Skansen Europy - ebook
Skansen Europy - ebook
Nagi mężczyzna budzi się w obcym miejscu. Nie pamięta, jak się nazywa, w ogóle niewiele pamięta. Odtąd jest zmuszony mozolnie odkrywać elementy tej zagadkowej układanki, której właśnie stał się częścią… "Skansen Europy" jest o tym, jak mogłaby wyglądać przyszłość, gdyby pewne zdarzenia zaistniały. To też książka o przyjaźni i braterstwie broni, o bohaterstwie, brawurze i rodzących się uczuciach, niepozbawiona jednak odrobiny humoru. Serdecznie zachęcam Państwa do lektury!
Maciej S. Świstak, rocznik 1977. W latach 1997–1998 należał do Klubu Literackiego „Aspekt” przy Miejskim Centrum Kultury w Ostrowcu Świętokrzyskim. Studiował filozofię, socjologię oraz informatykę. Żadnych studiów nie ukończył. Autor mówi o sobie, że jest artystą z powołania, w pierwszej kolejności poetą (tomik "Wino poezji", 2021), w drugiej – pisarzem (czego świadectwem ma być niniejsza książka). Jest to jego debiut prozatorski.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8308-276-9 |
Rozmiar pliku: | 857 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GDZIE JA, DO CHOLERY, JESTEM?
– Patrz, obudził się – powiedział spokojnie mężczyzna w białym kitlu do kobiety stojącej obok w podobnym stroju. Kobieta akurat przyglądała się z zaciekawieniem jakiejś mętnej cieczy w probówce, nie zwracając uwagi na nagiego mężczyznę leżącego na zimnym, prosektoryjnym stalowym łóżku. Goły mężczyzna był dobrze zbudowany i umięśniony, z wzorowo wyrzeźbioną kulturystycznie sylwetką zdradzającą setki godzin spędzonych w siłowni.
W niewielkim gabarytowo pomieszczeniu panował półmrok i tylko mała żarówka w zardzewiałej lamce przymocowanej do sufitu dawała jakieś dostrzegalne światło.
– W porządku, poddajcie go standardowej procedurze, a potem dajcie mu coś na otrzeźwienie – stwierdziła chłodno kobieta, nie odwracając głowy do współpracownika.
Mężczyzna w białym fartuchu podszedł do stolika, gdzie stały probówki, podniósł pistolet do wstrzykiwania w organizm różnych substancji, napełnił zbiornik urządzenia mętnym płynem z jednej z probówek, po czym wstrzyknął gołemu całą zawartość w prawe ramię.
– E, partyzant, powąchaj to – odezwał się mężczyzna w kitlu i sarkastycznie się uśmiechając, podsunął leżącemu na łóżku sole trzeźwiące.
Nagi mężczyzna po chwili rozbudził się do pełnej świadomości, poderwał się natychmiast, siadając na łóżku, i obróciwszy się w stronę osób w kitlach, spuścił nogi w dół.
– Kkk… kurwa, gdzie ja jestem? – zdołał wybełkotać goły.
– W swoim nowym domu, ha, ha, ha – wybuchł śmiechem facet w kitlu, a kobieta, odkładając probówkę, uśmiechnęła się tylko pod nosem.
– To znaczy gdzie? I jak się tu znalazłem? Nic nie pamiętam… – odparł nagi już przytomniej, ale widać było, że jest mocno zdezorientowany.
– Trzeba było tyle nie pić, ha, ha, ha – roześmiał się znów mężczyzna pełniący najwyraźniej funkcję jakiegoś rodzaju pielęgniarza.
Owszem, czasem zdarzało mi się zapić i skończyć z urwanym filmem, ale to…? – szybka myśl przebiegła nagiemu przez głowę.
– Dobra, spokojnie, tu masz ciuchy – rzekł jakby od niechcenia pielęgniarz i rzucił gołemu na kolana spodnie dresowe, majtki i bluzę z kapturem. Po chwili podsunął pod łóżko buty w rodzaju adidasów, pamiętających chyba najbardziej zamierzchłe czasy.
Goły po chwili przestał być goły i z wyrazem zdziwienia na twarzy zapytał:
– Ale o co chodzi? Gdzie ja jestem? O jakim nowym domu wy mówicie?
Pielęgniarz odwrócił się do kobiety, która teraz wypełniała jakieś druki, i powiedział z wyraźnym szacunkiem w głosie:
– Doktor Zwieriewa, wypuszczamy?
– Tak, Sergiej, wypuszczamy – odpowiedziała chłodno lekarka i potaknęła głową.
Sergiej wskazał drzwi oszołomionemu mężczyźnie, a ten ruszył w ich kierunku. Kiedy złapał za klamkę, pielęgniarz rzucił na odchodne:
– Baw się dobrze, partyzant, ha, ha, ha…
Mężczyzna w bluzie i dresowych spodniach otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Oślepiło go światło słoneczne i musiał na chwilę przymrużyć oczy, zakrywając je szybko ręką. Kilka chwil później wzrok dostosował się do natężenia światła dziennego. Najpierw mężczyzna ujrzał zieleń drzew, głównie sosnowych, rozmieszczonych tu i tam, a pomiędzy nimi domki, które kiedyś nazywano wypoczynkowymi, teraz raczej przypominające zapuszczone rudery. No i ludzi. Starszych i młodszych. Jedni rozmawiali, inni szli w sobie tylko znanym kierunku. Kobiety w chustkach na głowach zawiązanych na kokardę wieszały dopiero co uprane ubrania. Zobaczył dzieci. W wieku od kilku do kilkunastu lat. Inne z młodszych bawiły się w jakąś grę, berka lub coś podobnego. Niektóre czytały albo raczej przeglądały książki w poszukiwaniu obrazków, jeszcze inne pomagały starszym przy jakichś czynnościach. Kilkoro z nich stało z posępną miną, wpatrując się świdrującym wzrokiem w najwidoczniej nieznanego wcześniej mężczyznę.
– Gdzie ja, do jasnej cholery, jestem?! – wykrzyczał głośno mężczyzna w dresie, co zwróciło uwagę pobliskich mężczyzn i kobiet.
Jedna z nich, patrząc mu prosto w oczy, powiedziała głośno, tak żeby inni w pobliżu usłyszeli:
– Patrzcie, nowego dokooptowali do tego raju na ziemi…
– Taaa… – odezwała się inna – kolejna gęba do podziału żarcia…
– Mogliby chociaż zwiększać racje żywnościowe, jak już kogoś dorzucają… – odpowiedziała ta pierwsza.
– Taaa, ale oni mają nas w dupie, jak wszystko tutaj. Tylko sami wpieprzają smaczne, kaloryczne, prawdziwe obiadki, a my tylko te pieprzone batoniki…
– Prawda, ale trzeba przywitać nowego. Nowy, jak masz na imię? – odezwała się kobieta stojąca najbliżej do wciąż oszołomionego mężczyzny w dresie.
– Ja… ja… nie pamiętam… Ale zaraz, coś sobie przypominam… Stasiek… tak, chyba Stasiek… – Mężczyzna na wpół zgięty wysiłkiem przypominania sobie własnego imienia ostatnie słowa właściwe wyszeptał.
– Spokojnie, to normalne. Każdy tak ma, jak tu trafia. A pamiętasz coś jeszcze? Jakieś wspomnienia, zanim się tu znalazłeś? – zapytała kobieta, która pierwsza się do niego odezwała.
– Nie wiem, dopiero co odzyskałem świadomość, nie wiem, co jest realne, a co nie, i nie wiem, kim tak naprawdę jestem…
– Hmm, Stasiek, może być. Idź lepiej, Stasiek, pod prysznic, bo pewnie jak na każdego nowego wysypali na ciebie milion środków odkażających – powiedziała kobieta stojąca dalej i ruchem głowy wskazała Staśkowi kierunek.
Stasiek powąchał swoje dłonie i zaciągnął się zapachem swojej piersi, wsuwając głowę pod bluzę. Po chwili stwierdził, że śmierdzi wyraźnie chemią szpitalną lub jakąś inną i z nerwowością w ruchach, złością, ale też determinacją pomaszerował w kierunku publicznego prysznica pod otwartym niebem, zastanawiając się, czy wystarczy wody – nawet nie marzył, że ciepłej – na to, by zmyć z siebie to całe chemiczne gówno, którym go obrzucono czy też obmyto. A w głowie wciąż kołatały mu natrętne myśli – gdzie ja, do cholery, jestem i jak się tu, u licha, znalazłem?
Po skończonym prysznicu jedna z kobiet zaprowadziła go do domku, do którego dostał przydział, a którego numer otrzymała od jednego z nadzorców. Stasiek szedł za nią potulnie, lecz bezmyślnie. Czuł się całkiem zrezygnowany. Kiedy doszli na miejsce, przywitało go trzech nowych kompanów małego, mocno zdezelowanego domku numer trzynaście. No pięknie – pomyślał Stasiek – jeszcze trzynastka na dokładkę.
– Hej, nowy, jak na ciebie wołają? – zapytał jeden z nich, najstarszy.
– Stasiek.
– No, brachu, będziesz musiał się wiele nauczyć o tutejszym życiu, zasadach, nacjach, gdzie można, a gdzie nie można chodzić i tym podobnych pierdołach.
– A może ktoś z was wie, skąd… jak się tu znalazłem? – zapytał z nadzieją w głosie Stasiek.
– He, he, tak naprawdę nikt nie wie, jak się tu znalazł – odparł stary. – Owszem, pamiętamy różne rzeczy z przeszłości, ale nikt nie pamięta, jak i dlaczego trafił w to zapomniane przez Boga miejsce.
– Kurwa… – wyszeptał Stasiek.
– No, to jest dobre słowo na podsumowanie, ale wchodź do środka, pokażemy ci twoje miejsce – powiedział ze spokojem stary i wskazując ręką zasugerował, żeby Stasiek wszedł do domku.
I Stasiek posłusznie wszedł do środka. A wewnątrz nie było za ciekawie. Dwie zardzewiałe prycze piętrowe przy przeciwległych ścianach, pokryte mocno wysłużonymi kocami. Obok małe okno z widokiem na niewielką niby-werandę. Stary, znający lepsze czasy, stolik i w rogu wiadro na odchody. Pod jedną ze ścian mała szafka, jak się Stasiek domyślił, na najpotrzebniejsze rzeczy. Wszystkie ściany były popękane, odchodziła farba z nich, a wokół panoszył się, wszechobecny, cuchnący grzyb.
– Widzisz… – stary pokiwał głową – takie tu mamy luksusy…
– Ja pier… – zdołał bąknąć Stasiek.
– No, każdy się dziwi, ale się przyzwyczaisz, szczególnie że nie masz wyjścia – powiedział stary z uśmiechem.
Reszta nowych kompanów również szeroko się uśmiechnęła do nowego towarzysza niedoli.
– Ale mamy tu kilka rozrywek, jak na przykład granie w karty, właściwie w każdą ich odmianę. Jak będziesz miał szczęście, to dadzą ci kurs na drugą stronę osady z jakąś ważną paczką. A jak się zakręcisz odpowiednio wokół jakiejś kobiety, to… – uśmiechnął się porozumiewawczo stary – sam rozumiesz… A, i jeszcze jedno, nie zadzieraj z dzikusami, oni mają wyższy status i są bardzo niebezpieczni, szczególnie w grupie.
– Dzikusami? – zapytał zdziwiony Stasiek.
– No tak, tak nazywamy muzułmanów – odpowiedział stary.
– Aaa – wydał z siebie dźwięk Stasiek, otwierając szeroko usta.
– Tyle chyba wystarczy na początek, a teraz pora, byś skosztował naszego dania głównego, czyli pieprzonego, gównianego, wysokokalorycznego batonika – powiedział stary i sięgnął do jedynej szafki, jaka znajdowała się w domku.
– _Crème de la crème_ naszej diety – powiedział z uśmiechem stary – śmiało, spróbuj. I podsunął Staśkowi batonik pod nos.
Stasiek niepewnie wziął od starego batonik, rozdarł foliowe opakowanie i nadgryzł kawałek, zaczynając przeżuwać.
– Kurwa! Przecież tego nie da się jeść! – wykrzyknął wzburzony Stasiek i wypluł całą zawartość.
– No niby się nie da, a i tak wszyscy wpierdalają, a wiesz, dlaczego? – zapytał tajemniczo stary.
– No nie wiem – przyznał Stasiek.
– Bo każdy chce przeżyć, a żeby żyć, trzeba coś jeść, a to jest jedyna opcja… – odparł z powagą stary, a reszta kompanów mu przytaknęła głowami.
Nagle dał się słyszeć jakiś szum, warkot na zewnątrz. Stasiek wybiegł z domku, żeby zidentyfikować źródło dźwięku. Nad jego głową przeleciał jakiś pojazd, coś jakby pół helikopter, pół samochód.
– A to, kurwa, co było? – zapytał mocno zdziwiony Stasiek.
– A, to nic takiego. Przelatują nad nami czasem. Cholera ich wie, w jakim celu i kto tam w środku siedzi. Szkody w każdym razie nie robią, więc nie ma się nad czym zastanawiać i przejmować… – wypowiedział się stary, stojąc za plecami Staśka.
– Kurwa, ja chyba zaraz oszaleję… Wszystko jest nie tak, nic mi się nie zgadza i, do cholery, niewiele pamiętam z przeszłości… – wyrzucił z siebie Stasiek i w pozycji kucającej, i trzymając dłonie na głowie.
– To normalne. Każdy nowy tak ma. Nie ma się czym przejmować. Za kilka dni dojdziesz do siebie, oczywiście na ile to możliwe, i wtedy powiem ci dokładnie, jak tu się rzeczy mają, na tyle, na ile wiem. Na ile my wszyscy wiemy. Ale możesz mi wierzyć, to nie będzie miła pogadanka o pogodzie…
– Ja pier… – wyszeptał Stasiek.
– Jest w szoku – powiedział jeden z kompanów, młodszy.
– Taaa – dodał inny – ale się otrząśnie. Jak my wszyscy.
– Co racja, to racja… – dodał najmłodszy.
I tak Stasiek musiał się zadomowić w swoim nowym kwaterunku, ale pierwsze, co zrobił, to położył się na piętrowej pryczy, zajmując miejsce ponad współlokatorem. Odwróciwszy się twarzą i ciałem do ściany, starał się po prostu zasnąć, ale łzy samoczynnie spływały mu po policzkach i ciągle myślał o swojej nowej miejscówce, nie mogąc zasnąć, jak to często bywa choćby na wypadzie weekendowym czy pierwszego dnia na wczasach…
Po kilku dniach, siedzenia właściwie tylko w domku lub na niby-werandzie i rżnięcia w karty z kompanami, Stasiek zaczął się dostosowywać do warunków, w których się znalazł. Coraz mniej go dziwiło, coraz mniej zaskakiwało. Przyjmował większość prawie obojętnie, ale w głębi duszy czuł, że coś mu w tym wszystkim nie gra, że nie chce i nie może tak żyć w nieskończoność. Dlatego postanowił, że dowie się o sobie i o tym miejscu tyle, ile jest to możliwe.
– Widzisz, Stasiek, z jakiegoś powodu mamy tu tylko Polaków, Ukraińców i Węgrów. To w większości. No i oczywiście dzikusów. Zdarzają się pojedyncze przypadki innych nacji, ale to ułamek procenta – perorował stary. – Ale widzisz, Stasiek, najgorsze są dzikusy. Mają zielone światło od nadzorców na popełnianie najgorszych czynów i wszystko uchodzi im na sucho. Naprawdę nie życzę ci konfliktu z nimi, ale… czasem nie da się uniknąć… Oni zajmują najdalsze tereny osady i naprawdę nie radzę ci się tam zapuszczać, no, chyba że z jakiejś wyższej konieczności. Sukinsyny są dobrze wyszkoleni w walce, czy to wręcz, czy na noże, maczety. Naprawdę nie chcesz ich spotkać, a jeśli już, to raczej uciekaj, niż się bij. Wielu naszych popełniło ten błąd i stanęło z nimi do walki. Wszyscy polegli, a nadzorcy nawet nie beknęli. Więc dobrze ci radzę – unikaj ich, jak tylko możesz. To pierwsza zasada. Oni to oni, a my to my. Zasada druga – swoich nie bijemy i nie okradamy, no, chyba że ktoś przekroczy pewne nieprzekraczalne granice. Wtedy jest wyjęty spod klanowego prawa. Ale to osobna historia. Swoi to swoi i trzeba z nimi żyć dobrze. No i są oczywiście nadzorcy. Jedni są lekarzami, takimi jak spotkałeś po obudzeniu. Inni wydają racje, czyli batoniki. Jest też pani w bibliotece. Generalnie każdy, kto nie jest w naszym położeniu, pewnie jest nadzorcą. O tym musisz pamiętać, żeby przy nich czasem czegoś głupiego nie chlapnąć. Na szczęście nie jest ich wielu, ale i tak trzeba uważać. Poza tym nie mamy pewności, czy wśród naszej społeczności nie ma zaszytych, utajonych nadzorców, w końcu każdy może się wyłgać utratą pamięci, ale staramy się sprawdzać każdego nowego, w miarę naszych skromnych możliwości oczywiście. Z czasem wprowadzę cię w inne sprawy, głębsze, ale dopiero jak się przekonam, że się do tego nadajesz. Na razie, chłopie, staraj się żyć. Żyć i przeżyć. Inne sprawy przyjdą później. Spróbuj poznać osadę, układ domków, położenie terenu, ludzi. Tak wielu z naszych, jak tylko się da. Nawiązuj rozmowy, bądź uczynny, uprzejmy, a sam zobaczysz, że to zaprocentuje. Nigdy nie podnoś ręki na nikogo z naszych. To jest nieakceptowalne i niewybaczalne. Jeśli powstaje jakiś konflikt między naszymi, to mamy swoje prawodawstwo. Znaczy jest ktoś, kto rozsądza spory, tak że nie rób tego na własną rękę. Jeśli już, to zwróć się do mnie, a ja zrobię, co należy. To chyba tyle na dzisiaj. Tak jak mówiłem – staraj się żyć po ludzku i przeżyć. Może kiedyś przyjdą lepsze, świetlane dni… może… Ale… na razie trzeba żyć tu i teraz. Rozumiesz?
Stasiek pokiwał potakująco głową, nie wypowiadając ani słowa. Bo co tu dodawać do jego obecnej sytuacji, a i pytać o więcej szczegółów nie miał ochoty. Poza tym czuł, że w tej chwili stary i tak nie powiedziałby mu więcej. Przyjąwszy do wiadomości przekazane mu informacje poszedł z werandy do domku i położył się na swojej pryczy, złożył ręce pod głowę i zaczął rozmyślać o obecnej sytuacji…
Pewnego dnia stary powiedział do Staśka:
– Jest sprawa, chłopie. Trzeba paczkę przetransportować do dzikusów.
– Do dzikusów? Myślałem, że są wykluczeni? – odparł ze zdziwieniem Stasiek.
– Bo są, ale czasem robimy z nimi interesy. To żadna polityka, raczej czysty biznes. Oni dają nam to, czego potrzebujemy, a my im to, czego oni pragną. Zwykła biznesowa wymiana.
– A czego oni pragną? – zapytał zaciekawiony Stasiek.
– Prochów. Jakichkolwiek i w każdej ilości – powiedział spokojnie stary. – Widzisz ten murowany, parterowy budynek obok naszego, pożal się Boże, szpitala, laboratorium czy jak tam to, w cholerę, nazwać? To jest składzik, a raczej magazyn. Generalnie jest dobrze zabezpieczony różnymi mechanizmami, ale kiedyś przypadkiem odkryliśmy jego słaby punkt. Dzieciaki grały akurat obok w prowizoryczną piłkę i jeden z nich tak ją kopnął, że poleciała w kierunku magazynu i odbiła się od szyby w jednym z niewielkich lufcików. I wiesz, co się stało?
– No co? – zapytał zaciekawiony Stasiek.
– No właśnie nic – uśmiechnął się szeroko stary. – Nie zareagowała żadna czujka, nie włączył się żaden alarm. No to zbadaliśmy dokładnie sprawę i otworzyliśmy zamek, a potem podrzuciliśmy najsmuklejszego dzieciaka do lufcika, czy da radę się przecisnąć. Mały wskoczył do środka, zrobił szybki rekonesans, sprytny dzieciak swoją drogą, i już wiedzieliśmy, co w trawie piszczy. Od tamtej pory podbieramy po każdej dostawie z zewnątrz trochę prochów z tego magazynu. Niewiele oczywiście, tak żeby się nadzorcy nie zorientowali. I mamy przekonanie graniczące z pewnością, że nadzorcy nie wiedzą, iż mają lukę w zabezpieczeniach. Gdyby było inaczej, już dawno by się z nami policzyli, czyli nagle zaczęłoby znikać z naszej części osady więcej ludzi niż zazwyczaj – niby w celach medycznych, ale… co ja ci tu będę tłumaczył, sam się domyśl… Więc przechodząc do sedna: my płacimy dzikusom prochami, a oni nam… Ale to już sam zobaczysz… W każdym razie masz dostarczyć paczkę w jedną i drugą stronę nienaruszoną. Inaczej będzie kwas po obu stronach, a uwierz mi, tego byś nie chciał. Mogę ci zaufać? – zapytał konspiracyjnie stary.
– Jasne. Dziwię się tylko, że robicie interesy z dzikusami – odparł Stasiek.
– No cóż, interesy się robi takie, na jakie sytuacja pozwala. Poza tym mam nadzieję, że wkrótce się przekonasz o słuszności naszych działań – wyrecytował jak z podręcznika stary.
– W porządku. Zrobię to. Ufam wam, bo komu innemu miałbym tu ufać? – To pytanie Staśka zawisło w powietrzu.
Wszyscy pozostali kompani pokiwali znacząco głowami.
– Więc tak, tu masz odręcznie rysowaną mapę, kompas, plecak, rozpiskę i wszelkie szczegóły. Powinieneś sobie poradzić. Po prostu dostarcz nasz towar i odbierz towar dla nas. To tyle. Odmaszerować, żołnierzu! – powiedział na koniec stary, salutując z uśmiechem Staśkowi. Stasiek również odsalutował z uśmiechem i ruszył w kierunku siedliska muzułmanów, kierując się kompasem, choć miał jak najgorsze przeczucia…
Długo błądził wśród zalesienia i pustych, pozbawionych domków, niezamieszkanych terenów. Czy w przeszłości był harcerzem? Na razie nic na to nie wskazywało, bo za dobrze w topografii terenu sobie nie radził. W pewnym momencie zauważył dość solidny, około pięciometrowej wysokości płot czy raczej ogrodzenie. Składało się z przęseł zakrzywionych u góry do wewnętrznej strony, połączonych ze sobą gęstym drutem kolczastym, z małymi sześciennymi budkami na szczycie i poziomych, cienkich, gęsto obsadzonych prętów między pionowymi przęsłami. Sforsowanie go bez odpowiednio wysokiej drabiny nie wchodziło w grę, ale coś tknęło Staśka. Podniósł średniej wielkości kamień leżący nieopodal i rzucił w ogrodzenie. Zaiskrzyło jak z linii wysokiego napięcia, z budek wysunęły się małe wieżyczki strzelnicze i ostrzelały cały obszar przed prętami, w który wpadł kamień.
– No tak, mogłem się spodziewać czegoś podobnego… – wyszeptał pod nosem z rezygnacją Stasiek. – Będę musiał sobie ze starym uciąć małą pogawędkę – podsumował i ruszył dalej. W końcu, po krótkim kluczeniu, dotarł jednak do siedliska muzułmanów. – Domki jak domki – pomyślał – nie różnią się za bardzo od naszych. Kiedy zgraja dzikusów go zobaczyła, od razu zwróciła na niego uwagę.
– A ty tu czego? – powiedział jeden z nich uniwersalnym slangiem, który służył głównie do porozumiewania się między różnymi nacjami.
– Mam towar – odpowiedział Stasiek i podniósł wypchany po brzegi plecak do góry.
– Aaa, to przesyłka, na którą czekaliśmy… – dodał inny.
– Okej, pokazuj, co masz, a my zapłacimy według ustalonej ceny – powiedział najwyraźniej dowodzący całą grupą.
Stasiek potulnie wręczył im plecak. Otworzyli, przejrzeli, kilka tabletek połknęli, po czym z aprobatą kiwnęli głowami.
– Zapłata jest w tym wózku – wskazał jeden z nich ruchem głowy. Był to średniej wielkości wózek przeznaczony do ciągnięcia przez jedną osobę, na dwóch gumowych kołach ze szprychami.
– To wszystko? – zapytał, kończąc wymianę, Stasiek.
– Tak, możesz już iść, patałachu – odparł jeden z dzikusów z ironicznym uśmieszkiem.
No nic, trzeba wykonać zadanie. Dostarczyć wózek do naszych. To jest teraz najważniejsze – pomyślał Stasiek i zaczął z mozołem ciągnąć dość ciężki jak na jednego człowieka wózek.
– Dobra, teraz dajcie tę małą.
Stasiek ledwo dosłyszał, oddalając się z ciągniętym wózkiem. Mimowolnie odwrócił się w kierunku usłyszanych słów. I zobaczył około piętnastoletnią dziewczynkę siłą prowadzoną przed domkami w celu bliżej nieokreślonym. Nieopodal było miejsce na ognisko otoczone kamieniami i kilka kłód do siedzenia. Najwyraźniej dziewczynkę prowadzono w tym właśnie kierunku. I może by to nie obeszło Staśka, gdyby nie jeden drobny fakt. Dziewczynka miała na sobie letnią sukienkę, a na jej ramieniu widniała przyszyta polska flaga. Oprawcy zerwali z dziewczynki brutalnie sukienkę i zaczęli się ślinić niczym nastolatki na widok ładnej, ponętnej koleżanki. Wtedy coś w Staśku pękło, bo doskonale wiedział, jak to się skończy, jeśli on nie zagreguje. A zagregował, i to całkiem szybko. Podniósł jakiś kamień i rzucił się na jeszcze niespełnionych gwałcicieli małoletniej dziewczynki. Ale na nieszczęście został błyskawicznie obezwładniony. W pojedynkę nie miał żadnych szans na przerwanie tego bolesnego i upokarzającego nie tylko tę małą dziewczynkę procederu. A potem dzikusy kazały mu patrzeć, jak gwałcą w kolejarza jego młodą, jeszcze dziecięcą część społeczności, w której przyszło mu żyć, i łzy wylewały mu się rzewnie z oczu, i przyrzekł sobie, że w podobnej sytuacji będzie aktywniejszy, na pewno nie będzie bierny i jeśli tylko Bóg pozwoli, to pozarzyna tych i tym podobnych zwyrodnialców…
– Dostarczyłem jebany towar! – powiedział zmęczony Stasiek, niemal zahaczając wózkiem o werandę swojego domku.
– I jak było? – zapytał stary.
– Jak było?! Ty się mnie, kurwa, pytasz, jak było?! – odpowiedział wzburzony Stasiek. – Oprócz tego, że odebrałem towar i została zgwałcona nieletnia Polka, to owszem, kurwa, nic się nie stało!!!
– O kurwa, fatycznie, jednak coś się stało… – wypowiedział spokojnie stary. – Ale z pewnością nie ujdzie im to na sucho. Tego możesz być pewien, nowy. Zdarzają się w tej osadzie te czy inne rzeczy, ale zbrodnie są zawsze dokumentowane. Kiedyś przyjdzie czas rozliczenia. To na pewno. I ci wszyscy nadzorcy oraz ci, którzy są z nimi w zmowie, będą musieli się rozliczyć ze wszystkich swoich działań, a wiem z pewnego źródła, że popełnili wiele złych czynów na tutejszej ludności…
– Poza tym nie raczyłeś mnie ostrzec, że dokoła osady jest pieprzone ogrodzenie pod napięciem jakichś kilku tysięcy woltów! Kurwa…
– A czego się spodziewałeś??? Przecież nie siedzimy tu sobie jak na luksusowych wczasach, opalamy się, robimy codziennie grilla i cieszymy beztroskim życiem!!! Myślisz, że jest tu choć jedna osoba, która siedziałaby tu z własnej woli, gdyby była możliwość ucieczki?
– No tak, masz rację, stary… przepraszam… – wycedził złajany przez starego Stasiek. – Ja tylko o mało nie wpakowałem się na ten pieprzony płot…
– Znaczy się, że jeszcze masz trochę oleju w głowie i że chyba się co do ciebie nie pomyliłem… – odparł dużo spokojniej stary. – A teraz odwieź wózek do starszyzny i odpocznij, należy ci się…
– Jeszcze chcę spytać o dzikusów: wszyscy są tacy sami? – powiedział z niepewnością w głosie Stasiek.
– Wiesz, Stasiek, poza obozem możesz spotkać normalnego muzułmanina, który różni się od nas właściwie tylko wyznawaną wiarą, ale tutaj…? Wszyscy oni są tacy sami – wyrzutki ich własnej, pozaobozowej społeczności, najgorszy sort…
– O, widzę, że z życia pozaobozowego pamiętasz więcej niż ja…
– Jest różnie z tą pamięcią. Jedni pamiętają więcej, drudzy mniej. Ja akurat chyba więcej…
– Jeszcze jedno pytanie, stary – powiedział na koniec Stasiek. – Dlaczego, skoro nas jest tak wielu, a ich, znaczy nadzorców, tak mało, nie podejmujecie żadnego buntu, żeby stąd uciec?
– Bo widzisz, Stasiek – tu stary zrobił pauzę – próby były, ale raczej pojedyncze lub małymi grupkami, i nadzorcy, choć jest ich mało, szybko naszych spacyfikowali, nawet nie używając do tego broni palnej, którą, jak się domyślamy, z pewnością posiadają, ale nie wiemy, jaką siłą ognia by dysponowali w razie masowego buntu. Mieli inne argumenty w postaci paralizatorów i swoich tabletów, którymi… Ale to już opowieść na inny moment, a teraz idź, Stasiek, i odpocznij trochę…
Stasiek posłuchał starego i położywszy się na swojej pryczy, szybko zasnął po fizycznym i psychicznym zmęczeniu tego obfitego w intensywne wrażenia dnia…
Pewnej nocy Stasiek nie wytrzymał. Opowiadał kompanom z domku, że musi się dowiedzieć, jaka jest jego tożsamość. Skąd się tu wziął i dlaczego. Oczywiście kompani, oprócz starego, śmiali się głośno z tego, co Stasiek wygaduje. Stary połyskiwał tylko okiem tu i tam, nie zwracając na siebie większej uwagi. Ale coś mówiło Staśkowi, i nie bez kozery, że stary dobrze wie, o czym on mówi. Im dalej sięgały jego plany, tym bardziej kompani się śmiali i tym poważniejszy był stary. Na koniec tej pseudozabawnej imprezy stary podszedł do Staśka i oznajmił:
– Chcesz się tam włamać, to się włam. Ale ja nie biorę odpowiedzialności za to, czego się tam dowiesz i czy cię złapią. To jest twoja i tylko twoja sprawa. Chcę tylko powiedzieć, że masz moje poparcie, nowy.
– Dziękuję – odparł Stasiek.
– Nie ma za co – odpowiedział stary. – A, i mam coś dla ciebie na tę okazję – powiedział i wyjął z kieszeni spodni małą, poręczną latarkę i wręczył ją Staśkowi z uśmiechem: – Masz, przyda ci się…
– Dzięki – odpowiedział lekko zaskoczony Stasiek, nawet nie pytając, skąd taki sprzęt wytrzasnął stary.
– Jak już mówiłem, nie ma za co… – zakończył stary i puścił do Staśka porozumiewawcze oczko.
Budynek szpitalny był największym obiektem w tej części osady. Piętrowy i zbudowany z cegieł. Drugi pod tym względem budynek biblioteki był parterowy i stał trochę z tyłu. Magazyn znajdował się po przeciwnej stronie, patrząc od strony biblioteki, i zbudowano go z pustaków. Podejście od frontowej strony do szpitala odpadało, ponieważ drzwi dobrze oświetlono i skierowano na nie dwie kamery. Poza tym zamek do drzwi był biometryczny i nawet odcięcie zasilania nie gwarantowało ich otwarcia. Za dużo zachodu, za duże ryzyko. Większa szansa, że da się wejść przez balkon na piętrze. Co przy pomocy kompanów Staśkowi się jakoś udało. Będąc na balkonie, zobaczył, że okna są zakratowane. Zastanawiał się przez chwilę, czy po prostu kamieniem zbić szybkę w drzwiach i w ten sposób dostać się do klamki, co też nie gwarantowało otwarcia, czy znaleźć jakiś subtelniejszy sposób. Po chwili namysłu stwierdził, że wbijanie się na chama nie ma sensu. Zaalarmuje różnego rodzaju czujki i czujniki i narobi niepotrzebnego szumu i hałasu. Więc jak? I nagle, nie wiadomo skąd, przypomniało mu się, że przecież ten zamek jest najzwyklejszy, więc można go otworzyć byle spinką do włosów. Nie pamiętał, gdzie i kiedy nabył tę umiejętność, ale był pewien, że potrafi to zrobić. Cichym głosem wycharczał do kompanów pod budynkiem, żeby mu skombinowali kobiecą wsuwkę do włosów.
Chłopcy natychmiast pobiegli do jednego z domków i poprosili o wsuwkę zastaną tam kobietę, która nawet nie zapytała, do czego im ten kobiecy przedmiot jest potrzebny. Po chwili Stasiek miał to, czego mu brakowało – prowizoryczny wytrych. Kilka chwil się pomęczył i wkrótce drzwi stanęły otworem. Ryzykował sporo, ale najwidoczniej nadzorcy przywiązywali wagę tylko do głównego wejścia i bardziej zaawansowanych zabezpieczeń. Teraz byle tylko dostać się na parter, gdzie jest kartoteka, jak zdążył poinformować go stary, i nie pobudzić żadnym hałasem nadzorców.
Pomieszczeń w budynku było kilka i najwidoczniej nadzorcy spali w jednym z nich, co Staśka nie martwiło, raczej dodawało mu odwagi, byle tylko nie uderzyć przypadkowo w jakiś przedmiot i ich nie zaalarmować. Chwilę błądził po omacku, bo nie chciał na razie włączać latarki, chciał pozostać niewidoczny. Ciemności w pomieszczeniach nie były egipskie i dało się dostrzec zarysy, kontury mebli, szafek i innych sprzętów, które oświetlało delikatne światło latarni na zewnątrz budynku wpadające przez niewielkie luksfery w ścianie.
Gdy dotarł do pomieszczenia z aktami, zaczął przeszukiwać żelazne szafki, wspomagając się światłem latarki. Kiedy znalazł pierwszą teczkę z imieniem Stanisław, wyjął ją z szuflady i zaczął przeglądać. Nie zgadzało się zdjęcie portretowe ani data jego urodzin, bo ją akurat pamiętał. Zdążył poznać kilku Staszków w obozie, teraz wystarczyło odnaleźć wszystkie teczki z tym imieniem, a potem sprawdzić je pod kątem zdjęcia i własnej daty urodzenia. Trochę mu zeszło na szukaniu, aż w końcu znalazł właściwy dokument. Czytał, oświetlając dokładnie trzymaną w ręce kartkę latarką:
_STANISŁAW SUDECKI__, syn Marianny i Wiesława, urodzony 09.06.2022 roku w dawnej Polsce._
_Wychowany w rodzinie konserwatywnej, religijnej. Prababka należała do ruchu oporu podczas II Wojny Światowej. Uczestniczka powstania warszawskiego jako sanitariuszka AK. Dziadkowie po roku 1970 należeli do opozycji, w roku 1980 zapisali się do Solidarności. Oboje internowani w stanie wojennym i objęci stałym nadzorem Służby Bezpieczeństwa nie stanowili już większego zagrożenia. Rodzice zostali rozstrzelani po odkryciu ich związku z Międzynarodowym Ruchem Oporu. Osobnik skrajnie niebezpieczny, biorąc pod uwagę przeszłość przodków i nadzwyczajne uwarunkowania genetyczne, jak na przykład bardzo wysoki próg odporności na ból, szybka regeneracja tkanki mięśniowej oraz możliwość wykazywania się niezwykłą siłą fizyczną, zwinnością ruchów, szybkością reakcji, jak i determinacją psychiczną w ekstremalnych sytuacjach. Konieczny stały i bezprecedensowy nadzór. Nie spuszczać z oka. W razie konieczności – wyeliminować._
_Podpisano:_
_Główny koordynator agentury_
_Generał Dmitrij Iwanow_