Skalpel - ebook
Skalpel - ebook
NAJWAŻNIEJSZE JEST PIERWSZE WRAŻENIE. CIAŁO NIGDY NIE KŁAMIE.
Dla młodej lekarki medycyny sądowej, doktor Jessie Teski, miał to być świeży start. Nowa praca w nowym mieście. Ucieczka od jej mrocznej przeszłości. Zamiast tego mierzy się z przerażającym odkryciem, gdy okazuje się, że za sprawą związaną z przedawkowaniem opioidów kryje się coś o wiele straszniejszego.
Przełożeni Jessie naciskają na nią, by zamknęła sprawę, ale gdy na jej stole ląduje więcej ciał, odkrywa związek między zgonami. Autopsja znaczy „zobaczyć na własne oczy”, a Jessie Teska nie spocznie, póki nie zobaczy wszystkiego – nawet jeśli oznacza to, że następne ciało, które wyląduje na stole, będzie jej własnym.
„Judy Melinek pomaga lepiej zrozumieć to, czego się najbardziej obawiamy. A wciąż boimy się tego samego” – SUZANNE NOSSEL, DYREKTOR PEN AMERICA CENTER
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-328-3 |
Rozmiar pliku: | 559 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Los Angeles
Maj
Martwa kobieta na moim stole miała bladoniebieskie oczy i długie, niepomalowane rzęsy. Cienka kreska zrobiona eyelinerem zdobiła tylko dolną powiekę. Wprowadziłam igłę o rozmiarze 12G na tyle, żeby przebić jej skośną końcówką źrenicę, a następnie pociągnęłam za tłok, by pobrać próbkę ciała szklistego. To była pierwsza ingerencja w ciało Mary Catherine Walsh podczas standardowej autopsji.
Badanie wstępne nie wykazało niczego niezwykłego. Denatka miała powyżej trzydziestu lat, blond włosy z ciemniejszym odrostem, sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, ważyła sześćdziesiąt pięć kilogramów. Po obejrzeniu jej ciała i zarejestrowaniu znaków szczególnych (monochromatyczny tatuaż węzła celtyckiego na lewym boku, blizna po wycięciu wyrostka robaczkowego na brzuchu, dobrze wygojona blizna na prawym kolanie), sięgnęłam po skalpel i cięłam od lewego oraz prawego ramienia w stronę mostka, a następnie w dół brzucha. Odsunęłam warstwy skóry i tłuszczu – w normalnej ilości – z klatki piersiowej, a następnie otworzyłam ją niczym książkę.
Podobne nacięcie w kształcie litery „Y” wykonałam na dwustu pięćdziesięciu sześciu innych ciałach w ciągu dziesięciu miesięcy pracy jako patolog w Biurze Koronera w Los Angeles. To było łatwe. Nie zauważyłam urazów. Zdrowe wątroba i płuca. Z sercem też wszystko było w porządku. Jedyne, co znalazłam, to ziarnisty biały materiał w treści żołądka. Były to częściowo strawione tabletki.
Gdy otworzyłam jej macicę, okazało się, że była w ciąży. Wnioskując z wielkości płodu, około dwunastego tygodnia. Płód wyglądał jak żywy. Nie dało się jeszcze określić płci.
Ułożyłam organy jeden obok drugiego na końcu stołu ze stali nierdzewnej. Właśnie nacięłam skórę na głowie, by dostać się do czaszki, gdy przyszedł Matt, oficer śledczy, który dzień wcześniej badał miejsce znalezienia ciała.
– Prosta sprawa – powiedział, kładąc papiery na moim biurku. – Samobójstwo.
Zapytałam go, dokąd wybiera się na lunch. Powiedział, że zje jogurt i cholerną sałatkę przy swoim biurku, bo ma złe wyniki cholesterolu i zmartwioną tym żonę. Złożyłam mu z tego powodu kondolencje, a on opuścił prosektorium.
Przejrzałam spisane przez Matta notatki i dowiedziałam się, że ciało znaleziono, sztywne i zimne, w zamkniętym pokoju w hotelu Omni w Los Angeles. Policję zawiadomiła sprzątaczka. Dane denatki pochodziły z karty, którą zapłacono za pokój, a potwierdzono je liniami papilarnymi porównanymi z odciskiem znajdującym się w jej prawie jazdy. Na łóżku znaleziono odręcznie napisaną notkę, w koszu znajdowała się fiolka po tabletkach. Nic poza tym. Matt miał rację: Śmierć Mary Walsh nie kryła za sobą żadnych tajemnic.
Włączyłam dyktafon i skierowałam usta w stronę mikrofonu wiszącego nad stołem.
– Ciało jest oznaczone identyfikatorem Biura Naczelnego Lekarza Sądowego miasta Los Angeles, przyczepionym do prawego dużego palca, opisane jako LACD-03226, Walsh, Mary Catherine…
Zerwałam plombę z plastikowej torby, w której umieszczono butelkę po tabletkach. Była pusta, a wcześniej znajdował się w niej silny lek przeciwbólowy, Oksykodon.
– Plastikowa torba dostarczona do prosektorium zawiera pustą fiolkę z lekami na receptę. Nazwisko na etykiecie…
Przeczytałam je, ale nie wymówiłam na głos. Włosy na karku stanęły mi dęba. Patrzyłam na swoją poranną pracę – leżące ciało, ubrudzone krwią, oraz rozciętą macicę znajdującą się tuż obok innych organów.
Niemożliwe, powiedziałam sobie. To nie może być prawda.
Wśród papierów dotyczących sprawy odnalazłam kawałek papeterii hotelowej, zapieczętowany w plastikowej torbie tak, jak opakowanie po lekach. Była to notatka samobójcza, napisana niebieskim tuszem, bardzo kobiecym pismem. Przebiegłam po nim wzrokiem, zatrzymałam się i wróciłam do początku.
Przeczytałam jeszcze raz.
Usłyszałam, jak torba wylądowała u moich stóp. Chwyciłam za brzeg stołu sekcyjnego. Trzymałam się go mocno, gdy ziemia osunęła mi się spod nóg.Rozdział pierwszy
W moim nowym miejscu zamieszkania poranna mgła nie unosiła się ani nie rozpływała: cały czas tam była, lepka i dusząca. Miałam za cienkie ubrania i musiałam włączyć w samochodzie ogrzewanie. Włączanie ogrzewania w lipcu. Co było nie tak z tym miejscem, do cholery?
– Masz zieloną strzałkę! – krzyknęłam w stronę srebrnego priusa stojącego przede mną. – R u s z s i ę!
Gdy byliśmy z moim bratem Tommym dziećmi, nasza mama, imigrantka, mówiła do nas tylko po polsku. Czasami jej ojczysty język znajdował miejsce w moim słowniku. Na przykład, gdy siedziałam w warczącym BMW 235i, na zjeździe ze Stanyan Street przy parku Golden Gate.
– Światło nie jest dla ciebie wystarczająco zielone? No r u s z s i ę wreszcie! – Kierowca tego nie zrobił. Zatrąbiłam. Spojrzał w lusterko. Miał wymodelowane woskiem wąsy i kozią bródkę, a do tego czapkę jak pieprzony pastuch.
Dotarłam do Departamentu Sprawiedliwości z zaledwie pięciominutowym zapasem. Budynek był przedpotopowym, wzniesionym z kruszącego się betonu klockiem, wzniesionym na 850 Bryant Street. Mieściły się w nim większa część departamentu policji, sąd, areszt oraz – wciśnięte na tyłach budynku, niczym brudny sekret – moje nowe miejsce pracy. Biuro Naczelnego Lekarza Sądowego miasta San Francisco. Front, ze względu na liczbę okien i to, jak blisko siebie się znajdowały, przypominał plaster miodu. Jeśli dodało się do tego schody prowadzące do olbrzymich drzwi, budynek onieśmielał.
Minęłam zaparkowane przed nim radiowozy i wjechałam w alejkę prowadzącą do strefy załadunku, gdzie kazano mi zaparkować. Miejsca były pozajmowane: dwa vany przewożące zwłoki i kilka cywilnych samochodów. Zauważyłam też karawan, przy którym stał ubrany na czarno mężczyzna, pochylony nad pustymi noszami, piszący coś na podkładce. Skorzystałam z okazji i opuściłam szybę.
– Przepraszam, zajmuje pan moje miejsce.
Przedsiębiorca pogrzebowy podniósł wzrok.
– Kim pani jest?
– Doktor Jessie Teska.
Spojrzał na moją przednią szybę.
– Gdzie pani karta parkingowa?
Przepustka! Leżała na nieotwartym kartonie na stole w kuchni, razem ze stertą papierów ubezpieczeniowych i innego szajsu, który musiałam przejrzeć i podpisać.
– To mój pierwszy dzień. Jeszcze jej nie mam – skłamałam.
– Musi być karta – odpowiedział mężczyzna i potoczył nosze na sam koniec ciasnego parkingu.
– Moment, chwilę… – prosiłam, ale zagłuszył mnie ryk samochodów jadących wiaduktem zaraz nad moją głową.
Przedsiębiorca pogrzebowy podsunął rampę pod metalowe szare drzwi, po czym stanął z boku, a te otworzyły się. Ze środka wyszła kobieta – Azjatka o czarnych, grubych włosach, z długimi, umięśnionymi nogami. W jednej ręce trzymała książki. W drugiej? Kluczyki do samochodu.
– Przepraszam! – krzyknęłam, wokół mnie kłębił się syf lecący z autostrady.
– Ma pani szczęście – powiedziała, zanim zadałam pytanie. – Moje jest subaru, alejkę dalej.
Mogłabym ją pocałować, o czym zresztą ją poinformowałam. Uśmiechnęła się szeroko i wskazała na kobaltowe sportowe auto, odpicowane cacko, którym najchętniej przejechałby się każdy chłopak studiujący na UCLA. Wycofałam i zaparkowałam beemkę na zwolnionym miejscu.
Pierwszy dzień pracy i od razu pięć minut spóźnienia. Gdy weszłam na salę konferencyjną, wszyscy, poza jedną osobą, patrzyli na mnie oskarżycielsko.
Tą jedną osobą był zastępca naczelnego patologa, Michael Stone. Przywitał mnie wylewnie i podszedł, żeby wprowadzić mnie dalej. Pierwszy raz spotkałam Mike’a pięć albo sześć lat temu, gdy byłam rezydentem patologii na UCLA. Prowadził projekt badawczy i przyleciał z San Francisco do Los Angeles, żeby zebrać niezbędne próbki. Poraził mnie jego entuzjazm i widoczne powołanie. Od razu próbował mnie zwerbować na stanowisko patologa sądowego.
– Diagnostyka laboratoryjna zanudzi cię na śmierć – powiedział wtedy. – Chcesz cały dzień siedzieć w piwnicy, wpatrując się w mikroskop i powoli ślepnąc? Nie… Nie chcesz tego.
Doktor Stone wyglądał jak przerośnięty nerd. Błyskotliwy, uparty i bezpośredni. Lubiłam nerdów, w dodatku wiele razy – ale to naprawdę wiele – mówiono mi, że powinnam panować nad językiem.
Mój nowy przełożony był wysoki i lekko zaokrąglony, męski, ale nie przystojny – miał bulwiasty nos, pociągłą twarz, krzaczaste brwi i krzywe zęby. Miał olbrzymie, umięśnione ręce, bardziej jak spawacz, a nie lekarz. Jego jabłko Adama żyło własnym życiem, jakby wiedziało lepiej, co ma robić. Za każdym razem, gdy był z grupą, mówił zdecydowanie za głośno, zwłaszcza gdy przebywał wśród studentów.
Połowa zebranych na sali miała na sobie białe kitle, jeden z mężczyzn siedział w zielonym fartuchu przeznaczonym do wykonywania zabiegów. Pozostali byli ubrani w typowo biurowe stroje.
Na ścianie wisiał obraz olejny jednego z byłych naczelnych lekarzy sądowych. Patrzył na pomieszczenie z góry, niczym oceniający nas Bóg, przypominając o lepszych latach, kiedy biuro dostawało fundusze i nie miało braków w personelu. Teraz się rozpadało. Przyjrzałam się podrapanemu stołowi, krzesłom nie do kompletu, oświetleniu, które w większości nie działało.
Zadrapania i niedociągnięcia mi nie przeszkadzają. Potrzebuję tej pracy.
Doktor Stone obszedł stół i przedstawił mi wszystkich. Jedno nazwisko sprawiło, że coś mi zadźwięczało w głowie: doktor Theodore Nguyen, asystent głównego patologa, ubrany w zielony uniform. Wyglądał na znudzonego. Studenci medycyny z UCSF mieli na sobie fartuchy laboratoryjne. Na końcu stołu siedział drobny mężczyzna i potężna kobieta. On był łysy, z rumianą twarzą. Ona miała jastrzębie rysy i krótkie, kręcone włosy z rozjaśnionymi końcówkami. Stone przedstawił ich jako Camerona Blake’a i Donnę Griello, „naszą nocną zmianę dwa-pięć-siedem-osiem” – co w administracyjnym kodzie oznaczało policyjnych techników.
Stone zajął dla mnie krzesło, a że nie było ich wystarczająco dużo, większość studentów stała pod ścianami. Wyglądali na podekscytowanych, a ja wiedziałam, dlaczego. Gdy studiujesz medycynę i masz praktyki w szpitalu, większość czasu spędzasz na staniu nad łóżkami pacjentów, słuchając lekarza prowadzącego praktyki. Gdy ja studiowałam, nienawidziłam całego tego gapienia się i nicnierobienia. A o pracy z martwymi można było powiedzieć jedno: nie było w niej czasu na stanie.
– Proszę, powitajcie ze mną nową asystentkę głównego patologa, doktor Jessie Teskę – powiedział Stone. Wszyscy zaczęli mruczeć powitania, a ja przybrałam odpowiedni dla podziękowań wyraz twarzy. Po chwili Stone odwrócił się do studentów i podjął temat, który przerwałam.
– Dzisiaj zobaczycie pierwszą autopsję. Nie będzie tak jak na zajęciach z anatomii. Będzie krew, będą odchody. Mogą się zdarzyć drastyczne przypadki, obejmujące wypatroszone narządy czy rozczłonkowane ciała. Niektórym może się zrobić słabo. To nie będzie nic niezwykłego, zwłaszcza że będziecie mieli na sobie dużo odzieży ochronnej, a w niej robi się gorąco i duszno. Jeśli poczujecie się źle, nie bójcie się o tym powiedzieć i wyjść z pomieszczenia. Wolę to, niż żebym musiał przerywać pracę i zbierać was z podłogi.
Stone poczekał, aż ucichnie nerwowe mamrotanie, a potem zajął miejsce przy stole konferencyjnym.
– W porządku. Bierzmy się do pracy. – Odwrócił się do techników. – Cam…?
Cameron Blake, 2578, otworzył teczkę z aktami i zaczął bez żadnego wstępu:
– Sprawa SFME-0727. Dwudziestoczteroletnia kobieta, znaleziona przez personel ośrodka leczenia uzależnień Bodwell House. Kobieta leżała na łóżku, na wznak, z wymiocinami wokół nosa i ust. Podczas przeszukania pomieszczenia, gdzie znajdowała się denatka, znaleziono pudełko po papierosach, a w nim saszetkę z białym proszkiem. Na miejscu nie znaleziono strzykawek, podgrzewaczy ani innych oznak, że ktoś zażywał tam narkotyki. Ciało było wciąż ciepłe, nie nastąpiło stężenie pośmiertne, skóra miała jednolity kolor. Nie było widać zewnętrznych urazów.
– Okej – powiedział Stone. – Następna.
Cam odłożył jedną teczkę i otworzył kolejną.
– Sprawa SFME-0728. Mężczyzna, lat osiemdziesiąt sześć. Wiemy, że miał zastoinową niewydolność serca, chorobę wieńcową i nadciśnienie tętnicze, w roku 2002 założono mu by-passy. Jego żona zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście, gdy zakrztusił się podczas śniadania. Ratownicy, po dotarciu na miejsce, zaintubowali go. Pozostawał nieprzytomny i…
– Znaleźli coś w jego tchawicy?
– Nic o tym nie napisano. W szpitalu żył jeszcze przez dziesięć godzin, a zgon nastąpił wczoraj o osiemnastej. Tomografia głowy wykazała uszkodzenie mózgu wskutek niedotlenienia.
– Następna sprawa.
Cameron przedstawiał kolejne sprawy, opisując brutalne i nagłe śmierci, do których doszło w San Francisco przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Ostatecznie było tego sporo. Doktor Nguyen wziął na siebie wisielca i ofiarę wypadku motocyklowego. Stone zdecydował się na starszego pana i ofiarę morderstwa, która zginęła od strzału w plecy. Poinstruował mnie, żebym wdrożyła się w pracę przy denatce 0727, prawdopodobnej ofierze przedawkowania.
W szatni dla kobiet była Donna Griello, sznurując błyszczące martensy. Razem z Camem schodzili z nocnej zmiany, a ona przebierała się ze swojego poliestrowego stroju roboczego w dżinsy i skórzaną kurtkę z napisem Rocket Dyke na plecach. Była w stylu motocyklowym, ozdobiona ćwiekami. Wskazała mi szafkę pełną środków ochronnych, uśmiechnęła się wesoło i pozdrowiła, życząc powodzenia.
Założyłam strój ochronny, niebieski, plastikowy fartuch ze ściągaczem przy rękawach, papierowe osłony na buty sięgające łydek, trzy różne rodzaje rękawiczek oraz wkładek, a także maskę z filtrem N95. Musiałam schować włosy pod czepkiem, a do tego wsunąć osłonę na twarz. Już zdążyłam się w tym wszystkim spocić, a dopiero wchodziłam do prosektorium. Rozejrzenie się po moim nowym miejscu pracy nie pomogło we wdrożeniu. Wyglądało jak żywcem wyjęte z muzeum.
W kostnicy w Los Angeles pracowałam na wyposażeniu ze stali nierdzewnej. W San Francisco moim oczom ukazały się stoły sekcyjne z obskurnej, miejscami wyszczerbionej porcelany. Wyglądały jak toalety i działały na tej samej zasadzie, a wyposażone były w pedał do spłukiwania płynów i odpadów do miski podłogowej. Na jego końcu stały brązowe szklane słoiki, gotowe, by wypełnić je ludzkimi tkankami i rozbić na podłodze, co stwarzałoby zagrożenie biologiczne w miejscu pracy. Byłam przerażona.
Kobieta w średnim wieku, mierząca zaledwie metr pięćdziesiąt, tak jak ja ubrana w strój ochronny, podeszła do mnie i przedstawiła się jako Yarina Marchenko, laborantka sekcyjna. Jedna jedyna laborantka sekcyjna. Narzekała, że na tym stanowisku powinny pracować trzy osoby, ale mieli pieniądze na jedną. Yarina przez trzydzieści sekund zdążyła wspomnieć, że w swoim domu na Ukrainie była licencjonowanym lekarzem. Udało jej się też w tym czasie zlustrować mnie spojrzeniem znad maski, oszacować mój wiek i uznać, że ledwie sięgam jej standardów.
W odległej części pomieszczenia stali studenci, obserwując doktora Stone’a, który właśnie otwierał klatkę piersiową denata, głośno przy tym tłumacząc. Na kolejnym stanowisku pracował doktor Nguyen, robiąc to szybko i w ciszy. Po nierówno ułożonych kończynach wywnioskowałam, że zaczął pracę od ofiary wypadku.
Moje narzędzia zostały ułożone obok szklanych słoików. Zrobiłam szybki przegląd i znalazłam tam wszystko, czego potrzebowałam. Z jednym niewybaczalnym wyjątkiem.
– Potrzebuję skalpela dwudziestki dwójki – powiedziałam do Yariny.
Kiwnęła głową i sięgnęła do kieszeni, skąd wyjęła eleganckie pudełko, które wyglądem przypominało wymyślny pokrowiec na pióro. Powiedziała, że jest to jej prezent dla mnie.
Wewnątrz znajdował się różowy uchwyt i zestaw ostrzy dwudziestek dwójek.
– Jest różowy – zauważyłam.
– Dla pani doktor – odpowiedziała Yarina.
Nienawidziłam różowego. Naprawdę. Nie lubiłam też, gdy kładło się nacisk na to, że jestem kobietą, która wykonuje zawód lekarza. I nawet jeśli to nietakt, jak mówiła mi m a m u s i a, by dać komuś w prezencie nóż, jeszcze gorsze byłoby nie przyjąć prezentu od współpracowniczki, która ma pomagać ci w cięciu zwłok.
– Dziękuję, Yarino – powiedziałam i chyba dostrzegłam drgnięcie policzków, jakby nieznacznie się uśmiechnęła.
Przypięłam do podkładki czysty arkusz ze szkicem ludzkiego ciała, po czym zabrałyśmy się do pracy.
Blade nagie zwłoki leżały już na porcelanowym stole. Spojrzałam w górę w poszukiwaniu mikrofonu. Yarina parsknęła, gdy o niego zapytałam. Odpowiedziała, że nie mają pieniędzy na dyktafony. Dlatego robiłam notatki na papierze, a na schemacie nanosiłam skomplikowane tatuaże – drzewa i zawijasy – pokrywające ramiona kobiety. Kilku studentów zainteresowało się moją pracą i bardzo szybko cała grupa podeszła do mojego stołu.
– Wiecie, dlaczego one tu są, prawda? – zapytałam, ale w odpowiedzi dostałam puste spojrzenia. – Zakrywają ślady po wkłuciach. – Powiedziałam jednemu ze studentów, żeby wziął ze sterty moich rzeczy szkło powiększające. Był to antyk zrobiony z kości poroża i mosiądzu, prezent od mojego szefa z Los Angeles. Doktor Emil Kashiman podarował mi je, gdy zdałam egzamin państwowy.
– Użyj tego i spójrz na antecubital fossa. – Dzieciak podszedł bliżej, a ja uniosłam ramię wnętrzem do światła. Student odskoczył.
– Możesz dotykać ciała – powiedziałam. – Nie gryzie.
Student przejął ode mnie rękę, choć zrobił to z wahaniem. Nie winiłam go. Potrzeba miesięcy przygotowań, żeby nie drżeć przy dotknięciu lodowatego ludzkiego ciała.
Stone wyjął serce z ciała ofiary morderstwa, wrzucił je do słoja i powiedział:
– Jeśli chcecie zobaczyć wyraźnie ślady wkłuć, później wam je pokażę, jak już się przebierzemy.
Zastanawiałam się, co on miał przez to na myśli. Wnioskując po minach studentów, którzy wymieniali po sobie spojrzenia, oni też nie wiedzieli.
– Mam grupę krwi zero minus. To bardzo rzadki przywilej, który czyni mnie uniwersalnym dawcą – kontynuował. – Gdy byłem rezydentem na patologii, szpitalny bank krwi zgłaszał się do mnie co pięćdziesiąt sześć dni – jak w zegarku – a ja szedłem do nich po każdym telefonie. Za galon oddanej krwi dostaje się przypinkę. Do czasu, gdy skończyłem rezydenturę, miałem…
– Pudełko po butach pełne przypinek – dokończył Ted Nguyen, nie przerywając pracy nad zwłokami. – I koszulkę…
– I duży plażowy ręcznik – mruknęła Yarina.
Stone zarechotał głośno.
– Doktor Nguyen i reszta zespołu słyszała tę historię zbyt wiele razy. Jestem dumny z tego pudełka. Jedynym minusem tego krwiodawstwa są blizny – źle się goją, więc trochę ich mam. A nie robiłem tatuaży do zakrycia ich. Ale i tak warto oddawać krew.
Studenci ustawili się wokół mojego stołu i zaczęli podawać sobie lupę od doktora Kashimana, przyglądając się zakamuflowanym śladom po wkłuciach na mojej pierwszej sztywnej w San Francisco.
Uśmiechnęłam się za maską. Znowu byłam w prosektorium, robiąc to, co umiałam najlepiej – rozcinałam ludzkie ciało i analizowałam każdy fragment w nim i na nim. Szukałam odpowiedzi. Jeszcze dwa miesiące temu myślałam, że już nigdy nie wezmę do ręki skalpela.
Sytuacja wygląda coraz lepiej.
– W porządku, ludzie. Czas na otwarcie klatki piersiowej. Zróbcie mi miejsce – powiedziałam i odgoniłam studentów od stołu. Następnie przyłożyłam ostrze mojego nowego różowego skalpela do skóry na obojczyku denatki i wykonałam pierwsze cięcie.
Zaznaczone drukiem rozstrzelonym fragmenty wypowiedzi w oryginale zapisane były po polsku (przypisy pochodzą od tłum.).
Istnieje przesąd, że danie komuś noża, scyzoryka itp. w prezencie może świadczyć o tym, że chcemy zakończyć relacje z tą osobą.
Dół łokciowy.
Jednostka objętości w USA równa 3,79 litra.Rozdział drugi
Słyszałam wściekającą się Beę, jeszcze zanim dotarłam do bramy przy 892 Avenue 41. W naturze nie ma bardziej natarczywego dźwięku jak ujadanie nerwowego beagle’a.
– Bea! Wystarczy, Bee-Bee! Na miłość boską…
Gdy w maju rozglądałam się za ofertami mieszkaniowymi, dostrzegłam, że im bardziej na zachód się przesuwałam – w wyżej numerowane ulice San Francisco – tym tańszy był czynsz. A potrzebowałam czegoś taniego, biorąc pod uwagę mnóstwo pożyczek studenckich, jakie miałam do spłacenia. Najtańsze miejsce z kawałkiem ogródka dla psa, jakie znalazłam, znajdowało się właśnie tutaj.
– Są numery powyżej czterdziestu? – zażartował Tommy, gdy zadzwoniłam do niego z prośbą, by sprawdził tę okolicę. Mój młodszy brat, informatyk, wyjechał z naszego rodzinnego Lynn w Massachusetts lata temu i zamieszkał w Północnej Kalifornii, gdy ja przeniosłam się do Los Angeles, i był gotów pomóc mi szukać mieszkania, żebym ja w tym czasie przygotowała się do przeprowadzki.
Oddzwonił jeszcze tego samego wieczora.
– Musisz wynająć ten dom.
Tommy był małomówny. Naprawdę małomówny.
– Dlaczego muszę go wynająć, T o m a s z?
– To tramwaj linowy!
– Co?
– Tramwaj linowy! Porzucono go na wydmach, lata temu.
– Ale figuruje jako dom do wynajęcia.
– Ktoś go podniósł i zrobił fundament, a potem dorobił kuchnię i toaletę.
– Dom w tramwaju?
– Mistrzostwo!
Powiedziałam mu, żeby wysłał zdjęcia.
Miejsce było ukryte na podwórku za dwupiętrowym beżowym budynkiem. Tomasz robił zdjęcia od samej bramy i przemieszczał się chodnikiem wzdłuż wyblakłego ogrodzenia. Właściciel pomalował deski od wewnątrz naprzemiennie na żółto i niebiesko, i przymocował do nich muszelki. Chude drzewa, niemal identyczne jak te u doktora Seussa, górowały nad bujnie zarośniętym ogrodem i niskim budynkiem o musztardowych ścianach z białymi wykończeniami. Drewniana platforma do załadowywania samochodów służyła za ganek, jej poręcze okalały wejście do środka.
Zdjęcia z wnętrza ukazały mi siedzenia ustawione tuż pod świetlikami w suficie. Tommy zrobił też zdjęcie ze zbliżeniem na mosiężną płytkę przymocowaną do listwy:
Bracia Mahoney
#45
1887
Za wąskim salonem znajdowały się dwa kolejne pomieszczenia: sypialnia wielkości pudełka do butów i malutka kuchnia. Pastelowo-zielona lodówka miała chromowany uchwyt, a kuchenka gazowa wyglądała tragicznie. Nigdzie nie widziałam wanny ani prysznica, tylko toaletę zrobioną w klitce zaraz za kuchnią. Ale wtedy przełączyłam na ostatnie z wysłanych mi przez brata zdjęć. Najlepsze zostawił na koniec. Na samym końcu ktoś zainstalował klapę w podłodze. Pod jadalnią Braci Mahoney w fundamentach zamontowano kran i postawiono żeliwną wannę.
Mieszkanko stworzone w tramwaju przy 892 Avenue 41, mające trzydzieści pięć metrów kwadratowych, leżało niecały kilometr od plaży i kosztowało tylko 1900 dolarów za miesiąc – każdy mnie zapewniał, że to superokazja w mieście z najdroższym rynkiem mieszkaniowym. Przy takim czynszu byłam w stanie spłacać pożyczkę studencką i nie musieć sprzedawać samochodu. Ten tramwaj był jedyną rzeczą w San Francisco, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia.
Bea stała przy drzwiach i czekała na mnie. Ominęłam kartony i sięgnęłam po smycz. Mieszkałyśmy w San Francisco od czterech dni, ale Bea już miała swoją ulubioną trasę. Ciągnęła mnie przez ogród, za bramę, wzdłuż Fulton Street, aż do parku Golden Gate.
Ta część parku nie była uczęszczana przez turystów. Wszędzie rosło pełno bujnych krzaków i kolczastych jeżyn. Bea przebierała nogami jak szalona, ciągnąc mnie przez Łańcuch Jezior, w dół wzgórza, aż do Holenderskiego Wiatraka. Zaraz za tulipanowym ogrodem minęła zakręt i stanęła na drodze biegaczowi.
– Cholera! – krzyknął, a ja przygotowałam się na zderzenie.
Jednak nie wpadł ani na mnie, ani na mojego psa. Wylądował obok, w kuckach, z rozłożonymi rękami i zaskoczonym wyrazem twarzy. Był albo Indianinem, albo Pakistańczykiem, biorąc pod uwagę jego bardzo ciemną skórę, wielkie oczy i długie, ciemne rzęsy, a także długi, wąski nos i mocną szczękę.
Biegacz wstał, a ja już chciałam go przeprosić, ale on tylko skrzywił się i kontynuował bieg, nie wyjmując ani na chwilę słuchawek z uszu. Miał dobrze zbudowane nogi i naprawdę świetny tyłek. W ogóle wyglądał na wysportowanego, ale bez przesadnego rozbudowywania ciała, co zazwyczaj uważałam za atrakcyjne. Zazwyczaj.
– Ale dupek – powiedziałam do psa. Bea zdawała się ze mną zgadzać.
Spuściłam ją ze smyczy na Ocean Beach, a ona puściła się biegiem, dokazując na piasku, wśród gnijących wodorostów i rozbijających się o brzeg fal. Wyglądała na najszczęśliwszego psa na świecie. Pobiegłam truchtem w stronę skał pod Cliff House, gdzie czasami wyrzucało na brzeg topielców. Mgła zniknęła, ale czaiła się na horyzoncie.
– Chodź tutaj, Bea – powiedziałam, klikając karabińczykiem na smyczy, dopóki nie przybiegła. Podnoszenie sobie poprzeczki było łatwe, gdy miało się dwadzieścia dwa lata i opuszczało się college, by zacząć naukę w szkole medycznej w Los Angeles. Teraz, w wieku trzydziestu jeden lat, przeprowadzka z Los Angeles do San Francisco wykończyła mnie.
– Czas, by starsze panie wróciły do domu na kolację i położyły się do łóżka.
***
Zdałam sobie sprawę z tego, że dzwoni telefon, gdy Bea obudziła mnie swoim szczekaniem. Dobijał się do mnie Mike Stone.
– Masz ochotę zerknąć na jeden-osiem-siedem w Tenderlion? Jest późno, a ty nie musisz być dyspozycyjna pod telefonem, więc możesz oczywiście odmówić…
Jasne. Szukałam, jeszcze zamroczona, długopisu. Kod podany przez Stone’a oznaczał morderstwo. Nie było takiej opcji, żebym odmówiła treningowi na miejscu zbrodni, w dodatku pod okiem samego przełożonego.
Gdy skręciłam w lewo w Polk, była 22:45. Funkcjonariuszka pilnująca terenu otoczonego żółtą taśmą wskazywała światłem latarki, żebym zawróciła. Gdy zwolniłam i w końcu się zatrzymałam, zaświeciła mi w oczy.
– Polk jest zamknięta. Proszę jechać do Larkin.
– Jestem lekarzem medycyny sądowej – powiedziałam.
Oświetliła deskę rozdzielczą w moim samochodzie.
– Gdzie pani przepustka?
Cholera. W tym samym miejscu, na stole kuchennym, co moja karta parkingowa.
– Jestem nowa. Jeszcze jej nie dostałam.
Policjanci wiedzą, gdy ktoś kłamie.
– Proszę pokazać odznakę.
– Z nią jest ten sam problem.
– Proszę poczekać – powiedziała policjantka. Oświetliła przód mojego BMW 235i i zapisała coś w grubym notesie.
Nie minęło dużo czasu, gdy wielki mężczyzna, oświetlony od kolan w górę przez światła mojego samochodu, przeszedł pod taśmą. Michael Stone trzymał w wyciągniętej ręce swoją złotą odznakę lekarza medycyny sądowej. Na widok jego miny policjantka cofnęła się o krok.
– Dlaczego zatrzymuje pani doktor Teskę? – zapytał donośnym głosem Stone.
– Ta kobieta nie ma przepustki ani odznaki.
– Opóźnia pani oględziny miejsca zbrodni.
– Przepraszam, doktorze Stone, ale przepisy…
– Przepisy pozwalają mi na wprowadzenie na miejsce zbrodni, kogokolwiek zechcę.
Funkcjonariuszka gromiła go przez chwilę spojrzeniem, palec trzymając na przycisku radia, które miała zamocowane na ramieniu. Po chwili cofnęła rękę.
– Oczywiście, doktorze Stone – odpowiedziała. Podniosła żółtą taśmę i oznajmiła, że mogę powoli przejechać.
Stone odwrócił głowę w moją stronę.
– Doktor Tesko, proszę zaczekać. – Ponownie odwrócił się do policjantki: – Zapisała pani jej VIN i numery blach?
– Tak.
– Proszę oddać mi te notatki.
Teraz była naprawdę wściekła.
– Wie pan, że nie mogę tego zrobić.
– Zarejestrowała to pani?
– Słucham?
– Czy zarejestrowała pani numer identyfikacyjny pojazdu oraz numery rejestracyjne?
– Nie, jeszcze nie…
– Więc zapisała to pani tylko w swoim notatniku?
– Tak.
– Więc proszę wyrwać tę kartkę i oddać mi ją w tej chwili, w przeciwnym razie kapitan Waters będzie tu szybciej, niż zdoła pani powiedzieć „wypieprzyli mnie z roboty”.
Mimo słabego oświetlenia, mimo cienia, jaki rzucała jej czapka z daszkiem, widziałam, jak robi się czerwona na twarzy. Bez słowa wyrwała kartkę z notesu i wręczyła ją Stone’owi. Stone zabrał od niej kartkę, po czym wsiadł do mojego samochodu. Ruszyłam i przejechałam wolno pod żółtą taśmą, którą trzymała policjantka. Patrzyła na nas z jadem w oczach.
Gdy przejechaliśmy, Stone zapytał:
– Gdzie twoja przepustka?
– Na stole w kuchni.
– Jak wrócisz do domu, włóż ją do schowka w samochodzie.
– Okej. Zrobię to… dzięki. – Wskazał mi miejsce do zaparkowania obok vana lekarza medycyny sądowej. – I przepraszam – dodałam.
Doktor Stone odwrócił głowę w moją stronę. Znowu był zły – jeszcze bardziej niż wcześniej.
– Za co przepraszasz? To zwykły krawężnik! Ty jesteś jej przełożoną. Nie zapominaj o tym. Nie tolerujemy takiego zachowania u gliniarzy – u żadnego gliniarza! Nigdy nie będą cię szanować, jeśli się ugniesz, a jeśli nie będą cię szanować, nigdy nie dostaniesz od nich tego, czego potrzebujesz przy śledztwie w sprawie śmierci, którego nie będą chcieli się podjąć.
Wysiedliśmy z beemki i przedarliśmy się przez gąszcz radiowozów, które blokowały wyjazd z Polk Street.
– Wiesz, dlaczego posunąłem się do posłużenia rangą? – zapytał Stone, wskazując na kartkę, którą skonfiskował.
– Nie.
– Jednym z powodów, dla którego trzeba mieć przepustkę, jest ten, żeby nie spisywano numeru VIN pojazdu i blach, gdy przyjeżdżasz na miejsce zbrodni, a potem nie wprowadzono ich do systemu. – Złożył kartkę na pół i wręczył mi ją. – Gdyby to zrobili, detektyw mógłby znaleźć te dane i wpaść na pomysł, że miałaś coś wspólnego z przestępstwem.
Wzdłuż ulic stały niegdyś piękne cztero- i pięciopiętrowe budynki, ich drewniane wykończenia były wyblakłe od brudu i upstrzone przez odpryskującą farbę. Skruszony marmur wciąż zdobił wejścia, górne okna przesłaniały dykty. Na parterze znajdowały się gabinety manicurzystek, salony masażu, warsztaty lakiernicze. Na balkonach wisiało pranie, a rynny były czarne od brudu. Minęliśmy lokum bezdomnych w jednym z zaułków między niszczejącymi budynkami.
– Tenderloin – skwitował Mike Stone.
Mgła dotarła znad plaży aż tutaj i wciskała się na ciasny parking, oświetlony neonem zaniedbanego hotelu o nazwie Somerville. Podmuch wiatru podniósł kołnierz mojej kurtki i wywołał dreszcz na plecach. Dreszcz w lipcu. Po raz kolejny myślałam o tym, co sprawiło, że przeprowadzkę do San Francisco uznałam za właściwy wybór. A potem przypomniałam sobie, że przecież nie miałam alternatywy.
Stone poprowadził mnie w stronę kawiarni na rogu, po południowej stronie skrzyżowania. Nazywała się Oui-Fi. Lokal posiadał wielkie okna wyglądające na dwie strony ulicy. Część z nich została przestrzelona, a z rozsypanych odłamków szkła mogłam wywnioskować, że strzelano w środku. Kilka stolików i krzeseł leżało przewróconych na podłodze. Tabliczki do znakowania dowodów znajdowały się przy śladach krwi w okolicach wejścia. Na jednym z okien było tej krwi więcej – tworzyła rozmazaną smugę. Umundurowani funkcjonariusze pilnowali miejsca zbrodni przed zebranym tłumem, a policjanci w cywilu przesłuchiwali ludzi przy stolikach i w boksach.
Łysy mężczyzna w garniturze koloru jednodniowego siniaka skinął Stone’owi głową, nie przerywając swojej pracy. Przesłuchiwał młodego mężczyznę z dredami. Ten ciągle coś wskazywał i dyszał.
– … i po prostu skoczył zaraz za nim i wyciągnął broń, a potem zaczął strzelać wszędzie… – Świadek naśladował strzelca, jakby przedstawiał scenę z filmu akcji. – Kurwa, człowieku… dlaczego on to zrobił?
– Byłby pan w stanie go zidentyfikować? – zapytał mężczyzna w garniturze, gdy Mike Stone poprowadził mnie dalej, poza zasięg słuchu.
– Tędy – powiedział i ruszyliśmy w stronę Geary Street. Cała przecznica między Polk a Larkin była jednym wielkim miejscem zbrodni. Stone wszedł do restauracji o nazwie Kim Son 88. Umundurowany funkcjonariusz stał w drzwiach z podkładką do notowania.
– Doktorzy Michael Stone i Jessie Teska, z biura Naczelnego Lekarza Sądowego w San Francisco S-1-0-2, sygnatura 0-C-7 – wyrecytował Stone. Policjant sprawdził zegarek, wpisał godzinę i wpuścił nas bez słowa.
Lokal Kim Son 88 był barem na wynos. W środku ustawiono cztery, może pięć stołów, znajdowało się tam stanowisko z kasą, a za nim przejście do kuchni. Właściciele ustawili w kącie ołtarzyk – złotego Buddę, wokół którego położono trochę owoców oraz szklany kieliszek. Owoce zaczynały gnić.
Martwy mężczyzna leżał na plecach zaraz przy drzwiach do kuchni. Był młodym Azjatą z okrągłą twarzą, brązowymi oczami i krótkimi czarnymi włosami. Jego pełne wargi zastygły w grymasie. Miał jakieś metr sześćdziesiąt pięć, może metr siedemdziesiąt wzrostu. Nie byłam w stanie określić na oko jego wagi, bo miał ubrania zbyt grube jak na tę pogodę, mimo mgły i mocno wiejącego wiatru. Na środku jego czoła widniała czerwona dziura. Krew brudziła białą podłogę – jedna plama znajdowała się centralnie pod jego głową i dookoła niej, a druga – mniejsza – kawałek na lewo.
– Cześć, Keith. – Stone przywitał się z krzepkim czarnoskórym mężczyzną w golfie i marynarce. Pochylał się nad oznaczoną tabliczką kulą.
– Cześć, doktorku. Kaliber dziewięć milimetrów – powiedział, po czym przechylił głowę i zlustrował mnie wzrokiem. Był gdzieś w wieku Stone’a, z ciemnobrązowymi oczami, krzaczastymi brwiami i wąsem, przez który wyglądał, jakby się krzywił. Miał okrągłe okulary w czarnych oprawkach i fedorę na głowie. Poruszał się po miejscu zbrodni sprawniej, niż wskazywałaby na to jego postura.
– Inspektorze Keicie Jonesie, to nasza nowa asystentka patologa, doktor Jessie Teska. – Uśmiechnęłam się uprzejmie, a detektyw kiwnął głową. Jego spojrzenie nieco złagodniało. – Znasz tożsamość denata?
– Eugene Chen, pseudonim Gruda. W bazie figuruje jako drobny złodziejaszek. Siedział kilka miesięcy za włamy do samochodów przy parku Lincolna. Wyszedł trzy tygodnie temu.
Podeszliśmy do ciała Eugene’a „Grudy” Chena.
– Tym razem chciał ukraść laptopa. Świadkowie zeznali, że Gruda wszedł do kawiarni na rogu i rozglądał się, jakby szukał znajomego. Zatrzymał się przy mężczyźnie, który pracował na laptopie. Gruda zabrał laptopa i zaczął biec do drzwi, ale właściciel sprzętu wyciągnął pistolet i strzelił kilka razy. Ścigał Grudę, a ten wbiegł tutaj. W tym miejscu go dopadł.
Detektyw trzymał w ręce malutką latarkę. Użył jej, żeby oświetlić pomieszczenie.
– Po tym, jak strzelec zabił Grudę, podszedł do niego, zabrał laptopa, włożył do torby i uciekł. – Skierował światło latarki w cztery rogi pomieszczenia. – Kamery są w tych miejscach, na ulicy też. Jeśli były włączone, powinniśmy mieć nagranie z kilku ujęć.
– Ile strzałów? – zapytał Stone.
Detektyw uśmiechnął się szeroko.
– To twoja praca, żeby mi powiedzieć, prawda?
Dla mnie wyglądało to na nieszkodliwy przytyk, ale Stone się najeżył.
– Ile łusek i pocisków znalazło CSI?
– Jedenaście łusek i jedna kula, w ścianie przy kasie.
Mike Stone wyjął z kieszeni parę fioletowych rękawic nitrylowych i, ku mojemu zaskoczeniu, wręczył je mnie.
– Doktor Tesko, czy byłabyś tak uprzejma i wyświadczyła przysługę inspektorowi Jonesowi? – Wpatrywał się w detektywa.
Rękawiczki były wielkości ogromnych dłoni Mike’a i ich końce zwisały z moich palców jak kondomy. Stone chciał, żebym przeprowadziła oględziny w ramach jakiegoś testu na to, kto obsika więcej drzew? Okej.
Ukucnęłam, żeby obejrzeć ciało Grudy Chena, zaczynając od widocznej rany. Była półokrągła i znajdowała się na środku czoła, bez osadu z sadzy. Gdy zebrałam krawędzie skóry razem, utworzyły postrzępioną linię.
– Rana wylotowa na czole – powiedziałam Jonesowi. Chen miał na sobie skórzaną kurtkę z łańcuchami, a pod tym ciemną bluzę z kapturem. – Potrzebuję światła.
Jones wręczył mi swój długopis z latarką. Użyłam go, by odsunąć krawędź bluzy przy kołnierzu denata. Wiązka światła ukazała mi co najmniej trzy kolejne warstwy ubrań. Biorąc pod uwagę, że był szczelnie ubrany, nie miałam możliwości sprawdzić dokładnie, czy gdzieś jeszcze znajdowały się rany postrzałowe albo tatuaże świadczące o przynależności do gangu. Rozpięłam jego kurtkę i odsunęłam kolejne warstwy ubrań od ciała. Zobaczyłam na piersi dwie rany postrzałowe o poszarpanych krawędziach. Kolejną dostrzegłam zaraz obok pępka.
– Dostał co najmniej trzy strzały w plecy, wszystkie kule wyszły przodem tułowia.
Keith Jones notował wszystko dokładnie w notatniku. Gdy spojrzałam na oczy Grudy, coś do mnie dotarło. Były skierowane na boki.
– Kto go przekręcił?
Detektyw spojrzał na Stone’a, zanim mi odpowiedział.
– Świadkowie zeznali, że Gruda upadł na ziemię twarzą zaraz po strzale w głowę. Laptop znajdował się pod nim. Zabójca obrócił go na plecy i zabrał sprzęt.
Kiwnęłam głową i wskazałam na niewielką plamę krwi po lewej stronie Chena.
– To tutaj upadł. I nie leżał tak długo. Wasz strzelec nie marnował czasu i nie martwił się tym, że strzelił człowiekowi w głowę. Od razu zabrał laptopa.
Wstałam ostrożnie i odsunęłam się od ciała.
– No dobrze, inspektorze Jonesie. Na tę chwilę mam cztery rany postrzałowe – trzy na tułowiu i jedna na głowie. Ale proszę zrozumieć, że nie jest to pełen raport. Nie dowiemy się, ile strzałów oddano, dopóki nie zabierzemy ciała do prosektorium.
– Zgadza się z tym, co powiedzieli świadkowie – stwierdził Jones. – Sprawdzimy też, czego dowiemy się z nagrań.
Doktor Stone uśmiechał się pod nosem. Zdałam test. Oddałam Jonesowi latareczkę. Detektyw odsunął się ode mnie z udawanym przerażeniem, bo widział wcześniej, jak dotykałam nią ciała denata. Zaśmiałam się głośno… a wtedy moje spojrzenie padło na drzwi.
Na rogu Larkin, zaraz za policyjną taśmą, stały vany telewizyjne z rozstawionymi na statywach kamerami. To była ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam: moja roześmiana morda, na żywo z miejsca brutalnej zbrodni, a wszystko to w wiadomościach, w dodatku w czasie mojego pierwszego dnia pracy.
To powinien być koniec mojego związku z Eugene’em „Grudą” Chenem. To zabójstwo i tak nie powinno należeć do mnie – to Stone pracował na telefon. Ale gdy wczołgiwałam się do łóżka z Beą, krótko po północy, czekała mnie jedna z niewielu nocy, które miałam przespać w pełni tamtego lata w San Francisco. A wszystko to przez Grudę Chena i jego głupi, śmiertelny błąd.
Ciąg dalszy w wersji pełnej