- W empik go
Skąd Litwini wracali - ebook
Skąd Litwini wracali - ebook
Ostatnio w Polsce dużym zainteresowaniem czytelników, a dzięki temu także wydawców, cieszą się wspomnienia. Takie subiektywne relacje ludzi opowiadających o swoich przeżyciach są źródłami wiedzy, która po krytycznej ich interpretacji składa się na naszą historię. Oto w Polsce ukazuje się źródło niezwykłe. Opowieść Litwina, który był świadkiem i uczestnikiem odradzania się niepodległości Litwy w pierwszej połowie XX wieku. W 1944 roku uciekł przed bolszewikami na zachód, aby po wojnie osiąść w Polsce i tu spędzić kolejne 50 lat swojego życia. Mimo że doskonale znał polski, swoje wspomnienia spisał po Litewsku. Pewną obiektywizacją tego źródła staje się opowieść córki autora, która w 1944 roku miała 8 lat. Biruta Markuza przetłumaczyła pamiętniki ojca, ale uzupełniła je także fragmentami własnych wspomnień. W tej podwójnej perspektywie widzimy więc PRL, ale widziany trochę z boku, z punktu widzenia ludzi, którzy świadomi swych korzeni postanowili tu osiedlić się na stałe.
Niezwykłe losy nietuzinkowych bohaterów składają się na bardzo ciekawą opowieść.
Tak długo się przyjaźnimy, a tak mało wiedziałam dotąd o przeżyciach Twoich i Twojej rodziny w dramatycznym czasie wojenno-powojennej "wędrówki ludów", o czym piszesz bardzo ciekawie, powściągliwie i bez patosu.
Wacława Myśliwska (z listu do autorki)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0314-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez większą część mego życia mieszkałam z ojcem, po prostu byliśmy obok siebie. Od wczesnego dzieciństwa, poprzez peregrynacje wojenne i powojenne, aż do skończenia liceum byliśmy razem. Przez parę lat mieszkaliśmy w jednym pokoju. Koleżanki gimnazjalne zazdrościły mi okropnie ojca. Każda z nich chciałaby mieć takiego, jak w swoich książkach opisali różni pisarze. Ja tak nie myślałam, ponieważ znałam cenę tych opisywanych układów. Prawda, że oduczyły mnie one małostkowości i „babskości”, byłam raczej chłopięca, kochałam sport, szachy, nie miałam skłonności do lcupowania sobie ciuchów, kosmetyków, czyli tego wszystkiego, o czym marzą dorastające dziewczyny i prawdziwe kobiety. Ojciec przyzwyczaił mnie do punktualności, dotrzymywania danych obietnic, radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Teraz to wiem i doceniam, ale gdy byłam nastolatką, miałam ojcu tę pruską szkołę za złe. Do tego musiałam ojcu i sobie gotować (gdy mieszkaliśmy sami), dbać o jego bieliznę i skarpety (zawsze), utrzymywać w czystości kuchnię, pokój i łazienkę. Ojciec nie był gadatliwy, ale chętnie opowiadał mi, jak to „drzewiej bywało” – porównywał swoje przaśne dzieciństwo i młodość z obecnymi warunkami życia. Czasem na moją prośbę opowiadał o „lepszych” przedwojennych czasach, kiedy jeździł co tydzień do Królewca, wszedł do ścisłej czołówki w tenisie, brał udział w regatach, tańczył na balach w Kurhausie, gdzie poznał moją mamę. W przeciwieństwie do tych przaśnych, te drugie opowiadania ojca lubiłam. Nie miał najmniejszych skłonności do upiększania czy konfabulowania, o czym się przekonałam wielokrotnie, porównując relacje ojca ze świadectwami innych osób. Długo miałam wątpliwości co do je – go talentu tenisowego. Sądziłam, że poziom tego sportu był tak niski na Litwie, że nietrudno było zostać gwiazdą. Lecz pewnego lata wyjechaliśmy na urlop do Rumunii. Ojciec, namówiony przez ojczyma mojego męża, wziął ze sobą rakietę i inne akcesoria tenisowe, aby pograć na kortach Mamai. Już po pierwszym spotkaniu ojczym męża wyraził bardzo dobrą opinię o umiejętnościach tenisowych ojca i zaczął go zupełnie inaczej traktować. Panowie, obaj po sześćdziesiątce, umawiali się codziennie z Rumunami znacznie młodszymi i naprawdę dobrze grającymi. Z rozbawieniem obserwowałam też poczynania ojca na parkiecie. Dobrze tańczył i wcale nie unikał nowych tańców. Dwaj starsi panowie robili konkietę jak się patrzy.
Pod koniec życia, kilka lat przed śmiercią ojca, zamieszkaliśmy znów razem. Odeszła druga żona taty, Bronka, więc żeby jakoś ukoić jego ból, kupiliśmy mały dom z ogrodem, o czym zawsze marzył. Te ostatnie cztery lata miał takie, jakie sobie kiedyś zaplanował. Rano w pogodne dni wychodził od razu do ogrodu, szedł na małe zakupy, potem czytał gazety, pisał wspomnienia – co do nich byłam nieprzebłagana i nie pozwalałam tego zaniedbywać. Po południu spacerował w pobliskich laskach i chętnie grywał w brydża, jeżeli udało się zorganizować czwórkę. Odszedł w przeddzień planowanej ze mną wyprawy do litewskiego sanatorium.
Orientacja w geografii litewskich miejscowości:
Kłajpeda – miasto portowe nad Morzem Bałtyckim.
Kowno – od 1920 roku tymczasowa stolica Litwy po zajęciu przez Polskę Wilna.
Lygumai – miasteczko leżące osiem kilometrów na wschód od Sereików
Plateliai – miejscowość leżąca nad największym jeziorem Litwy o tej samej nazwie, w okolicy Kłajpedy.
Połąga – miasteczko kurort nad Morzem Bałtyckim, dwadzieścia kilometrów na północ od Kłajpedy.
Sereikiai – wieś leżąca dwadzieścia kilometrów na północny wschód od Szawli.
Słowiki – mała miejscowość, około dwudziestu kilometrów od miasteczka Szakiai, w rejonie Jurbarkas, leżącego nad środkowym biegiem Niemna.
Szawle (Siauliai) – miasto powiatowe graniczące z powiatem Akmene.JÓZEF MARKUZA TRUDNY START. EDUKACJA
Pierwszym źródłem mojej nauki była szkółka domowa w domu rodzinnym. Mój ojciec, z zawodu cieśla, podczas zimowych miesięcy prowadził zupełnie nielegalną szkółkę języka litewskiego. Legalne szkoły podstawowe były dostępne właściwie dla każdego, ale były to szkoły rosyjskie, a więc nielubiane, i w miarę możności, pod jakimkolwiek pretekstem, dzieci nie były tam posyłane.
Siedzieliśmy wokół dużego stołu w izbie, gdzie pod jednym oknem stał warsztat stolarski ojca, przy którym wykonywał różne drobne przedmioty drewniane potrzebne w gospodarstwie domowym: wiaderka, cebrzyki, balie, trepy, łyżki itp. Przy drugim oknie stał drugi długi stół z tabliczkami do pisania, kilkoma książkami do nabożeństwa w języku litewskim i dostępnymi świątobliwymi gazetami; żadnych elementarzy w języku litewskim oczywiście nie było. Wśród grupki dzieci (6-10 osób) trafiał się i już całkiem dorosły młodzieniec, który pragnął nauczyć się litewskiego przed wyjazdem do Ameryki, aby uniknąć obowiązkowej służby wojskowej w carskiej armii trwającej wtedy dwadzieścia lat. A w Ameryce trzeba będzie napisać list do swoich po litewsku, a także umieć coś przeczytać. Uczyliśmy się pilnie w atmosferze pełnej konspiracji, bowiem mogli nieoczekiwanie przyjść rosyjscy żandarmi i zamknąć wszystkich do ciupy, jak straszył ojciec. Teraz wiem, że to było straszenie na wyrost, niemniej ojciec miałby na pewno duże kłopoty, chociaż w tym czasie, jak sobie przypominam, już zniesiono zakaz drukowania w języku litewskim, lecz co innego druk, a co innego nielegalna szkółka. Nauka w szkole ojca trwała dwa zimowe sezony, w tym czasie można było znośnie opanować umiejętność czytania i pisania w języku litewskim.
Szkołę podstawową litewsko-rosyjską ukończyłem latem 1914 roku. Świadectwo ukończenia odebrałem w Słowikach tego dnia, kiedy przeprowadzono mobilizację mężczyzn do carskiej armii. Wśród nich był także mój były nauczyciel. Na moją gorącą prośbę wydał mi świadectwo w języku rosyjskim, które przechowałem do dziś. Pożegnałem się z nauczycielem, którego nigdy więcej nie spotkałem. Szkoła jest zawsze pierwszym etapem w życiu młodego człowieka. Ten etap dla mnie nie był łatwy ani przyjemny. Codziennie musiałem iść piechotą cztery kilometry. Pół biedy wiosną czy latem, ale zimą, kiedy był mróz i śnieżyca, droga ciągnęła się w nieskończoność. W pierwszym roku nauki przeżyłem nie lada szok – w szkole wybuchł pożar. Było to jesienią. Dzieci zebrane już w klasie czekały na nauczyciela i początek lekcji, gdy przez drzwi od korytarza zaczął sączyć się dym i ktoś z zewnątrz krzyknął „pali się!”. Ten okrzyk wywołał panikę, wszyscy zaczęli chwytać książki i kurtki, a dym już zaczął nas dusić. Szczęśliwie udało mi się zgarnąć książki, chwycić palto i przepychając się, wybiec na powietrze. Czym prędzej pobiegłem do domu i zachłystując się i kaszląc, zdołałem opowiedzieć rodzicom, co się stało.
Pierwsza fotografia dziewiętnastoletniego Józefa Markuzy, Kowno
Nauka została na jakiś czas zawieszona, a klasy przeniesione do innego budynku. Zmieniono też nauczyciela. Teraz uczył nas młody, postawny mężczyzna, dobrze mówiący po litewsku. Lekcje były prowadzone w języku litewskim, a rosyjski wykładano codziennie po dwie godziny. Uczniowie musieli wykuć biegle na pamięć imiona i daty urodzenia całej carskiej rodziny, aby przy odpytywaniu nigdy się nie zająknąć. W szkole były też lekcje religii. Prowadził je miejscowy ksiądz proboszcz.
Lata szkolne przeleciały dość szybko, jakoś zdałem końcowy egzamin, niedługo po tym zaczęła się I wojna światowa.WOJNA
Co znaczy słowo wojna i czym ona jest w moim ówczesnym środowisku, nikt nie wiedział. W szkole uczyliśmy się wprawdzie historii i wiedzieliśmy, że Rzymianie pokonali wiele narodów i utworzyli potężne imperium, ale jak to zrobili, jak wojowali i gdzie, nie zastanawialiśmy się. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że mogą być palone domy i całe gospodarstwa, plony na polach i w stodołach. Na samym początku wojny nic w naszym życiu nie uległo zmianie, chociaż moja ojcowizna leżała tuż przy granicy – rzeka Szeszupa dzieliła Rosję od Niemiec. Ludzie pracowali w polu, dzieci bawiły się jak za dawnych, przedwojennych czasów.
Józef Markuza (z lewej) podczas służby w armii litewskiej
Pewnego ranka przybiegł zadyszany sąsiad z wiadomością, że od strony Słowików zbliża się konnica i zmierza w naszą stronę. Gospodarstwo moich rodziców leżało przy drodze prowadzącej do miasta Szakiai. Cała rodzina wyległa na podwórze, aby przyjrzeć się konnicy. Wiedzieliśmy, że rosyjska straż graniczna była już wycofana i koszary, gdzie mieszkali żołnierze, stały puste. Wkrótce nadjechał mały konny oddział, pierwsi żołnierze niemieccy, których zobaczyliśmy. Byli to piękni mężczyźni na dorodnych koniach, w niewidzianych dotąd mundurach, na głowach mieli lśniące, czarne hełmy z wieżyczkami, na plecach wisiały karabiny, a przy bokach, przytrzymywane rękami, sterczały piki. Wyglądali bardzo dostojnie i uroczyście. Oddział zatrzymał się przy naszej zagrodzie, a jeden z Niemców zwrócił się do nas w nieznanym języku; zdaje się, że o coś pytał. Ponieważ nic nie zrozumieliśmy, więc i nic nie odpowiedzieliśmy. Z czasem, kiedy wojna rozprzestrzeniła się, z niektórych zasłyszanych słów doszliśmy do wniosku, że Niemiec starał się dogadać z nami po polsku; na pewno to nie był niemiecki, bo przecież poszczególne słowa niemieckie byśmy rozumieli.
To pierwsze spotkanie z niemieckimi żołnierzami wypadło dobrze, doszliśmy do wniosku, że nie ma powodu, aby ich się bać. Niestety dopiero znacznie później poznaliśmy ich cechy dokładniej.
Po tym wydarzeniu sąsiedzi zaczęli politykować:
– Ruskie się wystraszyli, uciekli, więcej ich nie zobaczymy, teraz trzeba uczyć się niemieckiego.
– Nie ma co się spieszyć, sąsiedzie. Rosyjskie imperium silne, jeszcze zobaczycie, co będzie, na razie to sam począteczek.
Istotnie, był to tylko oddział zwiadowczy, później wszystkimi drogami posypały się oddziały wojska i zagłębiały się w kraj. Ale tym razem Niemcy nie panowali tu długo, wojska rosyjskie szybko poradziły sobie z wypchnięciem Niemców w kierunku Prus Wschodnich. Kiedy już podchodziły do Królewca, wojska niemieckie dowodzone przez marszałka Hindenburga przełamały front i prawie całkowicie zdruzgotały siły rosyjskiego frontu wschodniego. Wtedy już drugi raz przyszli Niemcy i pozostaliśmy pod ich okupacją aż do zakończenia wojny.
Okupant prowadził wobec litewskich włościan politykę rabunkową i wyniszczającą. Nałożył obowiązek oddawania niemieckiej władzy ogromnych danin zboża, mięsa, masła, wełny i lnu, prócz tego niemieccy żołnierze urządzali sobie w poszczególnych wsiach prywatne rabunkowe wycieczki. Uzbrojeni żołnierze na wozach zaprzężonych w konie zajeżdżali na podwórze i żądali oddania daniny. Kiedy gospodarz tłumaczył, że już oddał co należy, i pokazywał kwity, szli sami rewidować spiżarnie i schowki, zabierając, co im się podobało.
Raz widziałem jedną nieudaną próbę grabieży. Fura zaprzężona w dwa konie (jeden z nich był bardzo chudy i chyba chory) stanęła za naszym polem, a na drugim polu, tuż obok, kobieta bronowała lekko, chodząc za zaprzęgiem. Jej koń był młody i dobrze utrzymany. Niemiec wyprzągł chorowitego konia i poszedł z nim na pole kobiety. Domyśliłem się, jaki był cel tej roszady – zamienić chudego na dobrze utrzymanego konia. Kobieta też się domyśliła, ale udawała, że nie wie, o co Niemcowi chodzi. Lecz kiedy ten chciał wyprząc jej konia – smagnęła Niemca batem po głowie, a potem waliła gdzie popadło. Napastnik spiesznie się wycofał i razem z chudą szkapą wrócił do wozu. Siedzący na wozie żołnierze głośno rechotali. Sądzę, że podczas drugiej wojny podobne zajście nie skończyłoby się tak dobrze.
Życie stawało się z każdym dniem coraz cięższe. Gospodarstwa ogołocono z bydła, trzody chlewnej i koni. Nie było jak uprawiać pól, nie było co siać, brakowało ziarna. Muszę jednak przyznać, że okupacyjna administracja działała sprawnie. Zorganizowano szkołę dla dzieci i młodzieży, oczywiście niemiecką, a ponieważ innej nie było, zacząłem do niej chodzić. W ten sposób zacząłem swoją niemiecką edukację. Prócz lekcji w języku niemieckim uczyliśmy się też śpiewać po niemiecku. Naszym nauczycielem był pastor ewangelicki.
Przyszła pamiętna, najcięższa dla nas wiosna 1917 roku. Wiele ludzi nie miało co jeść. Nie było chleba, bo nie było go z czego piec. Jeżeli ktoś miał jeszcze garść zboża, mełł ją na żarnach w domu, ponieważ młyny były pod niemieckim nadzorem. Chleb wypiekano z resztek mąki z dodatkiem trocin, ziemniaków i siemienia lnianego. Było to paskudztwo! Od takiego jedzenia zaczęły się przeróżne choroby, pokazała się krwawa dyzenteria. W tych fatalnych nastrojach zbliżał się koniec wojny. Pojedynczo wracali mężczyźni zmobilizowani przed laty do carskiej armii. Przynieśli pierwsze pogłoski o możliwości utworzenia niepodległej Litwy, lecz nikt nie wiedział, kto miałby to zrobić. Po cichu szeptano, że wszechwładny car został pozbawiony tronu. Takie wiadomości przekazywano sobie z ust do ust, żadna bardziej wiarygodna informacja nie docierała na daleką litewską wieś.NIEPODLEGŁOŚĆ
Było lato 1918 roku. Na płotach i przed kościołem rozlepiono odezwy do narodu mniej więcej tej treści: „Powstało niepodległe państwo – Litwa”. Nieco mniejszymi literami zachęcano młodych mężczyzn, aby jako ochotnicy wstępowali do organizowanego litewskiego wojska. Dziwiono się powszechnie, ponieważ nikt nie wiedział, gdzie jest ta niepodległa Litwa, bo w naszej gminie cała władza była w rękach niemieckich żandarmów. Prawda, coś się jednak zmieniało. Nasz niedaleki sąsiad, Barsztajtis, młody mężczyzna, który niedawno powrócił z carskiej armii, już parę razy przeszedł koło naszego obejścia ubrany w szary szynel, z trójkolorową wstęgą na rękawie, uzbrojony w rosyjski karabin. Mówił, że jest funkcjonariuszem policji w Słowikach, nikt jednak nie wiedział, jaką pełnił tam funkcję.
W naszej wsi najwyższą władzą był zawsze sołtys. Ale w zaistniałej sytuacji nawet on nie wiedział, kogo słuchać. Niemcy nadal czuli się panami sytuacji i nie zamierzali opuścić Litwy. Dworami pozbawionymi właścicieli zarządzali wyznaczeni przez Niemców ekonomowie, pola były orane i obsiewane. Widocznie zarządcy spodziewali się, że zbiory też będą do nich należeć w myśl przysłowia – kto sieje, ten zbiera. Taka niejasna sytuacja ciągnęła się do 1919 roku.
Pewnego dnia przeczytałem ogłoszenie na słupie zawiadamiające, że rodzące się nowe niepodległe państwo potrzebuje ludzi wykształconych, różnorakich specjalistów i urzędników. W celu ich przygotowania organizowane są kursy w Kownie. Wymieniono takie dziedziny:
komunikacja – pracownicy poczty i telegrafu, kolejarze;
ekonomia – buchalterzy, pracownicy biurowi.
W domu mieliśmy poważną naradę. Mój starszy brat, Szymon, już uczęszczał na kurs nauczycieli szkół podstawowych, więc postanowiono, że i ja powinienem spróbować dostać się na któryś z wymienionych kursów w Kownie. W ogłoszeniu była adnotacja, że kandydaci będą przyjmowani po zdaniu odpowiednich egzaminów.
W płóciennym woreczku podróżnym miałem zmianę bielizny, bochenek chleba, dwa jajka na twardo, ćwierć połcia słoniny i zawinięty w skrawek gazety kawałek szarego mydła. Do kieszeni, gdzie miałem trochę moich pieniędzy zarobionych na koszeniu siana, tata włożył parę banknotów „ostmarek”. Tak wyglądał mój bagaż siedemnastolatka wyruszającego na podbój Kowna. Nigdy nie byłem w większym mieście, nigdzie poza nasze miasteczko gminne nie wyjeżdżałem, byłem zwykłym, gapowatym wiejskim chłopakiem.
Do Kowna z naszej wsi można było się dostać na dwa sposoby: koleją Wyłkowysk-Kowno lub parostatkiem płynącym Niemnem na trasie Jurbarkas-Kowno. Ojciec zawiózł mnie furmanką nad rzekę – wysadził na przystani parostatku, przeżegnał i uścisnął dłoń, pierwszy raz jak mężczyźnie.
Dom rodzinny we wsi Juskakaimis. Józef z rodzicami i siostrą Martą, rok 1922BEZ DOMU
Kowno było w owym czasie niewielkim, biednym miastem liczącym około dwudziestu tysięcy mieszkańców. Chłopakowi takiemu jak ja, który w życiu nie widział żadnego miasta, wydawało się wielkie i budziło niepokój potęgowany faktem, że nie miałem dokąd pójść ani gdzie się zatrzymać. Młodość i wiara w siebie zawsze były podwalinami sukcesu.
Wysiadłem z parostatku wczesnym popołudniem i szedłem, rozglądając się, przez plac Ratuszowy. Doszedłem do katedry, na prawo biegła ulica Wileńska, prosto – ulica Valančiusa. Sam nie wiem dlaczego wybrałem ulicę na wprost, może to był tzw. szósty zmysł, który bardzo mi pomógł w stawianiu pierwszych kroków w Kownie.
Jeszcze przed wybuchem wojny przyjechał do nas mój wuj Juszkajtis, brat matki. Mieszkał wtedy w Kownie i imał się wszelkich zawodów i zajęć. Był introligatorem, konduktorem kolejowym, lokajem u biskupa. Jego adres ciągle się zmieniał, więc go nigdy nikomu nie podawał. Słabo go pamiętałem, jak przez mgłę, ale teraz bardzo się zdziwiłem, gdy zobaczyłem wuja stojącego w uchylonych drzwiach małego warsztatu szewskiego. Podszedłem, powiedziałem, kim jestem i skąd przybywam, wuj też był bardzo zdziwiony, zaczął wypytywać o matkę i innych krewnych. Oczywiście zaprosił mnie na nocleg i zaproponował, żebym zamieszkał u niego, póki czegoś lepszego nie znajdę.
Wuj był niebywałym dziwakiem. Całe życie mieszkał sam, nigdy się nie ożenił, z krewnymi nie utrzymywał żadnych kontaktów. Był niezwykle pobożny codziennie chodził do kościoła, dużo się modlił po polsku, chociaż nie znał polskiego języka. Żył bardzo skromnie, można powiedzieć ascetycznie, choć był dość zamożny. Dużo dawał na kościół, wspomagał biednych i żebraków. Warsztacik szewski nabył tylko po to, aby dać pracę młodemu Polakowi, który po wyuczeniu zawodu szewskiego nie mógł znaleźć pracy. Wuj był właścicielem warsztatu, a Polak prowadził działalność usługową i był kierownikiem sklepiku z butami. Obaj codziennie chodzili do kościoła, najczęściej na ranne nabożeństwo, a jeśli z jakichkolwiek powodów było to niemożliwe, szli wieczorem lub modlili się w domu. W tym czasie wuj pracował jako konduktor na kolei i jeździł na trasie Kowno-Ryga. Czasem nie wracał do domu przez kilka dni.
Odkąd znalazłem tani pokój i zamieszkałem w pewnej odległości od mieszkania wuja, odwiedzałem go dość rzadko. Gdy przyszedłem pewnego dnia, nie zastałem go w domu. Warsztat szewski też był zamknięty. Od sąsiadów dowiedziałem się, że kiedy wuj wyjechał na parę dni do pracy, młody szewc zlikwidował warsztat i sklepik, buty, przybory i materiały sprzedał, pieniądze ze sprzedaży przywłaszczył sobie i wyjechał do Wilna.
Wilno i ziemie wileńskie w tych latach były jakby ziemią niczyją. Najpierw pod władzą bolszewików, później na krótko Litwinów, wreszcie, po złamaniu warunków umowy dwustronnej, w 1920 roku generał Żeligowski przyłączył je do Polski. Na tych terenach były dobre warunki do zniknięcia i ukrywania się przestępców.
Pierwszy mój zawód i praca były dziełem przypadku. Przeglądając gazety, znalazłem ogłoszenie o naborze na kurs łączności – obsługa poczty, telefonów i telegrafu. Podany był termin i miejsce, gdzie kandydaci mają się zgłosić na wstępne egzaminy. Komisja egzaminacyjna nie chciała pozwolić mi zdawać, ponieważ nie ukończyłem osiemnastu lat. Dopiero ostatniego dnia, gdy okazało się, że nie ma wielu kandydatów, pozwolono mi przystąpić do egzaminu, który zdałem dobrze i zostałem przyjęty na kurs. Po pomyślnie zdanym egzaminie końcowym musiałem odbyć praktykę, po niej już mogłem się uważać za urzędnika łączności.
Praktyka wyglądała tak jak normalna praca. Nie miałem tylko ustalonego wynagrodzenia, a czas pracy był nienormowany. Praktykę odbywałem w Kownie na stacji telegrafu i telefonów, byli tam zatrudnieni mężczyźni różnych narodowości: Rosjanie, Niemcy, Litwini i Polacy. Ci Niemcy byli przedtem żołnierzami w wojskowej służbie łączności, Rosjanie to przedwojenni pracownicy tej branży. Mimo złożonego składu personalnego kontakty między nami były dobre, koleżeńskie. Dopiero później, kiedy do pracy przyszło więcej młodych Litwinów, stosunki zaczęły się psuć. Chociaż od dawna obowiązywał język litewski jako urzędowy, nie przestrzegano tej zasady restrykcyjnie. Wszyscy pracujący mówili dobrze po rosyjsku i chętnie używali tego języka. Przyszedł jednak czas, kiedy stanowczo zaczęto żądać, aby każdy urzędnik mówił po litewsku. Stosunki w pracy zepsuły się. Rosjanie i Niemcy byli znacznie starsi od Litwinów, język litewski przychodził im z trudem, więc po jakimś czasie odeszli.
Kiedy uczęszczałem na kurs, a także w czasie praktyki, musiałem gdzieś mieszkać i coś jeść. Pieniędzy miałem bardzo mało, znikąd żadnej pomocy, warunki życia były ciężkie. Podczas kursu mieszkaliśmy po dwóch lub nawet czterech w pokoju, aby było taniej, czasem któryś z nas dostawał z domu przesyłkę z jedzeniem, dzieliliśmy się wszyscy, ale to były sporadyczne zdarzenia. Szukaliśmy możliwości zarobku, najczęściej i najłatwiej można było nająć się do piłowania i rąbania drewna, ponieważ wszystkie mieszkania były opalane drewnem. Następna możliwość zarobku była przy wyładunku i załadunku wszelkich towarów na dworcach. Jakiś czas mieszkaliśmy w pobliżu koszar. Po wyjściu Niemców koszary zajmowali litewscy ochotnicy. Często dostawaliśmy od nich kociołek zupy, o ile coś zostało z posiłku żołnierzy.
Jednak nie samym chlebem człowiek żyje. Byliśmy młodzi i szukaliśmy też rozrywek. W miejskim parku przy alei Wolności był teatr, co prawda nieczynny, ale w dużej altanie, przylegającej do budynku teatru, dawała koncerty orkiestra dęta. Za wejście do parku trzeba było płacić. Znaleźliśmy wyjście: w ciemnym rogu na ulicy Kiejstuta można było przeskoczyć płot, okrążyć budynek teatru i dostać się do parku, gdzie grała orkiestra. Ścieżkami spacerowali ludzie, można było posiedzieć na ławce, pogapić się na spacerujących i na co ładniejsze dziewczyny. Kina już wtedy działały, lecz dla nas były za drogie.
Z czasem powstał i teatr, odbywały się w nim spektakle „latającego teatru Wajczkusa” – jak sama nazwa wskazuje, nie był to teatr stały. Dopiero zaczynało się mówić o prawdziwym teatrze i operze, w której miał występować światowej sławy tenor Kipras Petrauskas. Bardzo powoli rodziło się kulturalne życie Litwy.
Polityka dla mnie wtedy nie istniała. Miałem swoje kłopoty związane głównie z brakiem pieniędzy, myślałem przede wszystkim, jak je zarobić. Jednak niespodziewanie polityka sama przyszła do mnie, i to w czasie godzin mojej pracy.
Litwa doczekała się wreszcie, po raz pierwszy, uznania de facto ze strony innych państw, nieco później nastąpiło też i uznanie de jure. Cieszyłem się wraz z kolegami z tych decyzji międzynarodowej dyplomacji, nie bardzo rozumiejąc ich znaczenia. Przygotowania do pierwszych wyborów do sejmu szły pełną parą, widoczna była aktywność różnych partii politycznych. Ministerstwo Spraw Zagranicznych miało ręce pełne roboty, o czym mogłem się przekonać wielokrotnie na własne oczy. Często widziałem dyplomatów w Urzędzie Telegrafu, gdyż w owym czasie telefon nie był wiarygodnym środkiem łączności, szczególnie z krajami, w których już działały nasze przedstawicielstwa. W pilnych, nieznoszących zwłoki sprawach używano aparatu Juzo, który od razu drukował na pasku papieru słowa czcionką łacińską. Do przekazywania dyplomatycznych zleceń wyznaczano doświadczonych pracowników umiejętnie operujących tym aparatem. Z Ministerstwa Spraw Zagranicznych przychodził najczęściej pan A. Balutis, czasem bywał sam minister pan J. Pureckis. Prowadzili za pomocą Juzo rozmowy z przedstawicielami w Moskwie, Berlinie i w innych krajach. Z czasem i ja nauczyłem się biegle pracować na tym aparacie i wiele razy wysyłałem korespondencję dyplomatyczną. Pracownicy telegrafu składali zobowiązanie, przysięgę zachowania w absolutnej tajemnicy wszystkiego, czego dowiedzieli się podczas pracy.
Józef z kuzynem Piotrem grają w krokieta przed chatą Markuzów w Juskakaimis
W 1920 roku Litwa już miała pewną, choć niewielką, siłę wojskową, jej podstawę stanowili ochotnicy.
Obrona młodego państwa była trudna. Atakowali je z różnych stron: Polacy, rosyjscy bolszewicy, wojska Bermonta i Kołczaka. Gazety pełne były sprawozdań o zaciętych walkach na frontach i jednocześnie o zabiegach innych państw, aby jak najrychlej te walki zakończyć. Szeroko rozpisywano się o linii demarkacyjnej z Polską, wreszcie w październiku podano wiadomość o udanych rozmowach z Polakami, co w efekcie doprowadziło do podpisania w Suwałkach w dniu 4 października 1920 roku umowy dwustronnej o pokoju. Ta wiadomość wywołała spontaniczną radość na Litwie. W umowie przyznano Litwie Wilno i ziemię wileńską, a ostateczną granicę między Polską a Litwą miano wytyczyć później. Niedługo trwała radość Litwy. Polska polityka miała okazać się już wkrótce pokrętna w całej rozciągłości. 9 października generał Lucjan Żeligowski najechał na Litwę, nie napotykając żadnego oporu, gdyż nikt po zawarciu umowy pokojowej nie spodziewał się ataku. Oficjalnie podano do wiadomości, że generał zbuntował się wobec swoich władz i z grupą podległych mu oddziałów samowolnie zajął Wilno i okoliczne ziemie. Powszechnie wiadomo było, że uczynił to na polecenie Piłsudskiego. Od tego czasu na Litwie uważano Polskę za wroga numer jeden. Powszechny stał się pogląd, że ani z rządem polskim, ani z obywatelami nie sposób się umawiać czy mieć jakiekolwiek związki, ponieważ są krętaczami i kłamcami. To rozgoryczenie przerodziło się w antypolską propagandę uprawianą we wszystkich szkołach już od najmłodszych klas.
Pocztowcy litewscy w Kłajpedzie, 1934. Józef pośrodku w pierwszym rzędzie
Parę słów o generale Lucjanie Żeligowskim, który był głównym sprawcą konfliktu polsko-litewskiego. Nie wiem, czy znał on stare litewskie przysłowie: „Nie pluj do wody, bo będziesz ją pił”. W 1939 roku, kiedy Polska znalazła się w kleszczach między Rosją a Niemcami, żołnierze rozbitych polskich armii szukali drogi ratunku przez Wilno na Litwę, gdzie byli internowani. Znalazł się wśród nich także generał Żeligowski. Czego mógł się spodziewać po Litwinach, którym zabrał stolicę, poniżył i wyrzucił z domów? Wierzę, że był niezmiernie zaskoczony zachowaniem Litwinów, którzy przyjęli go z honorami, traktując jak gościa, którego spotkało nieszczęście. Władze litewskie, nie bacząc na międzynarodowe ustalenia, nie internowały generała, ale stworzyły mu możliwość ucieczki do Szwecji. Słyszałem przez szwedzkie radio wywiad z generałem, w którym mówił, że był bardzo zadziwiony dobrym przyjęciem przez Litwinów.
W grudniu 1919 roku zostałem przyjęty jako urzędnik – kandydat do pracy na poczcie – w Kownie z uposażeniem 500 złotych miesięcznie. Pobory w gotówce były raczej fikcją. Urzędy państwowe otrzymywały od skarbu państwa mało pieniędzy i bardzo nieregularnie. Zatrudnieni w urzędach rzadko dostawali całość wypłaty w gotówce, na ogół stanowiły one małą jej część, resztę poborów wypłacano w naturze, była to: słonina, boczek, konserwy, skondensowane mleko, bielizna, ubrania. Produkty te przysyłano jako pomoc ze Stanów Zjednoczonych. Z tych dóbr można było wybrać jakieś według uznania, po czym następowało oszacowanie wartości wybranych rzeczy i resztę – do wysokości pensji – wypłacano gotówką. Bywało jednak, że instytucja nie miała na wypłatę ani gotówki, ani „natury”, wówczas pojawiał się kierownik i jak winny zaistniałej sytuacji gorąco przepraszał za zwłokę, prosił o cierpliwość do czasu, kiedy będzie mógł wypłacić należność. Ani starsi specjaliści, ani młodsi dopiero uczący się zawodu nie narzekali na nieregularne wypłaty, wszyscy rozumieliśmy, że tworzące się państwo ma dostatecznie dużo kłopotów.
Po trzech latach pracy na poczcie zostałem powołany do wojska – miałem odbyć obowiązkową służbę wojskową. Do kwietnia 1925 roku służyłem w pułku inżynieryjnym na przedmieściu Kowna. Kiedy upłynął sześciomiesięczny okres rekrucki wypełniony głównie musztrą, zacząłem pełnić rozmaite funkcje – byłem protokolantem w prokuraturze wojskowej, kierownikiem biblioteki wojskowej i laborantem w studiu radiowym. Po odbyciu służby wojskowej wróciłem do dawnej pracy w Kowieńskim Urzędzie Poczty i Telegrafu.KŁAJPEDA. MŁODOŚĆ PRACOWITA ZAKOŃCZONA ŚLUBEM
W 1926 roku przeniosłem się do pracy w Kłajpedzie. Już od trzech lat Kłajpeda należała do Litwy, jednak żadnych przejawów litewskości, jeśli nie liczyć szyldów i wywieszek wypisanych pospiesznie w żargonie, jak np. „Litewski Zeitung” czy „Świetlica z jedzeniem”, tam nie zastałem. Na ulicy słyszało się prawie wyłącznie język niemiecki, chociaż obowiązywały dwa języki we wszystkich państwowych urzędach.
W praktyce było inaczej. W magistracie miasta żadnej sprawy nie można było załatwić, jeżeli się nie znało języka niemieckiego, a w sądzie należało mówić biegle po niemiecku. Natomiast na poczcie czy w urzędach kolejowych, które były w gestii władzy centralnej, ludność miejscowa nieznająca litewskiego miała nie lada trudności w porozumiewaniu się, ponieważ prawie wszyscy urzędnicy byli przeniesieni do pracy z Litwy centralnej. Przez trzy lata nie osiągnięto żadnej równowagi w tym względzie. Zauważyłem, że mój niemiecki jest dalece niewystarczający, musiałem więc pogłębić jego znajomość, a także francuskiego, który był oficjalnym językiem dyplomatów – urzędnicy poczty i telegrafu powinni go byli znać choćby powierzchownie. Przy tej sposobności okazało się, że moja wiedza ogólna też pozostawia wiele do życzenia. Trzeba było przysiąść fałdów i porządnie się dokształcić na różnych kursach.
Każdy przybywający z Litwy centralnej siłą rzeczy musiał czuć się litewskim patriotą, ponieważ absolutnie wykluczone było, żeby dostać się do niemieckich kręgów towarzyskich. Wszędzie wyczuwało się dwa fronty – litewski i niemiecki, z tym że Litwini byli w mniejszości. Był też odłam neutralny, który stanowili miejscowi – autochtoni litewscy. Najwięcej ich było w małych miasteczkach i na wsi. Na ogół byli to ludzie prości, wyznania ewangelickiego, swoje modlitwy i nabożeństwa odprawiali po litewsku, choć był to język zachwaszczony niemieckimi zapożyczeniami. W takim języku ukazywała się gazeta „Litewski Zeitung”. Sami ci ludzie nazywali siebie „litwomani”. Takie było pokolenie starsze, młodzież uczyła się w niemieckich szkołach i uważała się za Niemców – ludzi o wyższej kulturze. Na temat Litwinów młodzi mieli swoje zdanie. Litwinami byli dla nich chłopi, którzy przyjeżdżali konnymi wozami na targ do Kłajpedy z okolic Kretingi i Girgżdów. Byli to zazwyczaj prości ludzie, biednie ubrani, często nieogoleni, z długimi włosami, a konie ze staroświecką uprzężą zaprzęgali w sposób dawno niewidziany w okolicy Kłajpedy. Brzydkie kobiety nosiły długie chusty i spódnice domowej roboty. Taki stworzyli sobie wzorzec Litwinów i tak też wyobrażali sobie cały naród litewski. Wobec przyjezdnych używali nazwy „długowłosi Żmudzini”. Odnosiła się ona do wszystkich Litwinów przyjeżdżających z Litwy centralnej. Litwini uważali ją za obraźliwą, często wywoływała bójki – nierzadko kończące się w sądzie. Sprawy sądowe były nie do wygrania. Sędziowie, miejscowi Niemcy, orzekali, że nie ma podstaw do obrazy, ponieważ Żmudź jest częścią kraju, a miejscowi ludzie nie mogą rozróżnić, kto jest Żmudzinem, a kto nie.
Ponieważ czułem się litewskim patriotą, włączyłem się w działalność narodową. W Kłajpedzie istniał już niedawno utworzony Kłajpedzki Związek Sportowy, który należało podnieść na wyższy poziom pod każdym względem, żeby mógł reprezentować litewskich sportowców nie tylko w czasie zawodów, ale też być przykładem wzorowego ich zachowania w każdej sytuacji.
Kłajpedzki Urząd Gubernatora dawał liczne sygnały, w jaki sposób nawiązać kontakt z miejscowymi organizacjami niemieckimi i szukać z nimi zbliżenia. Dobrym sposobem był sport; co prawda niemieckie organizacje sądziły, że niemało w tym polityki. Powstały litewskie kluby, jachtklub i młodzieżowa organizacja Santara, posiadające różne sekcje: koszykówki, siatkówki, pływacką, żeglarską itp. Wszystkie organizacje sportowe łączył Sportbund, a jego władze od dawna były w rękach niemieckich, gdyż większą część sportowców stanowili Niemcy.
Zbliżał się zjazd Sportbundu i wybory do zarządu. W zjeździe mieli uczestniczyć też litewscy sportowcy.
Legitymacja służbowa Józefa jako pracownika Ministerstwa Komunikacji w Kownie, 1934
Z Urzędu Gubernatora przekazano sugestię, żeby znaleźć jakiś sposób na to, by władze organizacji przejęli sportowcy litewscy. Można to było zrobić tylko w jeden sposób – należało zgromadzić tylu litewskich sportowców, żeby stanowili większość zebranych, i przewagą głosów wybrać zarząd złożony z Litwinów. Ale skąd wziąć tylu sportowców Litwinów? Zostałem wyznaczony do wykonania tego zadania. Zwróciłem się do dowódcy 7. pułku i po naradzie znaleźliśmy wyjście – każdy żołnierz może być sportowcem! Dowódcy batalionów mieli przygotować listy „sportowców” w liczbie niezbędnej do ustanowienia większości. Listy członków i opłaty wpisowe były przygotowane. Musieliśmy jednak czekać do ostatniej przewidzianej w regulaminie chwili z rejestracją nowych członków, żeby Niemcy nie wpadli na ten sam pomysł.
Na walnym zjeździe przewodniczyłem przedstawicielstwu litewskich organizacji. Ze strony niemieckiej przedstawicielem był E. Krause – poseł na sejmik ziemi kłajpedzkiej, lider niemieckiej frakcji, bardzo ostry w dyskusji, zagorzały germanofil. Po ogłoszeniu liczby sportowców Litwinów stało się jasne, jak się sprawy mają. Wybuchła ostra dyskusja. Oświadczyłem, że ta dyskusja nie jest w stanie niczego zmienić. Należy uznać faktyczną sytuację prawną. Krause wystąpił z repliką pod moim adresem. Powiedział:
– Młodzieńcze, polityka jest brudną sprawą, nie warto się w nią wdawać.
Odciąłem się, mówiąc:
– Jeżeli polityk, lider frakcji w sejmiku, wdaje się w sprawy sportu, to sportowcy muszą się wdawać w politykę.
Teraz, gdy piszę te słowa, dobiegam dziewięćdziesięciu lat i wydaje mi się niemożliwe, abym mógł po przyjściu z pracy około godziny szesnastej, zajmować się tyloma różnymi sprawami. Lecz gdy się ma niecałe trzydzieści lat i końskie zdrowie, wszystko jest możliwe.
Jak już wspominałem, w tym czasie w Kłajpedzie powstawały różne kluby sportowe. Młodzież litewska chciała jak najprędzej dogonić świat na różnych polach. Ja sam uczyłem się grać w tenisa, należałem do sekcji żeglarskiej, jeździłem na wykłady „pięknej mowy niemieckiej” do Królewca, uczyłem się gry na skrzypcach i gitarze, chodziłem na lekcje tańca towarzyskiego, wieczorami często grałem w karty. Brydż nie był wówczas popularny, graliśmy w preferansa.
Zaprzyjaźniłem się z kolegą z pracy, Stasiem Borkowskim, który z dumą podkreślał polskie i szlacheckie pochodzenie, co było częstym tematem żartów, ale nigdy złośliwych. Trzecim kompanem był Vincas Borumas, najprzystojniejszy z nas, wysoki szatyn o zielonych oczach – z tego powodu nazywany kotem. Wszyscy trzej graliśmy w tenisa, chodziliśmy na lekcje tańca towarzyskiego, często siadaliśmy do kart. Po roku zdałem egzamin na kapitana żeglugi przybrzeżnej i miałem prawo pożyczać z klubu jacht. Najczęściej w końcu tygodnia wypływaliśmy wszyscy trzej, czasem towarzyszyły nam panie. Zawijaliśmy do przystani jachtowych w Nidzie, Juodkranté lub po prostu rzucaliśmy kotwicę przy brzegu i tam nocowaliśmy. Czasami, kiedy dzień chylił się ku zachodowi, kierowałem jacht prosto w słońce. Na pokładzie stały panie, a jedna z nich śpiewała niskim głosem tęskne piosenki o miłości – takie wyprawy wspominam najmilej. Wiem, że dziś wygląda to kiczowato, ale wtedy byłem oczarowany zarówno zachodem słońca, jak i jej niskim głosem.
Zdarzało się, że płynęliśmy wzdłuż Mierzei Kurońskiej, wybieraliśmy piękne miejsca i zostawaliśmy tam parę dni. Neringa – ta nazwa ma rodowód starolitewski – jest najpiękniejszym zakątkiem Litwy. Ktoś, kto tam nie był, nie może sobie wyobrazić jej piękna. Obok najwyższych w całej Europie białych wydm stoją ciemne lasy świerkowe, tuż przy jaskrawym błękicie morza. Ewenementem są wędrujące wydmy i stada niebojaźliwych łosi, o które dba się tu starannie. Obnoszą swoje wielkie, rozkrzewione rogi i nie zwracają uwagi na ciekawskich turystów. Powietrze jest doskonałe, ponieważ wszelkie pojazdy mechaniczne mają zakaz wjazdu. Komunikacja między miejscowościami odbywa się łodziami lub wozami konnymi jeżdżącymi żwirówką przez całą mierzeję.
Jesienią i zimą wybieraliśmy się do Połągi, nie znaczy to, że nie jeździliśmy tam latem – to był najpiękniejszy i najbardziej znany kurort Litwy. Jesienią lub zimą dojeżdżaliśmy tam autobusami, latem autobusy były zatłoczone, a i ludzi w samym miasteczku znacznie więcej.
Połąga – była to malownicza miejscowość letniskowa, słynęła z najpiękniejszej chyba plaży w całej Europie. Jedynie Ostenda mogła pod tym względem jej dorównać. Czysty biały piasek, olbrzymie wydmy z rzadka porośnięte morską trawą, dostępne dla plażowiczów, których dawniej nie było tak wielu. Do Połągi przyjeżdżali tylko najbogatsi i inteligencja oczarowana pięknem miejscowości lub ci, którzy mieli tam rodzinę. W latach międzywojnia Połąga zaczęła się rozbudowywać, modne stało się mieć tu dom letniskowy, a przynajmniej spędzać urlop. Niewielka osada rybacka nabrała rumieńców. Wybudowano asfaltowe drogi łączące Połągę z pobliskimi miastami. Rybacy zaczęli wynajmować pokoje letnikom, stołować ich, przyjmować pranie. Powstały nowe restauracje, pensjonaty, hoteliki, a także parę domów wypoczynkowych dla wyższych urzędników i rządu.
W latach trzydziestych słynne stały się five o’clocki i wieczory z tańcami w restauracji Kurhaus, organizowane pod patronatem żony prezydenta Smetony. Uważano je za ekskluzywne, nieco snobistyczne i niedostępne dla ogółu i letników Kurhaus był restauracją drogą i na co dzień mało kto tam chodził. Okazją do zabaw były organizowane zawody tenisowe i regaty żeglarskie, po takich imprezach sportowych uczestnicy schodzili się na zabawę i tańce. Pani prezydentowa organizowała też bale charytatywne.
Józef (w czapce) w towarzystwie Stasia Borkowskiego i N.N. przed wejściem do nieistniejącego już Kurhausu w Połądze, 1929
Na takim balu poznałem swoją przyszłą żonę. Jak zwykle poszliśmy na bal całą trójką – nie umawiając się z kobietami, w nadziei, że kogoś atrakcyjnego poznamy. W pewnym oddaleniu, przy stoliku z kilkoma oficerami, siedziała młoda kobieta. Tańczyli rzadko, jeden z wojskowych opowiadał pewnie jakieś zabawne facecje, bo towarzystwo co chwila wybuchało gromkim śmiechem. Trudno było zobaczyć, jak dziewczyna wygląda, bo siedziała odwrócona do nas prawie tyłem, a podczas tańca zasłaniały ją inne pary. Wzrok przyciągał głęboki dekolt z tyłu jej białej atłasowej sukni, szczupłość pleców i łopatek. Wysłaliśmy Vincasa na zwiady, a my zajęliśmy się oglądaniem innych pań. Vincas wrócił z garścią wiadomości.
– Panna jest tu z bratem, młodym oficerem, który nazywa się Feliks Tyszkus. To wesołek i dziwkarz, stacjonuje w Taurogach. W Połądze mieszkają jego rodzice, podobno zamożni.
– No dobrze, ale co z dziewczyną? – niecierpliwił się Staś. – Jak się nazywa, czy jest panną, czy mężatką?
– Czy jest ładna? – spytałem.