Skandaliczny romans panny Grant - ebook
Skandaliczny romans panny Grant - ebook
W Edynburgu trwają przygotowania do wizyty króla Jerzego IV. Odświętny nastrój drażni Constance, która z goryczą myśli o zbliżających się urodzinach. Utraciła wszystko, co kochała, teraz musi się zadowolić pozycją damy do towarzystwa, chociaż żywo interesuje się polityką i pod pseudonimem pisze pełne pasji eseje społeczne. Chętnie zrobiłaby coś szalonego, przerwała monotonię samotnego życia. Wdaje się w pogawędkę z sympatycznym nieznajomym, pozwala zaprosić na lunch, nie protestuje, gdy Grayson wynajmuje dla nich pokój w tawernie. Oboje marzą o chwili zapomnienia i choć udaje im się uciec od codziennych problemów, o wiele trudniejsze okaże się ignorowanie podszeptów serca, że właśnie odnaleźli miłość życia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9997-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Posiadłość Clachan, Szkocja, czerwiec 1816 r._
Constance Grant stała na szczycie wzniesienia i wpatrywała się w zwęglone szczątki wioski Clachan Bridge. Choć minął już miesiąc, odkąd to miejsce zostało spalone i doszczętnie zrównane z ziemią, wciąż unosił się tu ostry smród dymu, który wypełniał usta i nos.
W październiku ubiegłego roku sędzia po raz pierwszy próbował doręczyć mieszkańcom nakazy sądowe. Mieszkańcy wioski bezczelnie je podarli. W listopadzie sędzia wrócił. Tym razem przybył pod eskortą kilku konstabli. Towarzyszył mu zarządca majątku lairda. Zarządca nazywał się Robert Lockhart i dopóki nie zyskał przychylności lairda, był zwykłym synem pastora, jednym z nich. Człowiekiem niegdyś przez wszystkich podziwianym i drogim sercu jednej głupiej kobiety zaślepionej miłością. Człowiekiem, który teraz stał się zwiastunem ich upadku. Może i niechętnie, ale koniec końców dopilnował, by nakazy sądowe zostały oficjalnie doręczone.
Pomimo świadomości tego, co spotkało inne wioski w posiadłości, jak i okoliczne tereny, mieszkańcy Clachan Bridge nie chcieli złożyć broni. Mieli nadzieję i modlili się o ułaskawienie. O to, by zwyciężyła sprawiedliwość, żeby Lockhart udaremnił plany swojego mocodawcy. Przecież wcześniej zapewnił im odroczenie eksmisji, dzięki czemu mogli przeczekać ostrą zimę we własnych domach. Niektórzy którzy uznali to za dobry znak, uprawiali jak zwykle przydomowe ogródki, orali pola i przygotowywali się do przyszłorocznych zbiorów. Kiedy jednak Lockhart pojawił się ponownie w maju z oddziałem swoich ludzi, przybyszów rekrutowanych z nizin, mieszkańcy wioski byli zmuszeni zaakceptować fakt, że zarządca ich nie obroni. Mieli stracić swoje domy, ziemię i środki do życia.
Wszystkie te zniszczenia i masowe eksmisje były dokonywane w imię czegoś, co nazywano w tamtych dniach postępem. Głębokie niedowierzanie szybko przerodziło się we wściekłość i strach, a następnie w dziką panikę. Tego sądnego dnia kobiety próbowały ratować dzieci i dobytek, a mężczyźni rozpaczliwie starali się powstrzymać ludzi zarządcy przed zburzeniem chat.
Dano im piętnaście minut na opuszczenie domów. Piętnaście nędznych minut na wyniesienie na zewnątrz wszystkiego, co posiadali. Ciężkie drewniane kufry załadowane ubraniami, zastawą stołową i pamiątkami rodzinnymi były ustawiane w przydomowych ogródkach. Ze zbyt ciężkich do przeniesienia komód pospiesznie wyciągano miski, garnki, przybory kuchenne i łyżki. Czajniki i płyty do pieczenia były zabierane z palenisk, przy których leżały od dziesięcioleci. W miarę upływu minut panika ustępowała miejsca ponurej determinacji. Dzieci niepewnie dreptały tam i z powrotem, chwytając, co się dało: stołki, dzbanki na wodę, dywaniki sprzed kominków, żeliwne patelnie. Kobiety zabierały kołowrotki, a mężczyźni narzędzia do pracy.
Ojciec Constance przepchnął się przez tłum mieszkańców i rzucił na Lockharta – jednego ze swoich dawnych uczniów, mężczyznę, którego serdecznie powitał w swoim domu, gdy ten przyszedł się zalecać do jego jedynej córki. Zarządca nie próbował się bronić. Jego oczy błądziły ponad ramieniem jej ojca i szukały oczu Constance. Czy to była jego ostatnia prośba o zrozumienie lub przebaczenie? Constance odwróciła się od niego z bólem serca. Nie wątpiła, że Lockhart był rozdarty, ale dokonał już wyboru, a ona zdecydowała, że nie będzie mu współczuć i nigdy mu nie wybaczy.
Mieszkańcy wioski gorączkowo krzyczeli do siebie nawzajem, spanikowane kury biegały w kółko, gdacząc głośno. Psy szczekały, krowy ryczały z przerażenia. A potem Lockhart sprawdził godzinę na srebrnym zegarku, który laird podarował mu z okazji awansu na zarządcę. Kiedy ogłosił drżącym głosem, że upłynęło piętnaście minut, wszyscy, od najmniejszego niemowlęcia trzymanego do najstarszej babki, umilkli.
Zarządca zawahał się, jakby nie potrafił wydać rozkazu, ale jego ludzie się nie zawahali. Wkroczyli do akcji, burząc ściany chat, rąbiąc pale podtrzymujące dachy i bezlitośnie wyrywając drzwi z zawiasów. Zapłonął ogień. Zaczął się lament, płacz i krzyki. Strzechy z paproci i wrzosów, które przez piękną wiosenną pogodę były suche jak pieprz, w ciągu kilku sekund zajęły się ogniem. Żar był tak silny, że zmusił wszystkich do odstąpienia od chat. Od czasu zeszłorocznych tragicznych wydarzeń podczas palenia sąsiedniej wioski nikt nie zaryzykował pozostania w domu w ramach protestu. Spalenie człowieka w jego własnej chacie podczas eksmisji najwyraźniej w świetle prawa nie było morderstwem.
Patrzyli więc w milczeniu, to znaczy milczeli wszyscy oprócz szlochających dzieci, wyjących psów oraz pastora, ojca Lockharta, który modlił się bezskutecznie i za późno, by jego trzódka została oszczędzona.
Płomienie przybrały na sile. Dym stał się gęstą czarną chmurą, której smród wypełniał usta i nosy, sprawiając, że oczy szczypały i łzawiły. Lockhart stał w lekkim rozkroku, z ponurą miną, unikając spojrzenia Constance. Mieszkańcy wioski byli zbyt oszołomieni, by go błagać o litość czy mu złorzeczyć. Constance stała w milczeniu, przekonana, że jest świadkiem wizji piekła. Nie przypuszczała, by kiedykolwiek miało ją spotkać coś gorszego. Ale wtedy usłyszała, że jej ojciec wydaje dziwny dźwięk przypominający szloch i powoli pada na ziemię. Na pomoc przybiegła mu Mhairi, miejscowa zielarka, ale nawet ona nie była w stanie pomóc.
Od tego strasznego dnia minął miesiąc. Wspomnienia sprawiły, że Constance zapiekły oczy. Nie zapłakała jednak, nie miała już więcej łez. Odwróciła się od ruin wioski i ruszyła w górę krętą ścieżką prowadzącą do budynku szkoły. Tutaj się urodziła, tu umarła jej matka. Jej ojciec leżał na cmentarzu położonym o milę stąd, za wrzosowiskiem. Pochowano go w rodzinnym grobie z żoną i dwójką małych dzieci, jej braćmi, którzy urodzili się zbyt wcześnie i których Constance nigdy nie poznała. Teraz wszyscy byli już razem. Miała gorącą nadzieję, że zaznali spokoju.
Jeśli chodzi o mieszkańców wioski, to niektórzy zgodzili się wyruszyć w opłaconą przez lairda podróż do Kanady. Inni próbowali zarobić na życie na wybrzeżu. Byli i tacy, którzy rozproszyli się na cztery strony świata, szukając miłosierdzia u swoich krewnych albo próbując ułożyć sobie na nowo życie w miastach. Bardzo niewielu spędzało noce w budynku szkoły, do której zakradali się po zmierzchu, by znaleźć tam schronienie i pożywienie. Czy obecność Constance ich chroniła? Jak dadzą sobie radę, gdy ona odejdzie? A przecież musiała wyjechać, bo nie było już nikogo i niczego, kto by ją tu trzymał.
Młode pędy, które wyrosły z zasianych wiosną nasion, zwiędły i zmarniały na podwórkach. Tak samo umarła nadzieja. Wioska miała się stać pastwiskiem dla owiec. Constance wierzyła, że ludzie, których uczył niegdyś jej ojciec, a potem ona, przetrwają. Wszyscy byli twardzi, lecz utrata ziemi złamała ich serca i dusze.
Constance też była załamana. Trawił ją żal i poczucie winy. Czy mogła zrobić więcej, aby temu zapobiec? Może lepiej argumentować albo żarliwiej błagać? Teraz już nigdy się tego nie dowie. W jej drewnianym kufrze było niewiele rzeczy. Przynajmniej kiedy dotrze już na południe, będzie miała zapewnione schronienie.
A co do tego domu, jedynego, jaki znała, to jaki byłby pożytek z sali szkolnej, skoro zabrakło dzieci do nauczania? To był solidny budynek z łupkowym dachem, szybami w oknach i paleniskiem w każdym pomieszczeniu. Bez wątpienia laird znajdzie dla niego zastosowanie. Może przeznaczy go na dom dla zarządcy, który tak dobrze mu służył? Czy Lockhart będzie w stanie tu żyć z duchami, które z pewnością go nawiedzą? Constance przeklęła mężczyznę, który ich zdradził.
Pożegnała się z rodzicami przy ich grobie. Woźnica powinien się po nią zjawić lada chwila. Chwyciła koszyk, po raz ostatni przekręciła klucz w zamku drzwi szkoły i zostawiła go tam. Potem wróciła ścieżką, by usiąść na prostym drewnianym kufrze i czekać na wóz.ROZDZIAŁ 1
_Ptaszki mi doniosły, że tego lata Szkocja może się spodziewać egzotycznego i rzadkiego gościa. Wkrótce na naszym wybrzeżu podobno pojawi się paw królewski. Będzie tam krótko, a następnie powróci do stolicy, swojego naturalnego siedliska. Ta wizyta ukazuje sezonowe zwyczaje tak zwanych szkockich arystokratów, którzy będą ustawiać się w kolejce, aby powitać pawia. Ci, którzy chwalą się swoimi szkockimi korzeniami, tak naprawdę traktują swoje rozległe posiadłości jak dojną krowę służącą do finansowania londyńskiego stylu życia. Ich ciężko pracujący dzierżawcy są dla nich jedynie środkiem do osiągnięcia nadzwyczaj korzystnego celu. W takim towarzystwie nasz dostojny królewski gość będzie się czuł jak u siebie w domu. W końcu ciągnie swój do swego._
_Jako że minęło ponad dwieście lat, odkąd po raz ostatni zostaliśmy zaszczyceni wizytą monarchy, można by pomyśleć, że nasza piękna górska Kaledonia jest jak pomijany krewny, którego tylko z grzeczności uwzględnia się w unii między Królestwem Anglii a Królestwem Szkocji. Dla nas, zwykłych obywateli, zasadniczym pytaniem jest, czy powinniśmy rozwinąć czerwony dywan przed przybyszem i dać wyraz naszej słynnej gościnności, czy też wyłożyć przed nim na stół zgniłe owoce i zademonstrować naszą słynną wrogość wobec tych, którzy nas uciskają. Biorąc pod uwagę, że Jego Wysokość jest znanym smakoszem, ale ma skłonności do ekscesów i podagry, Wasza Flora poleca owoce. Dużo owoców podawanych z zapałem i ostrożnością._
_Jeśli niektórzy z naszej kaledońskiej elity zostaną przy tym lekko pokiereszowani, można to uznać za sprawiedliwość dziejową. Nie wolno zapominać, że ci sami ludzie starannie unikają pobrudzenia sobie rąk. Wolą, by to ich zarządcy wypędzali ciężko pracujące rodziny z miejsc, które należały do nich od pokoleń._
Flora MacDonald, „Nowy Dziennik Jakobicki”
_Newhaven, niedaleko Edynburga_
_Poniedziałek, 8 lipca 1822 r._
Mimo że wioska rybacka Newhaven znajdowała się nie dalej niż trzy mile od centrum Edynburga, dzięki czystszemu powietrzu było tu jak w innym świecie. Constance szła brukowaną ulicą, mijając rzędy charakterystycznych domów, do których wchodziło się po stromych schodkach prowadzących od razu na pierwsze piętro, bo na parterze było miejsce na suszenie rybackich sieci.
Panowała tu cisza nieprzerywana harmidrem edynburskiego ruchu ulicznego, do którego Constance się nie przyzwyczaiła. Kiedy wychodziła ze swojego domu przy Coates Crescent, nie wiedziała jeszcze, że tu przyjdzie. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, jak to się stało, że nogi poniosły ją nad zatokę Firth of Forth. Najwyraźniej spacerowanie wychodziło jej dużo lepiej niż myślenie. Gdy dotarła do portu, nagle ogarnęła ją melancholia.
Było po odpływie, łodzie rybackie tkwiły na mieliźnie. W powietrzu unosił się zapach soli, spieczonych na słońcu wodorostów i ryb, chociaż większość została już sprzedana na targu po drugiej stronie portu. Newhaven w niczym nie przypominało położonej z dala od morza górskiej wioski, którą Constance opuściła sześć lat temu, a jednak przywodziło na my myśl Clachan Bridge. Ogarnęła ją fala tęsknoty oraz pragnienie powrotu do szczęśliwszych czasów. Zazwyczaj starała się nie rozpamiętywać przeszłości, jednak tego dnia wróciły do niej wspomnienia, które od dawna tłumiła. Duchy tych, których straciła, domagały się wysłuchania. Co się stało z dziećmi, które uczyła? Czy któreś z nich przeżyło wystarczająco długo, by cieszyć się życiem? Czy pozostał jakiś ślad, który przypominałby pasterzom, którzy teraz przemierzali te ziemie, o tętniącej niegdyś życiem wiosce? A co z lojalnym zarządcą, którego laird zatrudnił do brudnej roboty? Czy znalazł inne zastosowanie dla budynku szkoły? Może pozwolił szkole popaść w ruinę, a może się tam wprowadził? _Marbhphaisg orra!_ Niech będą po stokroć przeklęci wykonawcy rozkazów lairda.
A jednak w jej przekleństwie brakowało goryczy. Gdyby Lockhart odmówił wykonania polecenia lairda, ten po prostu znalazłby innego zarządcę. To, że nie odmówił, wiele Constance nauczyło. Kiedy opuszczała Clachan Bridge, jej serce nie było złamane, tylko zbolałe. W tych pierwszych miesiącach po tragedii, kiedy Pearl dała jej dach nad głową, Constance ledwie miała ochotę wstawać rano z łóżka. Dni mijały, a ona nawet nie zdawała sobie sprawy z upływu czasu. Dryfowała przez swoje pierwsze edynburskie lato bez celu, nieświadoma. że jesień przechodzi się w zimę, a zima w wiosnę. W szarym mieście łatwo było przegapić zmiany pór roku. Łatwiej było pogrążyć się w bezczynności.
Aż w końcu Pearl przedstawiła jej pewnego mężczyznę, który zmusił Constance, by spojrzała na siebie krytycznie i zadała sobie pytanie, czy naprawdę chce być taka bezwolna. Czy zamierza biernie się przyglądać, jak tacy ludzie jak laird i jego zarządca niszczą cudze życia. Paul poradził jej, by przestała płakać, zaczęła protestować i spróbowała otworzyć ludziom oczy. Niech przestaną chować głowy w piasek, niech rozlegnie się krzyk, którego nie sposób ignorować.
Constance uśmiechnęła się do tego wspomnienia, a jej nastrój odrobinę się poprawił. Pearl dała jej schronienie, a Paul przywrócił jej życiu cel. Przez ostatnie cztery lata Constance niestrudzenie opowiadała o krzywdach mieszkańców górskich osad. Była przekonana, że jej wysiłki wpłyną na opinię publiczną. Gdy tylko ludzie poznają prawdę, z pewnością zażądają zakończenia tego procederu.
Jednak stało się inaczej, coraz więcej wiosek znikało, a tereny po nich zamieniano w pastwiska dla owiec. Paul zaczynał tracić zapał, a wczoraj stwierdził, że już zbyt długo krzyczą na próżno i być może nadszedł czas, aby przyznać się do porażki. Constance długo protestowała i błagała, by się nie poddawał, jednak i ją opadły wątpliwości. Czy marnowała swój czas? Czy ta krucjata nie miała sensu? Constance mieszkała w Edynburgu od sześciu lat. Przez dwa pierwsze była zagubiona, a przez ostatnie cztery wkładała serce i duszę w swoją działalność. Wszystko na nic.
Poświęciła tak wiele i wszystko na próżno? To, co tak zwane elity promowały jako postęp, okazało się niemożliwe do zatrzymania. Stare zasady zostały zniszczone, wkrótce w górach Szkocji nie będzie już rdzennych mieszkańców, a po bezkresnych pastwiskach będą wędrować owce.
W przyszłym tygodniu kończyła czterdzieści lat. I co osiągnęła w tym wieku? Jej jedyni bliscy leżeli na cmentarzu przy Clachan Bridge. Nadzieje na założenie własnej rodziny również zostały tam pochowane, zniszczone przez człowieka, który przedłożył swoje ambicje nad jej potrzeby. Jej działalność wymagała dyskrecji, może dlatego poza Pearl i Paulem nie miała przyjaciół ani powierników.
Och, na litość boską, co było z nią nie tak? Był piękny dzień, a ona zamiast się nim cieszyć, pogrążyła się w czarnych myślach. Może i jej życie było nudne, ale przecież całkiem wygodne.
Minęła zamknięty targ rybny i dotarła do wejścia do portu. Usilnie próbowała się otrząsnąć z ponurego nastroju, ale po raz pierwszy w życiu czuła nieubłagany upływ czasu.
Przypomniała sobie w duchu, że wiek to tylko liczba. Kiedy się obudzi rano w dniu swoich urodzin, nie będzie się różnić od kobiety, którą była wieczorem. No i właśnie o to jej chodzi. Nie chciała powoli wkraczać w średni wiek, pragnęła odzyskać dawny blask i budzić się z ciekawością, co przyniesie nadchodzący dzień. Chciała, by każdy dzień wyróżniał się na tle innych, a nie rozmywał się w odcieniach sepii. Chciała więcej kolorów.
W końcu nastrój Constance się poprawił. Zbyt wiele poświęciła, by teraz się poddać. Jeśli król rzeczywiście przyjedzie do Edynburga, a to wydawało się teraz bardzo prawdopodobne, to oczy całego świata zwrócą się na miasto. To będzie doskonała okazja, żeby narobić szumu, którego nie będzie można zignorować. Szkocka arystokracja zjeżdża tłumnie do miasta, dumnie prezentując barwy swoich klanów, podczas gdy prawdziwi górale są wyrzucani ze swojej ziemi. Co za hipokryzja! Ta wizyta może być początkiem prawdziwych zmian. To była ostatnia szansa, by przekonać ludzi do swych racji i położyć kres niesprawiedliwości. Nie mogła się teraz poddać! Jeśli już musi skończyć czterdzieści lat – czterdzieści! – to niech to będzie punkt zwrotny. Nie będzie się chować w łóżku. Przekona Paula, żeby się nie poddawał. Rzuci się w wir pracy, by jak najlepiej wykorzystać wizytę króla.
Uśmiechnęła się, bo jej nastrój wreszcie zaczął pasować do dzisiejszego dnia. Postanowiła, że dziś pozwoli sobie na chwilę wytchnienia i nie będzie się zamartwiać przyszłością. Dotarła do najdalej wysuniętego punktu falochronu. Nadchodzący przypływ był coraz bliżej wejścia do portu. Zamknęła oczy i podniosła głowę ku słońcu, by poczuć nieco ciepła na twarzy.
Grayson Maddox obserwował okolice nabrzeża i falochronu u wejścia do portu. Jeśli król Jerzy przypłynie do Edynburga, to właśnie tutaj. Wizyta nie została jeszcze oficjalnie potwierdzona, ale Grayson wiedział z pewnych źródeł, że okręt Jego Królewskiej Mości jest przygotowywany w Greenwich do podróży. Chociaż przypominał Shonie i Neilowi, że dopóki okręt nie wypłynie do portu, nic nie jest przesądzone, to jego dzieci nie kryły podekscytowania. Grayson nie widział w tym nic ekscytującego. Stać wraz z tysiącami innych osób, by przelotnie spojrzeć na monarchę? Jego dzieci miały jednak inne zdanie, a jemu w ostatnich czasach rzadko udawało mu się sprawić im radość. Na początku podszedł sceptycznie do prośby, by wybrał się do Edynburga i osobiście zapewnił im zakwaterowanie na czas królewskiej wizyty. Ostatecznie perspektywa kilku dni tylko dla siebie wydała mu się bardzo pociągająca. Dlatego też wyruszył na wschód i kiedy przybył wczoraj do miasta, ze zdumieniem odkrył, że jego dzieci miały rację. Edynburg już teraz był pełen gości, a w powietrzu wyczuwało się podekscytowanie.
Mimo że Grayson postanowił zrobić sobie przerwę od pracy i tego ranka nie zamierzał odwiedzać portu, coś jednak przyciągnęło go na nabrzeże, na którym panował kojący spokój. Spróbował wyobrazić sobie to miejsce wypełnione tłumami wiwatującymi na cześć króla. Wyobraził sobie orkiestrę grającą marsza przy wejściu na molo, nieopodal wieży Martello. Należałoby podnieść most zwodzony, aby szalupa, która miała zabrać króla z okrętu, mogła wpłynąć do wewnętrznej części portu. Grayson parsknął śmiechem, gdy wyobraził sobie tłustego króla, który, ubrany w jeden ze swoich jaskrawych mundurów – być może admiralski – podnosi się z łódki, pocąc się i sapiąc. Żeby wciągnąć na molo takiego olbrzymiego dorsza, będą pewnie potrzebowali podnośnika.
Kiedy się zaśmiał, poczuł, że napięcie, którego nawet nie był świadomy, zaczyna ustępować. Chociaż kochał swoje dzieci, to w miarę upływu czasu stawały się dla niego coraz większym kłopotem. Podobnie było z jego stocznią. Nie było to zmartwienie jako takie, bo interesy szły dobrze, ale jego przedsiębiorstwo zabierało mu każdą chwilę, której nie pochłaniały jego dzieci. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał choćby pół dnia dla siebie.
Co miał teraz zrobić z wolnym czasem? To pytanie wprawiło go w zakłopotanie. Powinien chyba wrócić do miasta i poszukać odpowiedniego hotelu. Wydawało mu się to jednak mało ciekawe. Czego więc chciał? Tego pytania nikt, łącznie z nim samym, nie zadawał mu od bardzo dawna. Na litość boską, był chyba kimś więcej niż ojcem i właścicielem stoczni? Szczera odpowiedź brzmiała: już nie. Kiedyś był mężem, ale potem wydarzyła się tragedia, po której zajmował się głównie tym, by bliskie mu osoby miały z życia coś więcej niż on sam. Nigdy nie uważał tego za poświęcenie. Nie był niewolnikiem ani swoich dzieci, ani swoich pracowników, świadomie podjął taką decyzję. W przypadku Shony i Neila był to nadzwyczaj ciężki obowiązek, bo musiał ich wychowywać sam. Nie żeby byli ciężarem, ale…
Grayson przyznał w duchu, że dobrze było zasmakować wolności. Dawno wyrósł z wieku, w którym wyczynia się głupoty, lecz właśnie na to miał teraz ochotę. Zapomnieć o świecie i zrobić coś głupiego, co zszokowałoby tych, którzy go znali. Coś, co choćby na chwilę zawróciłoby go z drogi, którą inni ludzie oczekiwali, że będzie podążał.
Zastanawiając się nad tym, przeszedł przez most i ruszył drogą między dokami. Jego wyćwiczone oko odruchowo oceniało zacumowane tam łodzie. Skierował się w stronę punktu widokowego na końcu falochronu. Przyciągnął go tam widok, jaki roztaczał się na zatokę i wybrzeże hrabstwa Fife. Kiedy zauważył stojącą w cieniu kobietę, był już na tyle blisko niej, że nie miał jak zręcznie zawrócić.
Była wysoka, ale drobna. Ubrana w szarą suknię, ciemnoniebieski szal i słomkowy kapelusz. Mogła być w wieku gdzieś między trzydziestką a czterdziestką. W sposobie, w jaki się poruszała, były elegancja i intrygująca pewność siebie.
– Przepraszam panią, nie chciałem przeszkadzać.
– To jest publiczne molo, sir. Nie mogę rościć do niego pretensji.
Spojrzała w górę i napotkała spojrzeniem jego oczy, a Grayson poczuł wstrząs i dziwne uczucie jakby do rozpoznania, ale przecież nigdy wcześniej się nie spotkali, był tego pewien. Miała niski głos, w którym pobrzmiewał charakterystyczny akcent z gór.
Jej skóra była gładka i blada, lekko przyprószona piegami. Miała brązowe włosy i niczym niewyróżniające się rysy, za wyjątkiem oczu, które miały kształt migdałów.
Jej uśmiech zbladł.
– Czy ja pana znam?
Odwrócił wzrok od jej twarzy i pokręcił głową. Pewnie byłaby zniesmaczona, gdyby wiedziała, jaki wywarła na niego wpływ. Sam był zniesmaczony. Chyba.
– Dzisiaj jest dobra widoczność – powiedział. – Na tyle, że można stąd dostrzec całą drogę do Stirling.
– Zgadza się, widać co najmniej Dunfermline – odpowiedziała.
– Nigdy wcześniej tu nie byłem. – Stanął obok i utkwił wzrok w majaczącym w oddali wybrzeżu Fife. Był bardzo dotkliwie świadomy jej obecności u swego boku. Pożądanie gościło w jego życiu rzadko, zawsze łatwo było je stłumić lub zaspokoić, jeśli pozwalały na to okoliczności. To, co odczuwał teraz, było inne. – Kiedy wychodziłem z domu, nie sądziłem, że nogi poniosą mnie do Leith – powiedział, ryzykując spojrzenie w jej stronę.
– Też nie przypuszczałam, że znajdę się w Newhaven.
Jej oczy napotkały jego spojrzenie tylko na moment, ale znów to poczuł. Jakby coś go do niej przyciągało. Czy ona też to czuła?
– Przyjechałem do Edynburga dopiero wczoraj – wyjaśnił. – Jestem z Glasgow.
W odpowiedzi otrzymał jeszcze jeden uśmiech. Tym razem nie odwróciła wzroku.
– Wywnioskowałam to z pana akcentu. Co pana sprowadza do Edynburga, panie?…
– Maddox. Grayson Maddox. – Wyciągnął do niej dłoń, a ona ją chwyciła. W przeciwieństwie do niego miała rękawiczki, ale i tak dotyk jej palców go poraził. – Jak się pani miewa, pani?…
– Grant. Constance Grant. Panna, nie pani.
Panna! Śmieszne i niedorzeczne, ale ulżyło mu, gdy to powiedziała.
– Jestem w Edynburgu, żeby znaleźć nocleg na czas wizyty króla – odparł. – To znaczy, jeśli mam być szczery, nie jestem tym osobiście zainteresowany, ale Shona i Neil nalegali, żebym zapewnił nam miejsce w przyzwoitym hotelu. Myślałem, że na to za wcześnie, ale okazuje się, że mieli rację, a ja byłem w błędzie, i… No i dlatego tutaj jestem. Nie planowałem przyjazdu do Leith, ale doki… Widzi pani, zajmuję się budowaniem statków. Stocznia Maddox na Clyde, ale właściwie co to panią… – Urwał, zdając sobie sprawę, że plecie. – No tak, pytała pani.
– Pytałam. Shona i Neil, to pana dzieci?
– Tak. – Nie, w jej spojrzeniu nie było rozczarowania, musiało mu się przewidzieć. – Ich matka, a moja żona, zmarła jakiś czas temu.
– Bardzo mi przykro.
– Tak, trudno jest owdowieć i samotnie wychowywać dwójki dzieci, ale nie zawsze można mieć to, czego się chce, prawda? Od tamtego czasu minęło osiem lat, więc jestem samotny prawie tak długo, jak długo byłem żonaty. Proszę mi wybaczyć, panno Grant, nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego pani to wszystko opowiadam.
Bez wątpienia zepsuł nastrój, bo teraz patrzyła na niego zupełnie inaczej. Może to i dobrze.
– Zostawię panią, żeby mogła się pani nacieszyć widokiem – dodał z żalem w głosie.
– Nie, niech pan nie idzie. – Położyła rękę na jego ramieniu, aby go zatrzymać. Ten gest zaskoczył ich oboje. – Przeprowadziłam się do Edynburga sześć lat temu. Wcześniej byłam nauczycielką w górach. Planowałam wyjść za mąż i spędzić tam resztę życia, ale laird wykarczował nasze ziemie pod hodowlę owiec. Nie da się uczyć w pustej szkole. A jak się okazało, za mąż też nie wyszłam, bo… Nieważne. – Cofnęła dłoń, zaskoczona swoim zachowaniem i spojrzała w dół, na fale u wejścia do portu. – Próbuję powiedzieć, panie Maddox, że rozumiem, co pan miał myśli, mówiąc, że nie zawsze można mieć to, czego się chce.
– Oczywiście, choć muszę przyznać, że zaskakuj mnie pani szczerość.
– Ja też jestem tym zaskoczona. Wie pan, nie mam w zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi ani poruszać osobistych tematów. Na Boga, zastał mnie pan dzisiaj w bardzo dziwnym nastroju.
– Jak to?
– Och, nie wiem. W przyszłym tygodniu są moje urodziny. Jedne z tych, uważa się za istotne, choć nie wiadomo, z jakiego powodu… Chyba próbuję sobie z tym poradzić, robiąc dziwne rzeczy.
Grayson roześmiał się.
– Czy uwierzyłaby mi pani, gdybym powiedział, że jeszcze minutę temu myślałem o tym samym?
– O zbliżających się urodzinach?
– Nie, raczej o tym, jak szybko mijają lata i jak mało czasu poświęciłem wyłącznie sobie. Teraz, kiedy mogę to zrobić – uśmiechnął się kpiąco – trudno mi zdecydować, co właściwie chcę robić. Może los zdecydował, że potrzebowałem pani.
Cicho parsknęła śmiechem.
– I ten sam los zdecydował, że ja w tej chwili potrzebowałam spotkania z panem?
– Może tak było.
– Nie wygląda mi pan na człowieka, który pozwala losowi dyktować, jak ma pan żyć.
– Och, nie jestem takim człowiekiem. Jestem kimś, kto nie wie, co z sobą począć i odmiany.
I znowu poczuł z nią więź, coś więcej niż pożądanie. Był pewien, że ona też to czuła. Postanowił, że przestanie analizować sytuację i ewentualne konsekwencje i będzie cieszyć się chwilą.
– Jeśli pani też nie wie, co ze sobą począć, i pragnie zmiany, to faktycznie los zdecydował o naszym spotkaniu. Nie sądzi pani? Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że ja nie wybierałem się do Leith, a pani nie zamierzała iść do Newhaven? Szła pani pieszo?
– Tak. – Uśmiechnęła się. Miała diabelnie piękny uśmiech. – Przeszłam pieszo całą drogę z Nowego Miasta.
– W taki upał? Musi pani być spragniona. Może nawet głodna?
– Wie pan co, panie Maddox, myślę, że może pan mieć rację, może to los chciał, byśmy się spotkali. I owszem, jestem głodna.
– Czyli gdybym zaprosił panią na smaczny posiłek, nie wzięłaby mi pani tego za złe?
– Nie wzięłabym. Aczkolwiek jeśli znajdzie pan jakieś miejsce w Newhaven, w którym podają coś poza rumem, to będę pod wielkim wrażeniem.