Siwy dym - ebook
Siwy dym - ebook
Europa, połowa XXI wieku. Mniej więcej. Polski, jaką znamy, już nie ma. Jest kilka Polsk, a każda inna. Unia Europejska przeszła do historii, a w jej miejscu powstała nowa, radykalna organizacja. Inne kraje regionu dryfują ku własnemu, często dość przerażającemu przeznaczeniu.
Po Europie Wschodniej krąży tajemniczy Siwy Dym, którego zagadkowość przyciąga naukowców i zblazowanych slawskłaczy. To wszystko próbuje opisać, rozgryźć i przeżyć Marcin Szreniawa, dziennikarz wojenny, agent i cyngiel z bożej łaski, przejawiający nieodpartą skłonność do silnych kobiet i mocnych używek. Los rzuca go od Bałkanów po Rosję, a on z każdej misji wraca z kolejnymi duszami na sumieniu.
W „Siwym Dymie” Ziemowit Szczerek stworzył futurystyczną wizję Europy, która popada w coraz większy chaos. Ojcami chrzestnymi tej powieści mogliby być Philip K. Dick i Witold Gombrowicz. Jeden podarował narkotykową wizyjność i bezkres wyobraźni, drugi – wyczulenie na absurdy polskości.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-697-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem złym człowiekiem.
I mieszkam obecnie w Krakowie.
Kraków – to Polska.
Jedna z Polsk tak naprawdę.
Polska, Polska.
Polska – to czcionka Drogowskaz na drogowskazach.
Polska – to Brodacz i Pagłada.
Polska – to czarna rogatywka, orzeł z czaszką w szponach i żmijki na kołnierzu.
Polska – to dziewczęta z Ligi Dziewcząt Rzeczpospolitej i chłopięta z Junactwa Polskiego.
Polska – to coś innego, niż się wszystkim wydaje i zawsze wydawało.
Polska – to gotyk bałtycko-wiślany.
Polska – to Francja, która ma za plecami nie ocean, tylko Syberię.
Polska – to Nowy Rzym. Rzeczpospolita Polsko-Rzymska.
Polska – to kiełbasa z ogniska, taka ze spękaną skórką i ociekająca tłuszczem. Bo Polska mięsa się nie boi.
Polska – to Kabaret Starszych Panów jako forma uroczego upiora.
Polska – to coś, co nie powinno mieć końca, a, cóż poradzić, ma.
Polska – to mantra. Albo wyjątkowo upierdliwe techno.
Polska – to góry na dole i morze na górze, choć z morzem jest ostatnio kłopot, a w górach grasują janosiki ze Zbójnikatów.
W pewnym sensie zresztą Polska – to nie tylko morze na górze, ale i dwa morza na dole.
Kraków – to wariant Polski.
Kraków – sraków.
Idę tym Krakowem.
Idę i świszczę piosenkę.
Ułan młody i dorodny, i miłości Zosi godny, chwyci Zosię wpół i przegnie! I pokocha, i polegnie.
Święto dziś. Dzień odbicia Warszawy – Stolicy Północnej – przez połączone wojska generała Brodacza i marszałkini Pagłady, prymy na dwóch kapuciech patryi (przynajmniej teoretycznie), naczelnicy serenissymej Rzeczpospolitej Polskiej, spadkobierczyni Rzeczpospolitej Rzymskiej y yey urządzeń, kaputa eklezji Polskiego Kościoła Rzymskiego, pani na ziemiach kontrolowanych i niekontrolowanych, aspiratrycy na potestas do orbis terrarum romanum, czy tam postromanum, etc., etc.
Idę wiślanym nabrzeżem, a potem skręcę i pójdę Salwatorem w stronę Błoń. Na Błoniach – jak wiadomo – błyszczy kwiecie. Kwiecie dziewczyneczki małe sypią, sunąc po Błoniach rzeczonych w sukniach typu komunijnego, biały bucik za białym bucikiem. Widziałem na holo, na lajwstrimie. I tłum, tłum, tłumy nieprzebrane na Błoniach.
Hej, dziewczyno, rzuć jagódki, wszak ułana żywot krótki!
A Alejami ciągnie defilada. Wojsko, wojsko, tara, tara, bum.
Widać już holografowany wysoko nad Plantami trójwymiarowy wizerunek naczelnicy Pagłady. Wielki jak Smok Wawelski jaki, w skórzanej rogatywce.
I jakaś dziwnie uroczysta jest Pagłada, a ona raczej przecież takich rejestrów unika.
Piękna jest Maria Pagłada, naczelnica. Przypomina piękną trupią czaszkę. W rogatywce.
A ja idę, idę, idę przez Kraków. Część dwustolicy Polaków. Z lewej kopiec, z prawej – Wawel, przede mną – kopuły, portyki i kolumny Nowego Rzymu na Dębnikach, a środkiem Wisła płynie.
A w Wiśle – do Bałtyku wolnym nurtem niesione – szczątki całego tego szanownego towarzystwa, które w tych to tu pagórkach małopolskich gniazdeczka sobie wiło i które za swoje je uważało: Celtów, Awarów, Słowian, Germanów, Hunów, Wandalów, Wiślan, Morawców, Polan, Czechów, Niemców, Austriaków, krakowian, chłopów, panów, niekoniecznie w tej kolejności.
Podchodzę i czekam. Cynk mi dano, to i czekam. I oto jest!
Płynie poduszkowiec pod wiślańską banderą! Smok czerwony na tle białym powiewa, a nad motorówką napis się hologramuje wielki, ryczący: „STOP TYSIĄCLETNIEJ POLAŃSKIEJ OKUPACJI! WOLNI WIŚLANIE!”.
No, jest temacik. Są – separy wiślańskie! Wkładam wizory. Są, kolejni kretyni, którzy ten wirus, co wybił już w Europie więcej ludzi niż jakakolwiek ideologia, dalej rozprzestrzeniają, na drobne wirusiątka, podwirusiątka rozbijają.
Zbliżam obraz na wizorach – zamaskowani są, sprawdzam tagi – poblokowane, jasne. Filmuję wizorami, ciekawe, co z tego będzie, wrzucę N-Euro News, ucieszą się, kolejne spektakularne doprowadzenie narodowej idei do błazeństwa. O tak, już czuję, jak mój wydawca Mysiel, ten sam od lat, niezmienny na swoim stanowisku niczym skała Gibraltaru, ociera się o to moje nagranie erotycznie jak pies o nogę.
Patrzę – a tam drugi poduszkowiec płynie! A zadupca, ino za nim woda bryzga! Ryczy hymnem wiślańskim, flaga jego, rozpuszczona jak w galopie ogon koński, ma napis holografowany: „PRECZ Z OBCYMI KRÓLAMI Z WAWLU!”. I drugi miga: „WIŚLANIA DLA WIŚLAN!”.
No, myślę, to już cała flotylla, dobry dzień wybrali, Dzień Wiktorii Trucej, Ponurego Zwycięstwa, największe święto Rzeczpospolitej. Przerzucam filmowanie na sygnet, zdejmuję wizory i własnymi oczami patrzę, czy tylko mnie info rzucili, czy są jeszcze inni dziennikarze.
A jakżeby inaczej, zbyt piękne by to było, gdybym był sam. I wyłażą dziennikarzyny – z krzaków, zza ławek, każdy z wizorami, z sygnetami, o, jak miło, o, powitać dobroćpana, a jakże się masz, Jędrzeju, o, Błażeju, wspaniale! Macham temu – siamtemu. Odmachują.
Za poduszkowcami policyjna motorówka sunie, stara, jeszcze niebieska, z napisem „POLICYA”. Na niej czarne sylwetki w sztalhełmach z orłami białymi przyspawanymi, czarne zbroje z egzoszkieletami. Ciężkie to musi być w diobły piekielne, bo motorówka ledwo dycha, ale ciągnie, separów dogania. No, ciekawe. I zbliża się motorówka na odległość skoku, skoku, oczywiście, wspomaganego, w egzoszkielecie. I jeden z gliniarzy, gliniarz wspomagany, wybija się z miejsca jak pasikonik. I – hyyyyyc – trafia co prawda w burtę poduszkowca separskiego, ale nie łapie równowagi, macha egzorękami i idzie w ciężkiej zbroi na dno jako kamerdolec jaki, jak Fryc Ruda Broda w Salefie.
– Mireeek! – krzyczą rozpaczliwie pozostali. – Mirek, Jezusie Chrystusie!
Zakręcili się motorówką wokół nieszczęśnika, jakby ręczny zaciągnęli, krzyczą do tej wody, cholera wie po co, usłyszy cię to kto w wodzie? – nie usłyszy, jeden szybko się z egzoszkieletu wyzwala i chlupie w wodę za towarzyszem, choć zimno, bo już jesień.
I już się wydawało, że separy gdzieś ujdą w stronę Rudawy, ale znad Nowego Rzymu – oto drony wigilskie wylatują! Nie bardzo wiedzą, co robić, więc na wszelki wypadek otwierają ogień w stronę separskich poduszkowców.
Burty flaczeją, uderza separ w separa bokiem, Wiślany do wody lecą, migoczą i gasną z bzykiem hasła o wolnej Wiślanii dla Wiślan i Wawlu dla swoich. Tumultum w tej wodzie, do brzegu płynięcie, chlup, chlap, ręka, głowa w kominiarce, w bałakławie, oddech, łapanie powietrza, oczy wybałuszone, podbiegam, rękę podaję, ale za mną już – skąd to się tak szybko ulęgło? – czarne policajty ze skarpy zbiegają, już separów łowią, na brzeg wyciągają, bałakławy ściągają, dopiroż poznaję niektórych separów, a, to ten, a, to tamten. Zdjęcia robię ukradkiem.
Na razie to się z nimi nawet lubimy, bo głośne to, lecz małe, plankton uroczy – ale jak kiedyś wygrają, a już nie takie rzeczy się tu, w tej części Europy, działy, to trzeba będzie i ich zacząć zabijać. Chyba że się ich na naszą, neuropską stronę przeciągnie. Jak Dolnoślązaków od Witkosza, jak Kaszubów, choć z Kaszubami sprawa nie taka już prosta.
No, ale na razie podchodzę, patrzę, jak ich wszystkich sadzają, skutych, na ziemi, mokrych, ociekających, ciężko dyszących. Pochodzę blisko, żeby mi gliniarz tradycyjnie powiedział: „Co tu pan filmujesz, tu nie ma nic do filmowania”, żebym ja mu tradycyjnie pokazał legitymację dziennikarską i żeby on mnie tradycyjnie skierował do rzecznika policyi, a potem żebym to ja tradycyjnie wmontował w materiał i żeby tradycyjnie poszło jako dramatyczna końcówka („POLICJA NIE CHCE ROZMAWIAĆ Z UPRAWNIONYMI DZIENNIKARZAMI, NA PEWNO MA COŚ DO UKRYCIA”).
Gliniarza, co się topił, znaleźć tymczasem nie mogą. Po drony nurkujące dzwonią, ale to już chyba po to, żeby trupa wyciągnąć, bo z tego, co wiadomo z biologii, gliniarz nie ryba, skrzeli nie ma. No i już masz, chłopie, myślę, spokój święty.
Wysyłam na szyfrowanym mesydża do kontaktu od separów: „DZIĘKI ZA INFO”.
Dostaję: „ ;-) NO PRO ZAWSZE DO USŁUG, YEBAĆ POLSKĘ”.
W górę unoszę, jak to mówią, skroń: na tym wszystkim nawisa naczelnica Pagłada i oczyma niewidzącemi patrzy na swoje władztwo. Niewidzącemi, a więc boskiemi jakoś.
Tak jak trupi balon wygląda ta Pagłada. Jak zeppelin pionowo ustawiony. Albo piłka do rugby. Spalona część jej twarzy jest przysłonięta srebrną maską. W miejsce oka wmontowane w tej masce czerwone szkiełko. Wydaje się, że zaraz zacznie to oko jak laserem strzelać.
Ziuuu. Ziuuu.
O, kurwa. To oko.
Błyska to oko: raz biało, raz czerwono.
Ha, ha, ha.
Władzowi graficy – superpomysł. Szac-kapelusz.
A część twarzy niespalona – biała jak prześcieradło krochmalone. Ale policzek różowy. Krew z mlekiem.
Każdy, kto widział, myślał: o.
Ou.
Po raz pierwszy chyba taka ostentacja. O.
Bo wcześniej naczelnica Pagłada raczej unikała nachalnego pchania się z własnym obliczem, a raczej półobliczem, w sferę publiczną. Ot, wizerunki jej w urzędach państwowych, w Urzędach Rzeczpospolitych, na pocztach – a raczej tym, co z poczt zostało, w szkołach. Raz en face, w tej srebrnej masce, raz z profilu, z prawej strony twarzy, tej, która jej pozostała. Ale rzadko na plakaciech, bilbordziech, bilbordziech, plakaciech. Nie to, co Masław Brodacz w Warszawie. On to tam wszędzie. A i często z temi swojemi chłopcami – cherubinkami w czarnowojskich mundurach, co to się niemi otaczać lubi.
Orły koronate wiszą i tu, i tu: i na plakaciech, i na bilbordziech. Cała polska symboliczna sfera jest eksponowana niczym skazaniec pod pręgierzem w rynku. Wężyki. Orłołaki. Żmijki – a ino. Akwile. Szczotki na hełmach, rzymskie pagony, rózgi – tyż. Biało-czerwono, krwio-kostnie – to jasne, cała Polska od lat biało-czerwona głęboko, powywieszane barwy na publiczny widok jak trupy skazańców, krew-ciało, krew-kość.
Ale Pagłada to rzadko. Ona się nigdy z obliczem nie pchała. Ani na plakaty, ani na monety.
Co jej tak?
Coś się zmieniło. I te Planty, i ta ostentacja.
Przecież tę jej głowę holografowaną musi być z połowy Starego Krakowa widać. Tę twarz, półtwarz, z tym okiem błyskającym, raz czerwono – raz biało. Jak latarnia morska, co drogę pokazuje do wielkiej polskiej przyszłości.
– Co ona, koronować się będzie? – pyta swej uksorki jakiś cywis, którego wzięły te same wątpliwości.
– Ta, od razu na Matkeboske, królowepolske – mu na to uksora.
Cywis się śmieje, ja się śmieję.
Ha, ha, ha.
Razem się śmiejemy, w jedno tymczasowe tym śmichem połączeni, a cywis, jak to Polak, nie może się powstrzymać, żeby do pieca nie podorzucać, jak już się audytorium zebrało.
– A Brodacz we Warszawie na Jezusakróla, he, he, he.
Już się tylko z grzeczności śmiejemy.
– Jezus się też między samymi chłopami obracał – rechocze i okiem cyka.
– He, he, he – tyż mu cykam, co nie cykać.
Rymcymcym.
No, ale dziś święto.
Ułaaan pięknie Zosię prosi, strasznie żal ułana Zosi, a nad nimi chmurka sina – i czerwona jarzębina!
Ach.
Ale idę, idę zamaszyście przez Kraków, już nie taki młody, choć tragedii jeszcze nie ma, raczej jednak nie genialny, przez nową-starą stolicę, a raczej przez krakowską część Dwustolicy, idę piechotą przez Zwierzyniec, z Salwatoru idę, gdzie wynajmuję norę swoją, na Planty, bo takie to święto!
Żeby tylko nie przeszukali, bo ja kokosz niosę u puzderka, bo ja konopią mam tytosze nabite od groma ciężkiego, a dziś na ulicach wojska, policji, wigilów, harcerzy, hajduków ze straży szwoli i neoszlachtów. No, ale idę.
Kapelusz, płaszcz, sztyblet, sztyblet, krawężnik, kałuża, krawężnik, asfalt, chodnik, chodnik.
Ekipa sprzątaczy się kręci po ulicy. Zamiatają mietłami, aż się kurzy. A tam – malowacze. Zamalowywują napis na bielonej ścianie. „PAGŁADA CO NA – zamalowane, od tego zamalowywać zaczęli – SIADA”. Ale ów „CHUJ”, który zamalować usiłują – wyziera, oj, wyziera, wyziera spod farby białej jak zza krzaka.
Zdjęcia robię, ale już na mnie złymi wizorami łypią policajty wąsate, z paskami pod brodami, już czuję, jak mi profil prześwietlają, he, widzą widocznie legitymację prasową, bo odwracają się, dają spokój, tylko im te cholewy błyszczą, tylko im ciemnogranatowe płaszcze płaszczeją, tylko im numery na pagonach się numerzą.
Ja prasa, panowie, bo ludzie mają prawo wiedzieć! Ja prasa, panowie władzowie!
A gdy już skończone boje, wodzi Zosia dzieci swoje na kurhanek w polu świeży – gdzie tatusiów szwadron leży!
Ach, ten Kraków. Czysty Kraków Pagładzi, Pagładzia stolica.
Kąty proste, kąty równe, wszystko posprzątane, pozamiatane.
Pomalowane pod jeden kolor wszystkie ściany. Pękają czy nie pękają. Jak ściana pęka, to się jej nie remontuje, tylko ją maluje. Czasem, myślę, to wszystko się tylko na tej farbie trzyma. Ale porządek jest. Porządek Pagłada nawiodła. Pagłada o Połowie Twarzy. Uporządkowane jest. Porządeczek. Wszędzie bruk jednolity, wszędzie tynk jednolity. Kosteczka. Skóreczka. Wszystko jak obleczone. Laminowane. Tu i tam – ostry łuk, dach podwójnie łamany, ostra wieżyca naście lat temu dobudowana w ramach gotycyzowania wiślańsko-bałtyckiego. Bo styl gotycki nadwiślańsko-bałtycki to polski styl narodowy. Był. Bo teraz już jest inny.
Polska Pagładzia to Polska dość kapryśna.
Przystaję na rogu ulicy. Wyjmuję papierośnicę, na której kiedyś, po pijanemu i dla żartu, kazałem wygrawerować ulicznemu grawerowi „Potockiemu – Radziwiłł”, z niej wyciągam papierosa, sobieski niebieski, zapalam. W tym smogu, w tej mikromżawce papieros wilgnie od razu, ale nie aż tak znowu od razu, żeby się go zapalić nie dało.
Dobrze, że to zwykły smog, a nie Siwy Dym.
Ech, Siwy Dymie, Dymie Siwy mój. Ileś ty mi krwi napsował.
Choć podobno Siwy Dym już na Kraków idzie. Cóż w tym dziwnego: od wschodu idzie, od stepów, od Kraju Serca, ale choć już w całej wschodniej części Europy się pojawił, to tu, to tam – to tylko w Polsce jakoś nie.
Władze to nawet się z tego uśmiechu losu dumne wydają, jakby to była ich zasługa, że Dym, jak dotąd, Polskę omija.
„Polska – kraj bez Siwego Dymu”. Jak raniej „Polska – kraj bez czarnej śmierci”, „Polska – kraj bez stosów”, „Polska – kraj bez uchodźców”.
No i przeczy władzuchna, że Dym nadciąga. Sama Pagłada zaprzeczyła w komunikatach. A ona rzadko się przecież odzywa. A tu – wchodzę na niusy, smyr, pac po holoekranie: „Pagłada uspokaja, mówi: »Żadyn dym na Kraków nie idzie, ani na Nowy, ani na Stary, nie panikujcie ludzie, ja się z Wawlu nie ruszym za próg. Ni z Krakowii, skąd mój ród«”.
No, zobaczymy. Zobaczymy.
Idę, a tu promenadą od Wawlu czarnomurego maszeruje…
– o skurwysyn –
nie do wiary.
Widział mnie?
Za późno.
Dobrze, dobrze mnie widzi, bestia, bo ręce rozcapierza, jakby brata rodzonego widział.
Nie do wiary.
Będą z tego kłopoty.
No ale – rany, rany, nie do poznania. Sylwetka szwolska, szwolski styl jak się patrzy, i to warszawski, bo na błysk--smalec, a nie krakowski, jednak luźniejszy nieco, naturalniejszy. Zawsze był zgrabny, bestyja, efeb-dyjabolik, ale teraz to – no! Czarna rogatywka, porucznikowe kości na naramienniku, trzy czaszki czarnowojskie, oj dana!
Porucznik, ho, ho, Gawroński Marcin Młodszy, czarnowoj, o ho, ho! Ale jakieś inne jeszcze ma insygnia, nie znam, jakieś powyginane coś…
– Serwus, Marcin! – mi mówi.
– Do Warszawy się przeniosłeś? Tam ponoć ładni chłopcy u Brodacza karierę robią – odpowiadam mu ja najgrzeczniej, najkulturalniej, jak umiem, cały bon ton, cały mój szarm. Ale on niby puszcza mimo uszu, niby się wciąż szczerzy z temi rękami rozcapierzonemi do niedźwiedzia, ale jakoś dziwnie jednak mu oczko mętnieje.
– Serwus, Marcin! – powtarza w końcu i stoi tak jak ten czarny krzyż. Ale zaskoczony jednak jest. Znam go, nie udaje. Nie ustawka, więc naprawdę przypadkiem na mnie wpadł. – Bycza sprawa! Takie spotkanie znienacka, no, no, mój stary, no, no!
– Cześć – mówię – Gawer.
Wiedziałem, że Gawer się odnalazł po tej naszej ucieczce z Węgier kilka lat temu, tylko po to zresztą, żeby zniknąć potem na dobre. Próbowałem go nawet szukać przez chwilę, głównie z uwagi na dawne czasy, ale nie szukałem go jakoś specjalnie intensywnie, w gruncie rzeczy nigdy za nim nie przepadałem. On mnie zresztą szukać nie musiał, a skontaktować się chuj nie raczył. A tu proszę bardzo: czarnowoj Brodaczowski? I to oficer?
Skurwysyn!
Ooo, to pewnie i mająteczek szwolski pod Warszawą, parczek, gazon, wazon i, kurwa, służba, dworek, ja pierdolę, Pan Tadeusz w skórę oprawny, wieczory na werandzie ze szwolami – sąsiadami z sąsiedniego majątku, parobek, kredens, ciekawe, czy parobka w pysk bije w kredensie…
– Serwusik, serwusik – brnie w ten idiotyzm, zupełnie jakby nigdy nic, jakby wszystko zawsze w porządeczku.
– Serwusik – mówię więc i przyjmuję wyraz twarzy ironiczny, co mi się jednak średnio udaje, bo jestem trochę upalony.
– Kolego złociutki – mówi Gawer, a dłonią w czarnej rękawiczce, tak obcisłej, że chyba jak kondomy ją musiał na palce zakładać, wygoloną twarz gładzi, bo wygolony jest, oj, wygolony, poza jednym, cienkim nad ustami wąsikiem, czarnym jak krypta ojców Bernardynów – jaka to niespodzianka! Bo wiesz co, ja mam do ciebie sprawę i korzystając z okazji, że tu z Warszawy przyjechałem na te obchody, planowałem się z tobą, jak to mówią, ztetatetować, ha, ha!
– Ha, ha – ja mu na to. – A znasz kawał o czarnym rycerzu?
Gawer się tylko uśmiecha.
– Znam, złociutki, znam. Niejeden.
– A ten, jak czarnowoj przyjeżdża do wsi…
– Znam, Marcin. Znam. No więc, jak mówiłem, sprawę mam. Ale teraz ci jej nie wyłuszczę. Złapię cię niebawem. Nara.
– A parobka w pysk bijesz w kredensie? – pytam z głupia frant, w sumie sam siebie zaskakując, ale cóż poradzić.
A on się znowu uśmiecha.
– Trzymeczka, kolego złoty, jak to się mówi w Krakowie: aury amiku, czekaj mnie.
„Jak to się mówi w Krakowie”, o lol, co za chuj!
– Jak coś, to wiesz – mruga mi – powołuj się na mnie! Do zobaczenia, mój stary! Snardzeńku ty mój!
I idzie sobie. Staje nad separami klęczącymi na ziemi, składa ręce za plecy i zaczyna o czymś rozmawiać z gliniarzami. Którzy z niechęcią, bo pagładzcy, wiadomo, brodaczowskich nie lubią, ale jednak wyprężają się na baczność.
Kopie jednego z separów w żebra butem okutem.
Oj, będą z tego kłopoty.
Dzwonię do Joli. Z szyfrowanego. Jola to moja, powiedzmy, przełożona. Dowódczyni. Przed nią się melduję. Jola mi może rozkazywać.
– Jola?
– A kto, kurwa? Generał Masław Brodacz?
– Zgadnij, kogo spotkałem.
– No mów…
– Gawera.
– Nieźle – mówi, ale nie brzmi, jakby była specjalnie zaskoczona. Co mnie zaskakuje.
– Jest oficerem czarnowojów.
– Nieźle.
– Tylko nieźle? Nie „o kurwa”?
– O kurwa.
– Co jest grane?
– Przypadkiem go spotkałeś?
– Tak i nie. Mówi, że ma do mnie sprawę.
– No, no…
– No. Mam go… wiesz?
– Nie!
– Nie?
– Nie. Trzeba… trzeba dowiedzieć się więcej. Poczekaj. Spokojnie. Nie możemy tak jak dzieci…
– Rozumiem.
– No to… nieźle, no. Dawaj znać, co tam dalej.
– Będą z tego kłopoty.
– Może tak, może nie. A jak Myszaci?
Wywróciłem oczami.
– Myszaci…
– No, Myszaci, Myszaci! To jest teraz twoje zadanie, Myszaci! Chcę głowy na tacy!
– Pod kontrolą, Jola. Pod kontrolą. Będą głowy.
– To cześć, na razie, pisz, jak coś. Albo dzwoń.
– Okej.
Wyłączam telefon, zdziwiony i pewny, że czegoś mi się tu, w tej zajebistej konspiracyjnej naszej organizacji, nie mówi.
Myszaci, kurwa. Myszatych to ja na śniadanie jadam.
Idę od Wisły w stronę Błoń. A, w nerwach jestem. Diem przez skurwiego syna perdidi, nachuj. Wchodzę między kamienice, myśleć muszę, przetrzeźwieć. Czyli wypić. By zapić to ujaranie.
Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągam piersiówkę, wyciągam, a tu policajty się już pokazują, Święto Wiktorii Trucej ochraniający, a ja sobie sam mówię: „Debilu, nie prowokuj, zakaz w miejscach publicznych, w ogóle prohibicja dziś przecież!”. Prasa nie prasa, głupio cię pały wisną, przetrzepią, znajdą koko i spędzisz noc za tani chuj na komisariacie.
Ale kiedy ja po spajsie, po kokoszu! Myślę więc sobie: „nie wyciągaj”, a patrzcie państwo, wyciągam, jak głupi kto. Jak ten sługa Czyczykowa, co to się dziwił: „Jak to możliwe – wiedziałem, co trzeba zrobić, a nie zrobiłem!”.
Poza tym, myślę, chuj, najwyżej się na Gawera powołam. Oficera Czarnego Rycerstwa RP. Milesów nigrów. Jak mają być z tego kłopoty, a będą, to niech i jakiś pożytek będzie.
Poza tym – co się będę bał. Dziennikarze wojenni się nie boją. A ze mnie dziennikarz wojenny nie lada.