opinii, nie narzuca poglądów politycznych, ma za zadanie łączyć, nie dzielić.
O książce napisali:
„Mam po uszy kombatanctwa, styropianu, bohaterskiego podziemia i całego tego uwięzienia w przeszłości, która szczęśliwie minęła. Ale to się czyta. Po prostu. I naprawdę.”
Jacek Żakowski, dziennikarz, publicysta
„Takie książki czyta się z przejęciem i z satysfakcja. To fabularyzowana biografia ludowego bohatera czasów Solidarności, o którym wszyscy mówili i którego przejścia z władza ludową powtarzano sobie z ust do ust z niedowierzaniem i radosną satysfakcją, ze oto duch w narodzie nie zginął. Bo był Władysław Frasyniuk ikoną zdumiewającej odwagi cywilnej i oporu pozbawionego bogoojczyźnianego zadęcia, takiego, który przypominał nam o naszym naturalnym i integralnym poczuciu wolności. Dziś, po latach, kiedy Historia dopisała swoje dalsze ciągi, ta opowieść nabiera jeszcze dodatkowego wymiaru, nieoczekiwanie odsłaniając paradoksalną samotność bohatera, działającego przecież wśród innych i dla innych.”
Olga Tokarczuk, pisarka
„Nikt wcześniej nie napisał takiej książki. „Siwy dym” to proza wyjątkowa: fascynująca, mądra, prawdziwa. Przedstawia świat i ludzi, na których patrzyliśmy wszyscy, ale… ich nie widzieliśmy! I tylko Kopka stojąc w tym tłumie, widział i rozumiał lepiej! A szansę miał każdy…”
Waldemar Krzystek, reżyser
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64362-01-9 |
Rozmiar pliku: | 712 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Smakosz, kurna jego mać… Złagodziła swe słowa porozumiewawczym uśmiechem, zainkasowała należność i wróciła do przerwanej lektury dwutygodnika Żyjmy dłużej.
„Rzeczywiście, jestem smakoszem – pomyślał Maciek, idąc na swoje miejsce za kioskiem, gdzie z popękanych pustaków ustawił sobie wygodne siedzisko.
Tak, smakosz…
Było już przecież po trzynastej i gdyby tylko chciał, mógłby przespacerować się do pobliskiego monopolu, by zrealizować otrzymaną od cioteczki Steni kartkę na pół litra (ostatnią wódkę cioteczka wypiła ćwierć wieku temu, ale od wprowadzenia stanu wojennego swój comiesięczny przydział skrupulatnie wykupywała albo oddawała kartkę bratankowi z surową dyspozycją, żeby jej tylko nie zmarnował. Podobnie postępowały jej koleżanki z kółka różańcowego. To była ich walka: szło o to, by nic nie zostawić czerwonemu!). Cenną kartkę wciąż miał w portfelu, mimo że był już piąty dzień miesiąca. Mógł też – gdyby nie chciało mu się chodzić – poprosić Ziutę o cieszący się dużym wzięciem spirytus kosmetyczny, ale nie… Od jakiegoś czasu on niezmiennie wybierał na aperitif tonizującą wodę do stóp „Piruet” – nowy i bardzo trafiony produkt przedsiębiorstwa polonijnego Hol-Pol. Jego przeszło 70-procentowa zawartość alkoholu umknęła jakoś uwadze organów kontroli, dzięki czemu „Piruet” mógł przez całą dobę cieszyć coraz liczniejszych klientów swym niepowtarzalnym bukietem.
Odkręcił, pociągnął. Zapiekło… a w chwilę później poczuł miłe ciepło w żołądku.
Buteleczka dzieliła się zgrabnie na trzy łyki, zaś przerwy pomiędzy nimi można było mile wypełniać lekturą.
Zaczął naturalnie od najważniejszej, ostatniej strony. Prognoza pogody na piąty dzień października zgadzała się co do joty: było słonecznie i – jak na początek jesieni – bardzo ciepło. – Dokładnie tak – czując w głowie miły szum, mruknął naśladując swego ulubieńca, redaktora Knechtę – niech więc Radio Wolna Europa przestanie wreszcie łgać o rzekomych kłamstwach polskich gazet! Prawdziwe, choć niewesołe były też informacje dotyczące niestabilnej formy WKS-u w początkach sezonu. Po odejściu Tadzia Pawłowskiego (16 goli w sezonie 79/80!) Śląsk wciąż nie mógł się odnaleźć… Ale czy można się było Tadziowi dziwić, że prysnął do Wiednia? Czy ktokolwiek, mając taką możliwość, postąpiłby inaczej?
Za to program telewizyjny, jak na środek tygodnia, zapowiadał się całkiem nieźle: po dzienniku kolejna powtórka serialu Chłopi (odcinek X – Śmierć Boryny), a potem Kwadrans Rolniczy.
Programy redakcji rolnej straciły wprawdzie sporo ze swych walorów rozrywkowych, jakimi zachwycały w początkach stanu wojennego, gdy reporterskie kamery podążały za wojskowymi komisarzami brnącymi przez zaspy śniegu i wiodącymi swą bezpardonową batalię o chleb. Najlepsi hollywoodzcy scenarzyści nie wymyśliliby sceny, w której zażywny major na pegeerowskim podwórku (w tle rozsypujące się obory i chlewnie z powybijanymi oknami) opierdala przerażonego kierownika i wskazując na pordzewiały, przysypany śniegiem kombajn, grzmi:
– Dlaczego maszyny tej nie usunięto z pola mego widzenia? Jest ona odrażająca na wygląd zewnętrzny!
Było wesoło… i komu to przeszkadzało? Widocznie jednak komuś, bo pryncypialni komisarze w kurtkach moro zniknęli z ekranów, zastąpieni przez drób, który słaniał się na chudych nóżkach, a w wyłupiastych oczkach miał nieme oskarżenie administracji amerykańskiej i stosowanej przez nią okrutnej polityki sankcji.
Głodne kury nasze, bo Reagan buchnął im paszę!
Maciek pociągnął ostrożnie drugi łyczek, dbając, aby nie naruszyć tej ostatniej porcji przeznaczonej na strzemiennego. Bowiem staczać się trzeba powoli, tak żeby starczyło na całe życie…
Nie było się zresztą dokąd spieszyć. Na pobliskiej budowie, na której odbywał praktykę inżynierską po skończonej architekturze, nic się od dawna nie działo. Wciąż czekali na piasek, wiedząc, że nawet gdy przyjedzie i tak nie wezmą się do roboty, gdyż w międzyczasie zamókł i skawalił się źle przechowywany cement…
Westchnął, rozłożył gazetę i jego wzrok padł na czarne litery tytułu: CZY MIASTO PRZETRWA ZIMĘ?
Artykuł właściwie chciał uspokajać i nieść otuchę: zapasy węgla zgromadzone przez wrocławską elektrociepłownię są aż o 17 procent wyższe niż w analogicznym okresie roku ubiegłego, przegląd i remonty sieci grzewczej przebiegają nieomal planowo, ale i tak – jeśli zimą temperatura spadnie poniżej minus 18 stopni i utrzyma się przez pięć kolejnych dni – system nie wytrzyma. Mega i gigakalorie przestaną się bilansować.
Oczywiście, znaleziono na to pewien sposób… W wypadku tak złośliwego i zmasowanego ataku sił natury rozpoczęta zostanie akcja planowych wyłączeń ciepła. Najpierw ostygną kaloryfery w muzeach, teatrach i kinach, potem – w szkołach i przedszkolach, następnie – w urzędach i zakładach pracy, a dopiero na samym końcu – w prywatnych mieszkaniach.
Maćka zafrapowała ta wizja kurczącego się, zwijającego się do własnego środka miasta. Rezygnować stopniowo ze wszystkiego, kulić się w sobie, aby zachować jak najdłużej tę odrobinę życiodajnego ciepła, aby jak najdłużej przetrwać.
Przetrwać…
Po co? Zatopiona w lekturze Żyjmy dłużej Baba Ziuta potrafiła pewnie odpowiedzieć na to pytanie. On – nie.
Zza kiosku, od ulicy wiodącej w stronę placu Grunwaldzkiego i centrum, doleciały go nagle klaksony, pisk opon.
Oho! Coś się wydarzyło!
Opróżnił buteleczkę, załzawionymi oczami spojrzał na nowy napis, który – obok znaku Solidarności Walczącej – pojawił się ostatnio na szarej ścianie bloku po lewej (Ani IXI, ani OMO, nie wypierze tak jak ZOMO) i dźwignął się ze swojego siedziska.
Przed kioskiem, przy krawężniku stała ciężarówka załadowana złomem aż po dach szoferki. Blady kierowca oddychał głęboko i ocierał pot z czoła. Poza tym – wszystko normalnie: pustawo, niemrawo…
– Stało się coś? Widziała pani? – zapytał Ziuty.
Pokręciła głową.
– Kasę liczyłam. Trąbili na siebie, ale nie patrzyłam, żeby się w rachunku nie pogubić. Bo ja, proszę pana, swoją politykę mam tu! – uderzyła się w kieszeń fartucha.
– To jeszcze raz „Pirueta” proszę.
Ruszył raźno przed siebie, a w jego rozhuśtanej etanolem głowie tańczyły lekko powidoki myśli i najdziwniejszych skojarzeń, tworząc zbawczy siwy dym, obłok topolowej waty, który cudownie go spowijał i izolował od wszystkiego. W jednej chwili myślał o światach równoległych z opowiadania Brandbury’ego, o pewnym obrazie Breughla, o nierównym asfalcie, który mógł spływać krwią, a nie spływa, o tym, że nie będzie o czym na budowie opowiadać, i o tym wreszcie, że gdyby nieco wcześniej wyjrzał zza kiosku Baby Ziuty, to może by dostrzegł ów świat równoległy i może zobaczyłby, że…
…fiat pędzi ulicami miasta. Syrena wyje. Koła piszczą na zakrętach.
W środku dwaj ubecy przytulili się do W. z obu stron. Lufy pistoletów wbili mu w żebra. Trzeci klęczy, odwrócony, na przednim siedzeniu. Pistolet wycelował w twarz W. Kiedy fiat tańczy na nierównej kostce, lufa tańczy wraz z nim: czoło, usta, skroń. „Wystarczy, jeśli gwałtownie zahamuje, a kciuk przypadkiem naciśnie spust…”.
– Oko mi, kurwa, wydłubiesz!
– Zamknij się! Zamknij! – krzyk pozwala wydobyć się emocjom, od których aż gęsto w aucie. – Nikt nie wie, że cię mamy. Rozumiesz, ciulu?!
– Jedź, Stachu, jedź nad fosą. Tam my jego!…
– Cement, kurwa! Cement! Betonowe buciki! Cementu trzeba!
W. zaciska palce na miotaczu gazu. Miał być prezentem dla Piotrka, a teraz trzeba się go jakoś pozbyć. Tylko jak? Gdy go przeszukiwali zaraz po zatrzymaniu, przekładał po prostu miotacz z ręki do ręki. Ale wtedy ręce trzęsły się wszystkim, nie tylko jemu. Na komendzie będzie inaczej.
„Cement! Fosa! Samobójstwo!”.
Kierowca jest tak samo nakręcony jak reszta. Wyprzedza wlokącą się śmieciarkę i pruje pod prąd sąsiednim pasem. Na czołówkę z ziłem zapakowanym po dach szoferki przerdzewiałym złomem.
Klakson ziła… klakson fiata… Przestrzeń między autami znika – jak w powieściach Lema – a czas rozciąga się i wypełnia. Przez trwającą wieczność sekundę kierowca śmieciarki patrzy na przesuwający się dach fiata, a w następnej sekundzie skręca kierownicę. Nieco w prawo. Kierowca ziła – nieco w lewo, i fiat, niemal ocierając się o śmieciarkę i ziła, wjeżdża w powstałą szczelinę.
Muszka pistoletu znika sprzed oczu W.
– Chcesz nas wszystkich zabić, chuju?! – lufa mierzy teraz w skroń kierowcy, po której płyną krople potu.
* * *
WROCŁAW. KOMENDA WOJEWÓDZKA MO. DOŁEK.
5 PAŹDZIERNIKA 1982, WIECZÓR
Szczęk klucza w zamku. W drzwiach celi czterech klawiszy.
– Powstań! Idziemy!
To już szósty raz. Miotają nim z celi do celi. Najwyraźniej nie wiedzą do końca, co mają zrobić z hersztem bandy…
A zaczęło się przecież na ostro.
Ubek, ten sam, który go aresztował, a w samochodzie groził fosą i betonowymi bucikami, wprowadził go do pokoju przesłuchań, położył przed nim kartkę papieru, długopis i powiedział:
– Pisz, skurwysynu! Pisz, gdzie siedzą pozostali!
Ubek miał na prawej skroni plamę – jakby po oparzeniu. Gdy był podniecony, plama czerwieniała. W tej chwili płonęła purpurowo.
– Nic nie napiszę, bo niepiśmienny robol jestem.
Ubek kiwnął głową. Z kabury pod pachą wyciągnął pistolet. Wyjął magazynek. Wysypał naboje na dłoń i podsunął ją pod nos W.
– W wojsku byłeś. Wiesz, że są ostre.
Załadował pistolet i przytknął lufę do głowy W.
– Wystarczy, że się podpiszesz. Resztę napiszę sam.
„Straszy tylko. Nie strzeli” – pomyślał W. i z uśmiechem odwrócił głowę. Ale gdy spojrzał w oczy ubeka, uśmiech zamarł. Bo te oczy mówiły bardzo jasno: strzelę.
Szczęknął mechanizm pistoletu. Nabój znalazł się w lufie.
I wtedy z hukiem otworzyły się drzwi, a do pokoju wpadł wielki jak niedźwiedź pułkownik.
– Batko! Kurwa twoja mać! Wypierdalaj! – zagrzmiał.
Ubek z plamą na skroni wyszedł.
Pułkownik stanął po drugiej stronie biurka i wpatrzył się w W.
A potem zaczął ryczeć. Bo te jego „hu-ha-ha” trudno było nazwać śmiechem. Wielkie dłonie to unosił do góry, to powoli opuszczał na biurko, cały czas rycząc tubalnie jak niedźwiedź. Gdy już nacieszył się swoim tryumfem i swoją zdobyczą – wyszedł, a eskorta zaprowadziła W. do jego pierwszej celi na dołku.
– Powstań! Idziemy!
Dokąd? Do siódmej celi? A w każdej lipo na okrągło otwarte. Pełna obserwacja. I nic nie można zrobić z tym kurewskim miotaczem gazu. Bo W. ma go dalej! Mimo że przeszukali go zaraz po przywiezieniu, mimo że przeszukują go przy każdych przenosinach do nowej celi – nie znaleźli miotacza, który trzyma w skutych dłoniach.
Ten miotacz dostał podczas supertajnego spotkania z hiszpańskimi i francuskimi anarchistami, którzy przyjechali latem zaoferować swoją pomoc w obaleniu junty Jaruzelskiego. Kiedy poprosili ich o powielacze i offsety, anarchiści spojrzeli na nich z pogardą.
– Prawdę mówiąc – przerwał krępującą ciszę Jorge – myśleliśmy raczej o transporcie uzi i zdalnie odpalanych ładunków wybuchowych…
Wtedy poprosił o miotacz gazu.
Gdy człowiek ukrywa się zbyt długo, zaczyna się czuć jak zwierzyna łowna w dżungli. Może tylko czekać na nadejście drapieżców. Podświadomie wsłuchuje się w kroki na schodach, kątem oka rejestruje kogoś, kto nagle podbiega kilka kroków na ulicy, przez sen słyszy samochód zatrzymujący się nocą przed domem.
I czeka. Czeka, aż „kolbami w drzwi załomocą”… I czuje swoją bezradność. Bezradność pisklęcia wybieranego z gniazda. To jest nieprzyjemne uczucie. Dołujące.
Kiedy latem mieli spotkanie TKK w jakimś domku letniskowym pod Warszawą, usłyszał nagle z sąsiedniego pokoju pełen wściekłości krzyk. Spokojny, nigdy nieprzeklinający Zbyszek wywrzaskiwał wiąchę za wiąchą, nie zwracając uwagi na otwarte z powodu upału okno i pieprząc najbardziej elementarne zasady konspiracji.
Stał nad skulonym, zawstydzonym Januszem i poniewierał nim jak Święty Michał diabłem.
– Zbychu, może by o dwa tony ciszej, co? – poprosił W., zamykając okno.
– Zobacz tylko, co on ze sobą przywiózł! Patrz! – wyciągnął ze stojącej na stole torby podróżnej Janusza parę skarpet i wywinął je na drugą stronę. Po blacie potoczyły się dwa okrągłe granaty. – A pochwal się jeszcze tym, co masz za paskiem?! Co?! Nie chwalisz się?! – szarpnięciem rozchylił dżinsową kurtkę Janusza i zza jego paska wyciągnął czarną tetetkę.
– Po chuja wozisz ze sobą ten cały arsenał!
– Pewniej się czuję.
– Słyszałeś?! – zawołał wściekle Zbyszek. – W trosce o zdrowie psychiczne!
– Zbychu… idź do kuchni, zrobią ci herbaty – W. wypchnął Zbyszka z pokoju, wrócił do stołu i usiadł naprzeciwko Janusza. – Słuchaj, kochany, jak masz broń, to musisz jej użyć. Czy ty jej użyjesz?
– Posłuchaj, ja…
– Nie! Nie tłumacz mi niczego. Powiedz tylko: użyjesz jej, czy nie?
– Nie – szepnął po chwili Janusz.
– Widzisz… jak esbecja tu wpadnie, będzie miała pretekst, żeby nas wszystkich rozwalić. Rozumiesz? Nie będą się ani przez chwilę zastanawiać nad tym, czy to są straszaki, czy nie.
Klawisze wpychają go do celi, gdzie czeka na niego dwóch uśmiechniętych panów w szarych garniturach.
– To jest dla nas prawdziwy zaszczyt… proszę siadać… sporo ciekawego materiału znaleźliśmy u pana na melinie… sami mamy odcyfrować, czy nam pan pomoże?… Przecież pan jest mądry facet. Pan nie może przecież wierzyć, że wygracie?… Pan nie może wierzyć w ten strajk powszechny w listopadzie? Przecież pan zna nastroje ludzi w zakładach, pan się spotyka z kurierami… Zresztą kto miałby ten strajk przeprowadzić? Teraz, kiedy mamy pana, mamy pana Piotra, pana Józefa… Już pan pokazał charakter. Pokazał pan już, że ma jaja… Chce pan dalej to ciągnąć?… Beznadziejnie głupie… I ludzie cierpią… Niewinnie… Pan myśli, że ktoś ma frajdę ze strzelania do demonstrantów?… Że nas ucieszył Lubin?… Pan to przecież może zakończyć… W wielkim stylu… Przerwać cierpienie… Ludzi, rodzin… Rany, ale z pana milczek! Zupełnie inaczej niż pan Lechu… Fakt, pan Lechu z nami rozmawia… Rozważa oferty, analizuje, otwarty umysł… Jak my… Czy pan myśli, że my nie wiemy, że nie ma powrotu do tego, co było?… My to wiemy. A gdyby tak na Gwiazdkę powstał nowy rząd z Wałęsą jako wicepremierem? Może jeszcze Mazowiecki… Dobraczyński… Ten pisarz katolicki… Wybitny zresztą, jeśli mogę wyrazić swoją opinię… Rząd narodowego porozumienia… Taki szeroki front…
A on ciągle ściska miotacz gazu w spoconej dłoni. Zastygł na moment, gdy usłyszał o Piotrku i Józku? Naprawdę? Mają ich? Gówno! Gdyby mieli, toby ich sobie nawzajem pokazali. „Widzicie, gnoje, wygarnęliśmy cały sztab, a mimo to dajemy wam szansę, abyście przez lojalną współpracę oczyścili się z win”. Tak by właśnie było, gdyby ich mieli. Na pewno!
A może jednak… Może się tylko pociesza? Co on wie o ubeckich technikach, taktykach, technologiach? Jeśli do niego doszli, to…
Nie! Koniec! Zwariuje, jeśli będzie tak kombinował. Nie może o tym myśleć. Musi myśleć o czymś innym.
Więc myśli, jak tu się pozbyć miotacza i nawet mu się nie chce wrzucić: „stare prącie w nowym froncie”, gdy słyszy nazwisko wybitnego pisarza katolickiego… i kombinuje jak koń pod górę.
– Do kibla muszę.
Na twarzach panów rozczarowanie, smutek, rezygnacja wreszcie.
– Cóż… jeśli woli pan rozmawiać z „burakami”…
– Powiedz raczej, Staszku, z fizycznymi…
– Właśnie, z fizycznymi… Pański wybór. Myśmy próbowali…
– Ja do kibla muszę.
Wychodzą. W. rozgląda się po pomieszczeniu. Może gdzieś tu skitrać gaz? Kosz na śmieci? Przykryć papierami? Tylko gdzie on jest? Ale kosza nie widać. Projektant tego wnętrza skłaniał się raczej ku ascezie. Biurko. Dwa krzesła. Dwie metalowe szafy. Na ścianie mapa wielkiego Związku Radzieckiego z przylepionym doń maleńkim cypelkiem Europy…
„Buraki” wchodzą z demonstracyjnym łoskotem. Łapy, wielkie jak bochny chleba, chwytają W. za ramiona, podnoszą i ustawiają w kącie.
– Tu jest, chuju, miejsce dla ciebie: pod ścianą!… Nazwisko…
– Mów, jak cię kolega pyta! – otwarta dłoń „buraka” skręca tuż przed twarzą W. i wali w ścianę przy głowie.
– Zdzisiu! Nie po twarzy! Na korpus!
Pięść „buraka” zatrzymuje się o milimetry od splotu słonecznego, ale W. widział, jak całe ciało Zdzisia mówi, że cios będzie dla pucu, symulowany, więc nie schyla się i nawet nie napina mięśni.
„Burak” zauważył jego luz i pieni się teraz.
– Bokser?! Tak?! Damski bokser?! Rybi chuj!
W. myśli: „zagrywają się przede mną jak ostatnie szmaty, ale licencji na zabijanie nie mają…” i zaczyna kontemplować mapę ZSRR. Płachta została przybita z góry i od dołu do usztywniających listewek. Jak szerokich? Może miotacz by się tam zmieścił? Ciekawe, jak często tu sprzątają? Oczywiście, musiałby być przez chwilę sam, ale do wejścia „buraków” przecież był…
Ubek potrząsa nim znienacka i tak gwałtownie, że miotacz o mało nie wypada W. z dłoni.
– Możesz nie mówić, jak się nazywasz, bo my i tak wiemy, kto ty jesteś! Chociaż się ufarbowałeś… A wiesz, co się mówi o rudych, kmiocie? – czeka sekundę na odpowiedź i kończy tryumfalnie: – Że są, kurwa, fałszywi!
– Kto tu jest z tobą na tym zdjęciu? – kumpel Zdzisia wyciąga z teczki ślubne zdjęcie W. – Żona? Niebrzydka… czarnulka… A tu? – pokazuje drugie zdjęcie. – Co to za maleństwo? Córeczka?
– Obie niezłe – mlaszcze i oblizuje się Zdzisiu. – Którą mamy zgwałcić na początek?
– Zdzisiu… – mityguje go kumpel – toż to jeszcze dziecko…
– Dziecko, dziecko, wielkie mecyje. No, ile ma lat? Siedem? Sześć?
W. czuje, że tężeją mu mięśnie… powtarza sobie w myślach: „nic od ciebie nie zależy… jesteś w ich łapach, a oni i tak zrobią to, co będą chcieli, niezależnie od tego, co im powiesz, o co poprosisz… bo nie masz nic na wymianę, bo wszystko mogą ci zabrać, więc dlaczego mieliby ci coś dawać?… nic już od ciebie nie zależy”.
– Co? Nie słyszę? Chcesz nam coś powiedzieć?
– Do kibla muszę.
Otwarta dłoń „buraka” znów wali w ścianę obok głowy W.
– Szczaj w gacie! Tylko żebyś potem podłogę wylizał do czysta!
– Chodź, Zdzisiu, tracimy tu tylko czas. Nie chce gadać z nami, to pogada z „burakami”!
W. zostaje sam. Jezu, jaka hierarchia wśród „buraków”. Lipo w drzwiach jest zamknięte. Kamery też nie mogli tu zamontować, nie ma gdzie.
Robi krok w stronę mapy, gdy znów otwierają się drzwi i w progu staje czterech. Zapowiadane „buraki”? Te prawdziwe? Licencja została w końcu wydana?
– Kibel! Idziemy!
Ku zdumieniu W., w toalecie eskorta zostaje przy drzwiach. Gdy wchodzi sam do kabiny, widzi, jak jeden z klawiszy wyciąga wymiętą paczkę „Radomskich” i podsuwa kolegom.
„Debile – myśli W. i staje nad sedesem. Spłynie, nie spłynie? Wejdą, nie wejdą? (klawisze, nie Armia Czerwona). A swoją drogą, ten cały peerel to się rzeczywiście…”
Nie ma już czasu na dokończenie refleksji („jak się ten kraj strasznie sypie, jeśli jego funkcjonariusze są tak głupi i tak olewają obowiązki”), gdyż na głowę i plecy walą mu się drzwi kabiny jednym kopnięciem wyrwane z zawiasów, na drzwi lecą klawisze, a on sam leci na ścianę, na sedes.
Huk. Krzyk. Szok. Przeszywający ból rozbitego kolana. Szarpią drzwi. Szarpią jego.
– Sralnia czysta! Ręce! Pokaż ręce! – wyłamują mu palce, przemocą prostują zaciśnięte dłonie. – Czyste! To co ty chciałeś wrzucić do dziury, kutasie niemyty?!
„Miotacz gazu! – chce mu się krzyczeć. – Produkcja RFN. Dar Huja i Czapki, znanych odwetowców z Bonn. Który wcisnąłem do kieszeni. Niestety, kurwa, na sztorc, więc mi teraz sterczy, jak członek w gigantycznym wzwodzie”. Zaskoczyli go… punkt dla nich. Nie może opanować rozdygotania. Myśli wybuchają mu pod czaszką, gdy wyciągają go z kabiny, wloką po posadzce, na korytarz, stawiają na nogi i… nie przeszukują. Nie przeszukali go! Kurwa! Może to znowu jakaś podpucha?
Niemal biegiem wracają do pokoju przesłuchań. A tam – nikt na niego nie czeka! Eskorta rzuca go na krzesło i wychodzi.
Zostaje sam.
Co jest grane? W szafach się pochowali, czy jak? Ale… Czy on ma coś do stracenia? Podchodzi szybko do mapy i chowa miotacz za Morzem Kaspijskim. Mieści się doskonale.
Zza drzwi odgłos kroków. Zdążył usiąść. Drzwi otwierają się gwałtownie. W drzwiach stają „buraki” – gwałciciele. W rękach pałki, na twarzach błogie, rozmarzone uśmiechy…
– No, dupo wołowa, mamy wreszcie pozwolenie, żeby cię…
I wtedy…
…w przeciągu, który powstał po otwarciu drzwi, mapa Związku Radzieckiego zaczyna falować, Ałtaj się wypiętrza, Morze Kaspijskie występuje z brzegów, a dolna listewka odchyla się od ściany… Miotacz wali o podłogę, podskakuje i niespiesznie toczy się pod nogi „buraków”.
– Ja pierdolę… – westchnął ciężko „burak” Zdzisio.
I to ciche westchnienie spowodowało coś, czego nie wywołały wrzaski, groźby, złorzeczenia. Cichy, wymarły dołek ożył. Do celi wbiegli ubecy w szarych garniturach, ubecy w kurtkach, klawisze w mundurach – tłum.
Wszyscy patrzą w milczeniu na wyprodukowany w Niemczech Zachodnich podręczny miotacz gazowy IDC RSG 3.
Aż ciszę przerywa krzyk wrażliwego ubeka o otwartym umyśle: – Któren to kutas jego przeszukiwał?! Rewizja! Osobista! Ale już! Szwy! Zakładki! Wszystko!
Kiedy w chwilę potem, unosząc go nieomal w powietrzu, biegli z nim do łaźni, postanowił uzyskać ostateczną pewność co do kolegów.
– Piotrek Bednarz! Józek Pinior! To ja, W.! Siedzicie?
Sekunda ciszy.
– W.?… To ja, Dolek!
– Tu Tomek! Rysiek z Dolmelu! Hutmen! Pafawag! FAT! Uniwersytet! – kilkadziesiąt głosów z dołu, z góry, zza metalowych drzwi. Ale nie było wśród nich głosu Piotrka i Józka.
Gdy po łaźni zostawili go wreszcie w celi, usiadł na pryczy i poczuł, że jeśli się natychmiast nie położy, to zaśnie na siedząco. Ale przepełniony pęcherz domagał się swoich praw. Zwlókł się resztką sił, stanął nad kubłem i… nic.
„Nieźle mnie jednak chłopcy przyblokowali” – pomyślał z rozbawieniem. Usiłował się rozluźnić, myśleć o sprawach obojętnych.
„Mimo wszystko to jednak tandeta… za starych, dobrych, czekistowskich czasów właśnie teraz, gdy jestem wyżęty jak ścierka, wzięliby mnie na przesłuchanie, nie pozwolili zasnąć…”.
Klucz w drzwiach.
– Koniec szczania! Idziecie na przesłuchanie!
– Wykrakałem…
– Co tam mamroczecie?
– Że muszę się nauczyć pozytywnego myślenia.
Tym razem zaprowadzili go na piętro, do jakiegoś biura. Niewyspany ubek siedział w fotelu pod oknem.
– Nazwisko… Zapytałem was o nazwisko…
Komenda wojewódzka MO zbudowana jest na planie kwadratu. Wśród rzędów ciemnych o tej porze okien po przeciwnej stronie podwórza-studni, wzrok przyciągało jedno, wciąż jasno oświetlone. W oknie pojawiła się sylwetka wojskowego: płaszcz, oficerska czapka… Potem następna. I jeszcze jedna. Wojskowi zdejmowali płaszcze, zapalali papierosy, na coś czekali…
Ubek zauważył spojrzenie W. Odwrócił się, popatrzył na oświetlone okno. Wstał i podszedł do stolika w kącie. Podniósł słuchawkę telefonu, a po chwili coś do niej szepnął.
Wrócił do biurka.
– Nazwisko wasze?
Okno naprzeciw zgasło. Ktoś przekręcił żaluzje.
– Więc nie powiecie mi, jak się nazywacie? – ubek ziewnął dyskretnie. – Jak chcecie. A u nas dziś dzięki wam wielkie święto. Szefowie – kiwnął głową w stronę podwórza – będą pić do rana. Dziś nic już się nie będzie działo…
Ziewnął już całkiem otwarcie, po czym umościł się wygodnie w swoim fotelu, zamknął oczy i zasnął.
A W. poszedł w jego ślady.
I przyśniła mu się pani Marianna. I jej pies.
* * *
/ Retrospekcja /
MIESZKANIE PANI MARIANNY.
NOC NOWOROCZNA 1981/1982
Strzelił korek od szampana.
– Już! Jest! Życzenia! Głośno! Każdy! Czego sobie życzy!
– Żeby był lepszy!
– Dosiego!
– Nie! Nie tak! Konkretnie! Tylko konkretne życzenia się sprawdzają!
– Dobrze: życzę sobie i wam, żeby w nowym, 1982 roku, władza wróciła do rozmów.
– A ja – udanego, powszechnego strajku generalnego. Bo tylko wtedy ta władza wróci do rozmów.
– A pani, pani Marianno? Pani nie powiedziała nic…
– Nie wiem, mam jakiś zamęt w głowie – pani Marianna szarpała nerwowo koniec szala. – Odwykłam od gości?… Może… żeby znów się dobre farby pojawiły… W ogóle nie można dostać porządnej czerni. Głębokiej…
– Więc za najgłębszą czerń!
Wznieśli kubki, szklanki i jeden kieliszek (do wódki – tylko taki ostał się w szafce ich gospodyni) i wypili „sowietskim igristym” toast za nowy, 1982, rok.
Za oknami mieszkania pani Marianny („lokalu” – jak mówiła Joanna, prowadząc ich tutaj) rozpościerał się ciemny i pusty Rynek. Dwa patrole obchodziły miarowym krokiem Ratusz i znikały w wąskich uliczkach Sukiennic.
– A w poprzedniego sylwestra piłam za to, żeby nie był gorszy… 1981 od 1980… – powiedziała Barbara, siadając do stołu, na którym pysznił się półmisek pełen śledzi z cebulą. Był bezkonkurencyjny, bo jedyny.
Nie powinna tego mówić.
Sztuczna wesołość, jaką z takim wysiłkiem w sobie wytwarzali przez cały wieczór, zniknęła w mgnieniu oka.
Od 13 grudnia klęski waliły się na nich jedna za drugą, ale to, co nastąpiło w ostatnim tygodniu, było już prawdziwym pandemonium. Po świętach, dosłownie z dnia na dzień, rozsypały im się wszystkie tajne struktury związkowe, które tak pracowicie i w najściślejszym sekrecie budowali właściwie od wiosny, od czasów Bydgoszczy.
Ludzie z komitetów zakładowych przychodzili do swoich przewodniczących, do łączników, przepraszali i mówili, że się wycofują. Że rezygnują, że nie widzą szansy, sensu. Przychodzili masowo. Każdego dnia.
Boże Narodzenie '81 zdmuchnęło cały ruch, jak zdmuchuje się płomyk choinkowej świecy.
Boże Narodzenie w Polsce to jest święto rodzinne. To te trzy dni w roku, kiedy widuje się najdalszych nawet kuzynów. Bo ci kuzyni czują wtedy nagłą i nieodpartą potrzebę, żeby zobaczyć Zdziśka, Tolka, Hankę i Olka, więc wciskają się do przepełnionych, nieogrzewanych wagonów i jadą przez połowę kraju, żeby zasiąść wspólnie do wigilijnego stołu. A po wieczerzy pogadać ze sobą, nawzajem sobie poopowiadać.
Zaś opowieść wigilijna anno '81 była niemal wszędzie taka sama: weszli, bili, aresztowali, złamali, wyrzucili. Rozmowy ostrzegawcze – tak. Lojalki – u nas też. Czołgi. ZOMO. Chłopak Kryśki… Brat Michała… Sąsiad z dołu…
I z tych tysięcy i milionów opowieści wyłaniał się obraz tak przemożnej siły, że najbardziej nawet zawzięci czuli strach. I zwątpienie.
Jakby nad krajem krążył jakiś Rodan – ptak śmierci, żywcem wyjęty przez Generała z japońskich filmów grozy, wypatrywał opornych i raził ich niewidzialnymi promieniami X, które paraliżowały wolę i ścinały krew w żyłach.
Jak mogli walczyć z takim monstrum? Czym? Co przeciwstawić bestii rodem z sennych koszmarów, z której brzucha wypełzały wciąż nowe kolumny czołgów i transporterów opancerzonych.
Tę zapaść ruchu odczuli na własnej skórze: nie mieli gdzie się schować. Joanna, w zupełnej ostateczności, zaprowadziła ich („na chwilę tylko!”) do pani Marianny, prosząc na odchodnym, żeby gospodyni nie denerwować, a najlepiej w ogóle z nią nie rozmawiać.
Dobre sobie – nie rozmawiać. W sylwestra!
– A ja – zachichotała pani Marianna – ja od zawsze sobie życzę, żeby ten nowy nie był gorszy. I wiecie co? I mi się sprawdza. Ciągle. Bo ja uważam, że najważniejsze jest nasze nastawienie wewnętrzne. Prawda? Optymizm.
Po sylwestrowym toaście na bladych, pomarszczonych policzkach pani Marianny pojawiły się rumieńce. Oczy zapłonęły. Z uśmiechem patrzyła na W., na Barbarę, na Profesora. Swych gości – uciekinierów ściganych listem gończym.
– Napiłabym się jeszcze – podsunęła swoją szklankę. Profesor jej nalał, a ona wypiła duszkiem musujące wino. – Nie powinnam, właściwie… Ale bardzo mi dziś smakuje. I okazja jest. Nowy Rok, żeby tylko nie gorszy. Ja tak sobie, wiecie, życzę od zawsze… Oj, zaraz, nie, nie… przecież kłamię, kłamię… Przecież nie od zawsze. Ale na pewno od 1961. Tak. Ach, moi kochani, rok 1960, co to był za rok! Co za rok! Dla mnie mógłby się w ogóle nie kończyć… A wiecie, że wtedy właśnie uszyłam sobie tę suknię?
Pani Marianna przebrała się na wieczór i teraz rzeczywiście wyglądała jak z okładki pisma Przekrój, z numeru wydanego na początek karnawału '61. Wyglądała jak Audrey Hepburn w Rzymskich wakacjach.
Musiała jednak przez te minione dwadzieścia lat bardzo schudnąć, zmizernieć i skurczyć się, bo elegancka suknia balowa była niedopasowana i zdecydowanie za luźna.
„Co ją tak zniszczyło? – zastanawiał się Profesor, patrząc na porytą głębokimi zmarszczkami twarz staruszki. Nie mógł się w niej doszukać rysów tej olśniewającej, zadziornej dziewczyny, która kpiła bezlitośnie ze wszystkich gratulujących jej „fantastycznego debiutu i genialnego wernisażu”. – Te przypomiotniki, te miotnikoprzypy… – kręciła głową.
A wokół, na ścianach Awangardy wisiały obłędnie kolorowe i radosne, taszystowskie płótna Marianny – „nadziei polskiego malarstwa”. Był rok 1960, a Marianna miała dwadzieścia lat…
– Właśnie, 1960 – potwierdził skwapliwie, żeby nie myśleć o okrucieństwie upływającego czasu. – Dla mnie też był wspaniały. Przecież ja wtedy pierwszy raz byłem za granicą. I od razu na Zachodzie. Trzy dni w Saint Étienne. Co za przeżycie! Jakie emocje! Międzynarodowa konferencja naukowa, a ja wygłaszam referat o swojej nowej metodzie obróbki skrawaniem.
– A ja dostałam wtedy stypendium w Paryżu – rozmarzyła się Marianna. – I przekonałam się, że mój taszyzm jest już trochę demode. I że w świecie nosi się już całkiem inne „izmy”.
– I który pani wybrała?
– Żadnego – wybuchnęła śmiechem. – Wiecie, Jana Parandowskiego towarzysze ze Związku Literatów pytali: a dlaczego wy piszecie zawsze Polska, a nigdy Polska Ludowa? Co to za upór jakiś? – Ja się wcale nie upieram – odpowiadał Parandowski – tylko że, widzicie panowie, przymiotnik zawsze osłabia rzeczownik. Pani Marianna z uśmiechem wzruszyła ramionami. – Taszyzm, fowizm, esencjalizm. Sztuka dzika, mityczna, krytyczna, konceptualna. Modne bzdury i nic więcej, a sztuka jest albo jej nie ma. Niezależnie od przymiotników.
– Ale maluje pani nadal?
– O, tak, sporo.
– A co?
– A obrazy – zaśmiała się.
– Jakie? Co one przedstawiają?
– Wszystko, co widzę dookoła – Marianna spoważniała nagle. – Próbuję „wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu”. To, wiecie, Conrad kiedyś napisał. Ten od Lorda Jima. Że literatura „powinna wymierzać sprawiedliwość widzialnemu światu”. Malarstwo pewnie też powinno… Więc maluję to, co widzę dookoła. Ale… to trudne. I smutne. I straszne…
* * *
MIESZKANIE PANI MARIANNY.
NAD RANEM
Pragnienie obudziło W. nad ranem. Wstał ostrożnie i starając się nie narobić hałasu, ruszył w ciemności do kuchni.
Z pokoiku pani Marianny sączyło się nikłe światło.
Szedł dalej i… nagle aż drgnął z przerażenia. Przez uchylone drzwi do pokoiku pani Marianny zobaczył w migającym świetle świeczki strasznego, czarnego psa. Ogromne bydlę siedziało wsparte na muskularnych łapach i patrzyło na niego nieruchomo malutkimi oczkami. Mógłby to być nie całkiem rasowy doberman albo nawet bulterier, gdyby z nasady ostro ściętego, potężnego pyska nie wyrastał mu róg nosorożca. Ponieważ jednak nawet najbardziej usilnie krzyżowanym dobermanom rogi spomiędzy nozdrzy nie rosną, W. uznał (z dużą ulgą!), że pies jest namalowany. Widział po prostu jeden z obrazów pani Marianny.
Tych, które miały pokazać najpełniej otaczającą ją rzeczywistość.
„Wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu”.
Źródłem światła na obrazie były dwie pochodnie, których płomień buchał z głów dziwnych postaci – nie ludzkich już, więc chyba boskich – stojących po prawej stronie płótna. Smukłe, hieratyczne, trzymały w skrzyżowanych na piersiach rękach dwa ostre czekany. Symbole i insygnia swej władzy. Rysy ich twarzy były zamazane, a czubki głów równo ścięte, aby jasny snop płomienia mógł unosić się swobodnie w czarne niebo.
Odblask tego światła kładł się na pysku złego psa (że taki był, nie ulegało wątpliwości), rozjaśniał jego potężny tors, wielkie łapy i ostre pazury. Ale nie można było dostrzec granic tego muskularnego ciała, zrodzonego do zadawania bólu i cierpienia, bo ta machina do zabijania zlewała się z mrokiem i odnosiło się wrażenie, że sama zbudowana jest z mroku, z ciemnej materii, której ponoć tak dużo we wszechświecie.
Zza drzwi dobiegł szept pani Marianny.
Mówiła coś w obcym języku. Cichutko powtarzała jakieś niezrozumiałe zdanie. Ale w miarę powtarzania jej głos stawał się mocniejszy, w słowach – których W. wciąż nie rozumiał – coraz więcej było skargi i rozpaczy. Coraz bardziej przypominały jakąś inkantację, żałosną modlitwę o zmiłowanie.
W końcu pani Marianna powiedziała całkiem wyraźnie:
Elite pelite
cukite me.
Abel fabel
domina ra
echo pecho
kostka gra!
Westchnęła głęboko i powtórzyła:
Echo pecho kostka gra…
W. cofnął się. Nie chciał, żeby pani Marianna go zobaczyła. Wrócił do pokoju, w którym spali, i wtulił się w swój kąt przy ścianie. Próbował zwilżyć językiem spękane wargi. Zasypiał przy to nasilającym się, to słabnącym buczeniu radiowej zagłuszarki, czyli „młockarni”.
Sąsiad zza ściany słuchał Radia Wolna Europa.
* * *
MIESZKANIE PANI MARIANNY.
1 STYCZNIA 1982, RANEK
– Musimy stąd natychmiast spadać – szeptała Barbara, gdy rankiem w trójkę pili herbatę w kuchni. – Ja wiem, kim jest pani Marianna. Olśniło mnie nagle po przebudzeniu. Wszystko mi się w głowie ułożyło. Ona jest chora. Schizofreniczka. Ona nad sobą nie panuje. Była jakaś ponura historia przed laty, ubecja chciała ją zmusić do współpracy, we Francji właśnie… Może uciekła w obłęd… Wygląda na to, że napięcie pogarsza jej stan i ona może w każdej chwili… coś… Rozumiecie? Nie możemy tu zostać!
– Zjechałam tu nie w porę? – spytała pani Marianna.
Od jak dawna stała w drzwiach kuchni? Ile słyszała?
– Ależ skąd – Profesor z uśmiechem podstawił jej krzesło. – Zerwaliśmy się bladym świtem, bo… te śledzie były takie słone…
– Zjechałam tu nie w porę / sezon / jeszcze nie otwarty / a już miejscowi mówią / że tu się nic / nie zacznie / wczoraj / widziałam wyniesiono w kubełku / pana profesora / taki był / mały / tak tu się ludzie kurczą / oszczędność na jedzeniu / i deskach na trumnę / pan profesor pan profesor / to była cała epoka / ciągnął za sobą / nogę / to był ślad / po ostatniej kochance pana profesora / miała na imię / Andrzej tak – oderwała wzrok od brudnej szyby, spojrzała na nich i powiedziała z naciskiem, jakby ich chciała przed czymś ostrzec: – Tak / tu już nic się nie zacznie / tak zjechałam tu nie w porę / kto żyw / ten umiera / pospiesznie jedną wolną już salę zamieniono na składzik / pewnie już niedługo / założą tu klamki / tak to już / jest koniec / myją korytarz / pastują podłogi…
Stali nieruchomo… bali się ruszyć. Na chwilę sparaliżowało ich to dotknięcie ludzkiego nieszczęścia, ludzkiego szaleństwa. A pani Marianna zapatrzyła się w blat stołu, uśmiechnęła do swoich myśli i szepnęła: – Mur to nieszczęście, hieny to Bóg.
* * *
KLATKA SCHODOWA W DOMU PANI MARIANNY.
DZIEŃ
Kiedy byli na schodach, drzwi mieszkania piętro niżej otworzyły się i wyjrzała z nich kobieta w szlafroku.
– Przepraszam państwa… Czy to prawda, że pan Olbrychski siedzi?
– Olbrychski?… A skąd my mamy to wiedzieć?
– Proszę się niczego nie obawiać – kobieta podeszła do nich bliżej i zaczęła szeptać: – Ja wczoraj państwa widziałam. Wiem, że się ukrywacie u pani Marianny. Ja też jestem z Solidarności. Sąsiad słuchał Wolnej Europy i mówi, że wszystkich aktorów wczoraj pozamykali. Oni mieli wystąpić w telewizji na sylwestra, ale odmówili. Pan Zapasiewicz powiedział: my nie jesteśmy małpy z zoo, tylko artyści. Czerwony się strasznie wściekł i ich zamknął – i pana Łomnickiego, i pana Holoubka, i nawet tego przystojnego pana Strasburgera. Straszna szkoda… ale z drugiej strony radość, bo nieźle tej „wronie” dołożyli. No, to już państwo wiedzą – uśmiechnęła się do nich, otuliła szlafrokiem. – Zmykam, bo ziąb. A! Byłabym zapomniała… wszystkiego dobrego w nowym roku. Zdrowia, szczęścia, pomyślności. Trzymajcie się!
I zatrzasnęła drzwi mieszkania.
Dzień niewiele życia wniósł na Rynek: kilku skacowanych samotników z ponurymi twarzami ślizgało się na zamarzniętym śniegu. Żołnierze grzali się przy koksowniku ustawionym przed bankiem.
– Martwy sezon – powiedziała Barbara. – Martwy sezon. Wiersz Rafała Wojaczka. Pani Marianna powiedziała nam jego wiersz.
W. postawił kołnierz, nasunął czapkę na czoło i ruszyli w trójkę do ich łączniczki, Joanny, niewiele już myśląc o poezji Wielkiego Schizofrenika, w której tak mocno odbiła się schizofreniczna rzeczywistość, w jakiej żył i która pchnęła go ku samobójczej śmierci.
* * *
GABINET KOMENDANTA WOJEWÓDZKIEGO MO.
6 PAŹDZIERNIKA 1982, DZIEŃ
– A oto i nasz bohater, redaktorze – komendant wskazał na wchodzącego do gabinetu ubeka z czerwoną, jakby po oparzeniu, plamą na skroni. – Sławny kapitan Batko! Ale to tylko do wiadomości redaktora, bowiem publicznie – ciiiii! – żadnych nazwisk, żadnych szarż!… Bo Batko to jest nasz Kloss, to jest nasz cichociemny, nasz as wywiadu w rękawie – zachichotał komendant i pociągnął solidny łyk kawy, która – w miarę, jak dolewał do niej wódki (pod biurkiem) – traciła stopniowo swój pierwotny kolor i teraz przypominała już raczej słabiutką herbatkę. Ale po nocnym świętowaniu sukcesu operacyjnego nie było wyjścia: trzeba było zaklinować.
– Ależ my się znamy – Paka zerwał się i spróbował uśmiechnąć, ale wyszło mu to jakoś kiepsko. Patrzący na niego lodowatym wzrokiem ubek budził w nim strach. Mimo to, wciąż wykrzywiony w mającym udawać uśmiech grymasie, redaktor wyciągnął do niego rękę. – Pamięta towarzysz kapitan? W marcu chyba? W dyspozycji mocy?…
– Tak jest – Batko krótko, po wojskowemu, skinął głową. Nie zauważył dłoni, która zawisła w powietrzu.
– To opowiedzcie teraz redaktorowi, jak to wam się udało złapać tego zbója?
Batko przez chwilę patrzył w wychodzące na Podwale okno.
– Do ujęcia przestępcy doszło dzięki obywatelskiej postawie szerokich rzesz społeczeństwa, które, tęskniąc do normalizacji, jest coraz bardziej gotowe do współpracy z siłami porządku i organami bezpieczeństwa publicznego.
Komendant zakrztusił się kawą.
– Zapisał redaktor? Toż to gotowy kawałek do waszego artykułu na nasz jubileusz – dźwignął się zza biurka i, ogromny, zwalisty, ruszył powoli w stronę Batki. – A jak to się wszystko pięknie złożyło, nie? Piątego sadzamy tego Ali Babę i jego czterdziestu rozbójników… Batko, a ilu tych zatrzymanych wczoraj było w sumie?
– Siedemdziesięciu trzech, towarzyszu komendancie.
– Widzi redaktor? Wielki sukces! Konspira w strzępkach! Ciekawe, jak im teraz wyjdzie ten strajk powszechny w listopadzie, nie? Piątego ich sadzamy, a siódmego nasze święto. I już jest co świętować! Wielki sukces… Nasz. Mój. Oraz Batki. Bo Batko jest zdolny. Orzeł Kaukazu. Wyhodowałem sobie następcę… Na własnej, jak to mówią, piersi. Nawet dziś mógłbym stąd spokojnie odejść, co Batko? – roześmiał się i klepnął ubeka po ramieniu.
Batko zachwiał się lekko pod tą niedźwiedzią pieszczotą, zacisnął zęby i nic nie odpowiedział.
Kiedy znalazł się na korytarzu, stał przez chwilę, żeby oddech się wyrównał i wściekłość przestała dusić za gardło, a potem ruszył do swego pokoju, gdzie powinna już czekać TW „Dziunia”.
* * *
MATERIAŁ OPERACYJNY:
NAGRANIE MAGNETOFONOWE. TAŚMA FK 17A/82
„Broda, na przykład… Ta jego broda… Jak myślisz, a dlaczego on ją zapuścił? Dla niepoznaki? Żeby się ukryć? Schować? Gówno prawda! Żeby się upodobnić, żeby być taki sam jak tamci wszyscy. Jak te profesory, te doktory, te redaktory, te studenciaki, te darmozjady wygadane. Bo oni mu imponowali, ot co. Bo oni wszyscy tak pięknie, tak wzniośle deklamowali, bo rączki czyste, pielęgnowane, bez odcisków, bo pachnący cali, od fryzjera prosto…
I panie przewodniczący to… panie przewodniczący tamto… panie przewodniczący ach… panie przewodniczący och… Zdurnieć można, fakt! I zdurniał. On zdurniał.
A jak było w tym całym regionie, w jego biurach? Ile tam było tych młodych siks, tych kurewek po uniwersytecie. A każda za nim maślanymi oczkami wodzi, każda wzdycha, uśmieszki jakieś wieloznaczne posyła…
A przecież jakby rok wcześniej znienacka na ulicy, w tramwaju zagadał i bajerę swoją wstawił, co by było? Krzyk by był! Milicja! Milicja! Robol nachlany! Gwałcą! A jak nie krzyk, to śmiech. Darcie łacha z prostaka.
Bo on był wtedy normalny. Prosty. Nic nie udawał. Nie kłamał. Nie przebierał się za kogoś innego. On nasz człowiek z naszego świata był. A nie z tamtego świata.
I on o tym dobrze wie, bo zawsze, jak słyszy o tych dwóch światach, to się wkurwia.
Komuniści nas tak podzielili! – krzyczy. – Podzielili i nawzajem na siebie napuszczają! Szczują jednych na drugich. Bo tak łatwiej im rządzić. Dziel i rządź! Ale Solidarność z tym skończy. My zbudujemy normalne społeczeństwo. Obywatelskie. Państwo prawa. Gdzie ludzie będą różni, ale równi!…
I takie pierdoły sadzi… I piana na ustach…
A jaka tu może być równość? Przecież nawet jakby wygrali (co przecież od samiutkiego początku było wiadomo, że to niemożliwe), to co by się stało? Jak by ta nowa, sprawiedliwa Polska wyglądała? Czy w niej profesor do kopania rowów by poszedł? A ten od łopaty – na uniwersytet? Przecież nie. Wszystko by przecież zostało po staremu: oni na górze, a my na dole… Więc po co było ludziom w głowach mącić?…
To na drugą nóżkę”.
* * *
PARK POŁUDNIOWY.
6 PAŹDZIERNIKA 1982, DZIEŃ
– U kogo umówiliście to spotkanie? Gdzie?
– Na Canaletta. Żeby W. miał niedaleko. Wszystko Biskupin. Nie trzeba się włóczyć po ulicach… Był już zresztą tam, znał gospodarzy…
– Kto to?
– Młodzi pracownicy nauki. Asystenci… Małżeństwo…
– Podejrzewasz ich?
– Dotąd nie… ale teraz, po tym wszystkim… diabli wiedzą… Nawet ich nie aresztowali.
– Ale nie wiemy, czy ubecja zgarnęła W. w ich mieszkaniu, czy nie?
– Nie. Tego nie wiemy.
„Kusy” zapatrzył się na parkowy staw, na którego powierzchnię ciepły, październikowy wiatr nawiewał żółte i czerwone liście. Przed ich ławką przebiegł zdyszany, gruby dziesięciolatek. Osłaniał głowę teczkę i w panice oglądał się do tyłu. Goniło go kilku rówieśników. Pewni, że dorwą tłuściocha, kiedy tylko zechcą, zatrzymywali się, by podnieść leżące wśród opadłych liści kasztany, wymierzyć porządnie i cisnąć w grubego.
– Odłamkowym ładuj!
– Jest! Odłamkowym ładuj! – jeden z chłopaków wziął zamach, ale nie zdążył rzucić kasztana, bo „Kusy” złapał go za rękę.
– Te, Gustlik, nie strzela się odłamkowym do kolegi. Ani w ogóle do człowieka.
– Kiedy to, pszem pana, nie człowiek, tylko Niemiec.
– Niemiec czy nie Niemiec, jak zobaczę, że w niego rzucacie, to nogi z dupy powyrywam. Chcecie w coś rzucać, to w drzewa rzucajcie. Zawody zróbcie. Kto trafi w pień z dwudziestu kroków.