- W empik go
Skarb na dnie morza - ebook
Skarb na dnie morza - ebook
Harry Dickson: Przygody Zagadkowego Człowieka. Skarb na dnie morza.
Harry Dickson jest fikcyjnym detektywem, urodzonym w Ameryce, wykształconym w Londynie i nazywanym „The American Sherlock Holmes”. Pojawiał się w prawie 200 magazynach wydawanych w Niemczech, Holandii, Belgii i Francji. Przygody Harry'ego Dicksona i jego młodego asystenta Toma Willsa zachwyciły kilka pokoleń francuskich czytelników. Ponieważ zostały napisane przez mistrza horroru, są o wiele bardziej zorientowane na fantastykę niż prawdziwy kanon holmesowski. Najlepsze i najbardziej zapamiętane historie o Harrym Dicksonie to te, które stawiają Wielkiego Detektywa przeciwko niektórym superzłoczyńcom takim jak profesor Flax, szalony naukowiec znany jako Ludzki Potwór, a później jego córka, równie zabójcza Georgette Cuvelier, znana jako Pająk (z którą Dickson miał związek miłości i nienawiści); Euryale Ellis, piękna kobieta, która miała moc przemieniania swoich ofiar w kamień i która może być reinkarnacją legendarnej gorgony Meduzy; Gurrhu, żyjący bóg Azteków, który ukrył się w Świątyni Żelaza, podziemnej świątyni znajdującej się pod samym sercem Londynu, wypełnionej naukowo zaawansowanymi urządzeniami; ostatnie żyjące mumie babilońskie, które znalazły schronienie pod szkockim jeziorem; nikczemny, pijący krew seryjny morderca, nazwany Wampirem z Czerwonymi Oczami; tajemniczy mściciel w smokingu, znany jako Cric-Croc, Żywe Trupy; krwiożerczy hinduski bóg Hanuman itp. Sława Harry'ego Dicksona we Francji dorównuje sławie Sherlocka Holmesa i Arsène'a Lupina.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-315-5 |
Rozmiar pliku: | 78 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dżdżysty wieczór listopadowy przy dymiącym piecu w knajpie Kacpra Sheffielda. siedziało kilku gości.
Sam karczmarz siedział bezczynnie za kontuarem. Co robić w takich psich czasach? Klienci jego czynili wiele hałasu, ale targować zbyt wiele nie dawali. Może nie chcieli zakłócać spokoju gospodarza, a może nie mieli pieniędzy. Większość z nich to robotnicy, których zarobki były nie tylko skromne ale dorywcze. „Łysy Kacper” otwierał im jednak kredyt.
Dlatego też bar jego był jednym z najbardziej uczęszczanych w tej dzielnicy. Ta zadymiona knajpa kryła wiele tajemnic, które interesowały funkcjonariuszów policji. Ale kiedy Kacper ukrywał kogoś w swych dwóch pokojach gościnnych, najsprytniejsi nawet nie umieli go znaleźć.
Tego wieczora panował wielki hałas przy stole. Jeden z drabów zapalił nędzną lampę naftową i napełnił wspólny kubek, który stał na środku stołu.
Deszcz dzwonił o szyby.
– Hej, Highley, czy naśladujesz „Łysego Kacpra”? – zawołał jeden z gości do swego sąsiada, który siedział bez ruchu, jak gdyby drzemał.
– Daj mu spokój, – rzekł inny. – Wiesz przecież, że kiedy Highley ma taki wyraz twarzy, to nie śpi, lecz jest zamyślony!
– Tak, to prawda! – odparł ten, o którym mówiono. Podniósł do ust dzbanek, jednym haustem opróżnił go i zawołał: – Hej, Kacprze, zbudź się, umieramy z pragnienia! Daj nam coś do picia, dzisiaj będą pieniądze!
Na magiczny dźwięk słowa „pieniądze” gruby karczmarz z podziwu godną zręcznością podbiegł do stołu i znów napełnił dzbanek.
– Pij! – rzekł Highley.
„Łysy Kacper” łyknął z dzbanka i podał go z kolei gościom. Highley milczał. Nie podobało się to pozostałym.
– Mówże co, – zawołał karczmarz – wlewasz człowiekowi wódkę do ust, opowiadasz o pieniądzach, a potem siadasz z zamkniętą buzią, jak prezes głuchoniemych! A czy wiesz, ile wynosi do dnia dzisiejszego twój rachunek? Równo dziesięć franków.
– Do licha! Toż to rekord oszukaństwa! – uniósł się Highley.
Wszyscy bawili się doskonale tą utarczka. Highley wreszcie skapitulował i przyznał, że Kacper pewnie ma rację.
– A teraz do rzeczy. – rzekł jeden z towarzyszy. – Od kogo i kiedy będziesz miał pieniądze, Highley?
Zapytany rozejrzał się nieufnie wokoło i dał znak gospodarzowi. Ten zrozumiał i wyszedł do ciemnego korytarza, rzucając badawcze spojrzenia.
– W porządku. – rzekł wreszcie, wracając do stołu.
– Czy wszyscy znacie pięknego Guya? – zaczął Highley półgłosem.
– Też pytanie! – zawołał jeden z obecnych, zwany „Rudym”. – Kto nie znałby „barona”? Ale co on ma wspólnego z pieniędzmi?
– Cierpliwości, „Rudy”, cierpliwości... A wiec wszyscy znacie „barona”. Przed dwoma laty był on moim wspólnikiem. Pracowaliśmy razem u Brummela, miałem z nim umowę. Rozumiecie chyba, co to znaczy? Otóż tamta sprawa dała nam tyle zysków, że mieliśmy z czego żyć przez sześć miesięcy. „Baron” jest genialny! Pracuje w białych rękawiczkach!
Znów pociągnął potężny łyk z dzbanka i mówił dalej:
– Nasza umowa polega na tym, że każdy z nas ma obowiązek oddać drugiemu trzydzieści procent zysku. Niezła ugoda, co?
Highley odwrócił się na krześle i roześmiał się. Teraz dopiero inni zaczynali się domyślać.
– A podczas ostatnich kilku tygodni, od czasu swego wyjazdu, baron...
– ma pewną sprawę w rękach, słusznie! – potwierdzi Highley. – I to jaką sprawę! – Highley, – powiedział mi baron wyjeżdżając – jeżeli wrócę i jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to według naszej umowy, dostaniesz czterysta funtów! No i, drodzy przyjaciele, Guy załatwił pomyślnie pewną sprawę i dzisiaj właśnie powraca z Niemiec. Przyjeżdża za godzinę. A teraz, perło barmanów z Soho, daj nam najstarszego wina z Bordeaux! Ja płacę!
Zaczęła się szaleńcza pijatyka.
Tymczasem nadchodzili inni goście. „Łysy Kacper” bacznie uważał na wchodzących, bacząc, czy nie znajdzie się między nimi jakiś policjant w cywilu.
Wtem wszedł nowy gość. Kacper podszedł doń, uścisnął mu dłoń i wdał się z nim w rozmowę. Nagle przerażenie odmalowało się na twarzy karczmarza. Zbliżył się do dużego stołu i szepnął kilka słów Highleyowi. Zaległa cisza. Highley wstał, drżąc.
– Kto to powiedział? – zawołał.
„Łysy” wskazał nowego przybysza.
– Ach, to ty, Robbin? – zawołał Highley – Co ty tu opowiadasz?
– Mówię prawdę. Znajdowałem się w odległości pięćdziesięciu kroków od miejsca wypadku. Express idący z Harwich zderzył się z pociągiem towarowym. „Baron” jest również między ofiarami katastrofy. Widziałem, jak sanitariusz opatrywał głowę jednego z pasażerów. Od razu poznałem w rannym barona. Rana jego nie wróżyła nic dobrego. Większość pasażerów zresztą doznała ciężkich obrażeń.
Nastrój zmieni! się. Twarz „Łysego” spochmurniała, z ust wszystkich padały głuche przekleństwa.
W tej chwili w drzwiach pojawił się nowy gość. Ubrany był w płaszcz nieprzemakalny i trzymał w ręku małą walizeczkę.
– Hurra! Baron! – krzyknął Highley, zrywając się z miejsca.
Powstało zamieszanie. Przybysz zawiesił kapelusz na gwoździu i ściskał wyciągnięte ku sobie dłonie. Na głowie miał bandaż.
Był to Guy Tarlie, którego kamraci nazywali „baronem”.
Hulanka zaczęła się na nowo.
– Wasze zdrowie! W twoje ręce, Highley! – wołali biesiadnicy.
– Hej, dziecinko, zamawiam cię na cały wieczór! – zawołał nagle baron.
Zwracał się do młodej dziewczyny, która weszła właśnie z gitarą w ręku.
– Dobrze! – odparła wesoło.
Wzięła krzesło i usiadła za Highleyem i baronem.
Dziewczyna zaczęła grać, a inni chórem śpiewali refreny. Tymczasem knajpa powoli zapełniała się. Wśród wielu wchodzących pojawił się przy wejściu wysoki drab z czarną brodą, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł przy wolnym stoliku w kącie i oparł głowę na rękach.
Pieśni następowały jedna za drugą; baron i jego towarzysze zaczęli rozmawiać między sobą. Nagle baron wstał i poprosił o ciszę.
– Przyjaciele! – rzekł. – Podzielę się z wami radosną nowiną, która na pewno ucieszy was wszystkich. Miałem przyjemność być przy tym, jak nasz „przyjaciel i dobroczyńca” – szydził – mianowicie Harry Dickson, przeniósł się na tamten świat.
Gdyby bomba wybuchła na sali, nie zrobiłoby to zapewne silniejszego wrażenia. Dzika radość, która ogarnęła wszystkich zebranych była widocznym dowodem nienawiści, jaką żywili do sławnego detektywa.
– Gdy przybyłem do Harwich, – mówił dalej Tarlie. – natknąłem się od razu na Harry Dicksona. Zająłem miejsce w wagonie, a on usiadł naprzeciw mnie. Poznałem go zaraz mimo przebrania i charakteryzacji. Przyznaję, że nie było mi przyjemnie! Siedziałem spokojnie, ani na chwilę nie wychodząc z przedziału.
Nagle rozległ się piekielny huk. Nasz przedział jak gdyby spłaszczył się. Jakaś deska oderwała się od sufitu i zraniła mnie w głowę, ale zdołałem jeszcze zauważyć, że Harry Dickson został po prostu zmiażdżony pomiędzy ścianami wagonu. Potem straciłem przytomność.
Wydobyto mnie pierwszego. Słyszałem, jak lekarz mówił do pielęgniarki, że jestem jedynym uratowanym pasażerem.
Baron umilkł. Nikt nie zauważył, że mężczyzna, siedzący w kącie wstał, szybkim ruchem zerwał czarną brodę, włożył ją do kieszeni i podszedł bliżej.
– Zbyt pochopnie ogłaszasz zwycięstwo, baronie, a raczej Tarlie, – zabrzmiał poważny głos, a po chwili wysoka, rosła postać zarysowała się przed pijącymi.
– Harry Dickson! – rozległy się wokół szepty.
– Do usług! – rzekł szyderczo detektyw, po czym zwrócił się do barona. – Czy mogę cię prosić, abyś przeszedł się ze mną, Guy Tarlie?
Naraz detektyw zauważył jakiś podejrzany ruch wśród opryszków.
– Ręce do góry! – zawołał i wycelował w nich swój rewolwer. Bandyci natychmiast uspokoili się, zwłaszcza, że śpiewaczka stanęła nagle u boku ich wroga.
Ona również trzymała w dłoni rewolwer. Nie był to przecież nikt inny, jak Tom Wills, młody uczeń i przyjaciel detektywa.
Baron poddał się, zgrzytając zębami, a Tom szybko chwycił jego walizkę. Przed knajpą stało auto i w oka mgnieniu detektywi ruszyli w kierunku urzędu policyjnego.GOŚĆ Z NIEMIEC
– Nie ulega kwestii, że piękny Guy musiał mieć wspólnika, – rzekł następnego ranka Harry Dickson do swego ucznia, klęcząc na dywanie i oglądając uważnie walizeczkę, zabraną baronowi.
– Dlaczego pan tak sądzi, mistrzu? – spytaj Tom ciekawie.
Harry Dickson roześmiał się.
– Po prostu dlatego, że Tarlie nie miał tej kolii z pereł przy sobie, a także nie ma jej w walizce. Możliwe, że w tej wyrafinowanej kradzieży był tylko pomocnikiem. Właściwy przestępca jechał prawdopodobnie tym samym pociągiem z Harwich do Londynu. Gdy Tarlie spostrzegł, że czekam na niego w Harwich, dał znak swemu wspólnikowi i przez resztę drogi tamten trzymał się na uboczu. Nie zorientowałem się w tymi, gdyż Tarlie przez cały czas spoglądał na tę walizkę która zawiera jedynie stare gazety.
– Możnaby wiele zarzucić pańskim przypuszczeniom, – rzekł Tom. – Może Tarlie spieniężył kolię przed wyjazdem do Anglii?
– Drogi chłopcze, – odparł detektyw. – Kolia warta była ćwierć miliona, a Guy miał przy sobie zaledwie tysiąc dwieście funtów. Lwia część więc, albo sama kolia musi znajdować się w posiadaniu wspólnika. Jeżeli Tarlie nam nic nie powie, nie posuniemy się naprzód.
– Nie sądzę, aby baron zdecydował się „sypać” – rzekł Tom.
– Możliwe, ale w takim razie nie będziemy mogli przetrzymywać go w areszcie, gdyż nie mamy żadnych dowodów jego współudziału w kradzieży. Powiedział mi to jeszcze wczoraj inspektor Gordon.
– Myślę nawet, że będzie bardzo dobrze wypuścić Guya Tarlie na wolność. – powiedział Tom, – przecież będzie się starał w jakikolwiek sposób porozumieć ze swym wspólnikiem.
– Mylisz się. Guy ma swoje pieniądze i będzie się strzegł, aby nie naprowadzić nas na ślad.
– Co więc mamy uczynić?
Harry Dickson nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa ucznia. Po raz dwudziesty chyba zbadał walizkę. Wreszcie podniósł się, rozczarowany i ze złością rzucił ją w kąt pokoju. Zagłębił się teraz w swym ulubionym fotelu i zapalił fajkę. Zdarzało się, że natchnienie spływało na niego jakby z błękitnych obłoczków aromatycznego dymu.
– Czy nie słyszałeś wczoraj nic ciekawego, Tomie, podczas twego koncertu? – zapytał.
– Tylko to, co już mówiłem, mistrzu. Baron wręczył Highleyowi większą sumę, po czym zaczęli rozmawiać półgłosem, tak, że zdołałem jedynie uchwycić słowo „menażer”.
– Hm... to mało, prawie nic. Musimy się dowiedzieć czy istnieje ktoś, kto organizuje jakąś imprezę, kto stoi na jej czele. W każdym razie jest to punkt zaczepienia. Aha! Tomie, będziemy mieli wizytę!
Harry Dickson przerwał rozmowę. Mrs. Bonnet wysunęła głowę przez uchylone drzwi i oznajmiła, że „jakiś pan pragnie pomówić z wielkim detektywem w ważnej sprawie”.
– Proszę go wprowadzić, – rzekł Dickson krótko i wstał. Błyskawicznym ruchem wziął rewolwer ze stołu i wsunął go w rękaw. Lecz już w następnej chwili przekonał się, że ten środek ostrożności był zbyteczny. Do pokoju wszedł wysoki mężczyzna o surowych, szlachetnych rysach. Wygląd jego wskazywał na pochodzenie germańskie.
– Nazywam się Walter Bayer, – rzekł poprawną angielszczyzną z lekkim cudzoziemskim akcentem.
Harry Dickson spojrzał nań przenikliwie i uśmiechnął się.
– Jest pan oficerem policji niemieckiej i przychodzi pan ze Scotland Yardu. – powiedział, zapraszając gościa do zajęcia krzesła.
– Wielki Boże! Mr. Dickson! – zawołał cudzoziemiec zdumiony. – To prawda, lecz skąd pan o tym wie?
– Drogi panie, nie ma nic prostszego! I sądzę, że nie omylę się, jeżeli powiem, że przybywa pan w sprawie tajemniczej kradzieży kolii z pereł.
I nie zwracając uwagi na zdziwienie Niemca, ciągnął dalej:
– Że jechał pan pociągiem, poznaję po bilecie, który wystaje panu z kieszeni. Znam dobrze kolor biletów wydawanych na tej linii, gdyż często przebywam tę drogę. Że jest pan Niemcem, zdradza to pański wygląd i wymowa. Zachowanie pańskie znamionuje wojskowego, zaś lekkie zgrubienie w okolicy biodra oznacza miejsce, gdzie nosi pan zwykle browning, broń, której używa tajna policja niemiecka. Co do moich przypuszczeń, że chodzi o sprawę skradzionych klejnotów, to opierają się one na tym, że inspektor Gordon powierzył mi tę sprawę przed trzema dniami, nic przeto dziwnego, że przysłał pana do mnie.
– Istotnie. Mr. Dickson, gdy pan coś tłumaczy wszystko wydaje się tak jasne i oczywiste, – rzekł Walter Bayer, spoglądając z podziwem na detektywa. – Niestety, nie mogę powiedzieć panu nic, co naprowadziłoby pana na ślad sprawców kradzieży. Celem mej wizyty jest zakomunikowanie panu, że hrabina von Waldberg życzy sobie, aby pan sam osobiście zajął się tą sprawą. Hrabina przyrzeka nagrodę w wysokości 10 tys. marek temu, kto zwróci jej skradzioną kolię i oczywiście poniesie wszelkie koszty. Nie wiedzieliśmy, że policja angielska już powierzyła panu tę sprawę. Moja misja jest więc skończona.
– Proszę tego nie mówić, drogi panie Bayer, – rzekł detektyw. – Przeciwnie, pragnę z ust pana usłyszeć kilka bliższych szczegółów o tej kradzieży. Streszczę panu w kilku słowach to, co powiedział mi inspektor w Scotland Yardzie i proszę, aby pan uzupełnił moje wiadomości.
Przed trzema dniami zostałem wezwany do urzędu. Dowiedziałem się tam, że skradziono hrabinie von Waldberg w Berlinie kolię z pereł, wartości 250 tys. marek. Kradzież popełniono przy tym w szczególnych okolicznościach. Nie wiadomo jeszcze nic pewnego, przypuszcza się jedynie, że sprawcami kradzieży są ludzie przybyli z Anglii. Porozumiałem się więc z moimi tajnymi agentami w Londynie i dowiedziałem się, że niejaki Guy Tarle, specjalista od takich przestępstw wyjechał przed czterema tygodniami z Londynu. Udało mi się stwierdzić, że przebywa on w Niemczech i że tegoż dnia jeszcze przybędzie do Harwich, aby stamtąd udać się w dalszą drogę do Londynu. Wyjechałem więc na jego spotkanie i od Harwich miałem go na oku. Kilka minut przed przybyciem do Londynu ekspres nasz zderzył się z pociągiem towarowym. Udawałem, że jestem śmiertelnie ranny i ptaszek ulotnił się.
Jednak dzięki mojej służbie wywiadowczej ścigałem dalej „barona”, jak go nazywają w jego środowisku, i zaaresztowałem go tegoż dnia wieczorem.
– To naprawdę niezwykłe! Najcięższe mamy więc już za sobą? – zapytał Bayer zdumiony.
– Nie! Schwytaliśmy dopiero jednego wspólnika, ale kolia zniknęła. Moim zdaniem, odzyskanie klejnotu jest rzeczą najważniejsza.
– Cóż więc pan uczyni, Mr. Dickson? – spytał Bayer.
Detektyw zamyślił się.
– Zdaje mi się, że wyjadę do Niemiec i to niezwłocznie – odparł. – Chciałbym na miejscu ustalić wszystkie szczegóły kradzieży. Ale przedtem chcę poddać przesłuchaniu mego „przyjaciela”, Guya Tarlie. Możliwe, że dowiem się czegoś więcej.
– Mogę więc wrócić i powiedzieć hrabinie, że pan zajął się tą sprawą?
– Oczywiście. Mr. Bayer, może pan jej to powiedzieć.
Gość pożegnał się, a Harry Dickson również wkrótce wyszedł, aby udać się do urzędu policyjnego. Przedtem jednak udzielił swemu uczniowi dokładnych instrukcyj.NOWE ZAGADKI
Harry Dickson zastał „barona” w doskonałym humorze; zrozumiał, że łotr wie dobrze, iż jego sprawa nie jest zła.
– Czy nie byłoby lepiej przyznać się od razu do wszystkiego? – spytał go Harry Dickson.
– Pańskie pytanie dziwi mnie – odpowiedział baron z ironicznym uśmiechem. – Nie wiem, doprawdy, do czego mam się przyznać. Sumienie mam tak czyste, jak niemowlę i nie rozumiem tylko, dlaczego mnie tu przytrzymują.
– Czyżby? Jest pan niewinny? No, no! – rzekł Harry Dickson. – A gdybym panu powiedział, że znalazłem kolię w pańskiej walizce?
– Kolia? Kolia była w walizce? – zawołał baron, zdziwiony i przerażony.
– Oczywiście, przyjacielu. – uśmiechnął się detektyw.
Podstęp udał się. Dickson wiedział teraz, że Guy uczestniczył w kradzieży i że walizka nie należała do niego, gdyż w przeciwnym razie wiedziałby, że kolii w niej nie było. Opryszek jednak spostrzegł, że powiedział za dużo i na dalsze pytania odpowiadał półsłówkami.
– Jeżeli nie chce mi pan powiedzieć reszty, nie pozostaje mi nic innego, jak zwrócić się do „menażera”, – rzeki wreszcie detektyw.
– Do licha! „Menażer” też został ujęty? – zawołał Guy przerażony...
– Oczywiście i nawet już się przyznał. – rzekł Harry Dickson napozór obojętnie. – Wiem już więc, że właściwie on jest głównym winowajcą, a pan odegrał tylko rolę drugorzędną. Pytam więc pana, aby dowiedzieć się, czy on mówi prawdę.
– Powiedział prawdę! – zawołał „baron”. – Ja właściwie nie brałem bezpośredniego udziału w kradzieży. Jak „menażer” to załatwił – jest dla mnie zagadką. Do mnie należało jedynie flirtować z fräulein Emmą, młodą pokojówką hrabiny i rozmawiać z nią wieczorem po przedstawieniu. Tylko tyle czyniłem, nic więcej. Jeżeli menażer mówił coś więcej, to kłamał. Nie mam pojęcia, w jaki sposób kradzież została dokonana. Walizka także nie należała do mnie; gdyby mi pan powiedział, że zawierała milion banknotów jednofuntowych, musiałbym panu uwierzyć.
– A czy nie znał pan przedtem „menażera”?
Baron nagle stał się nieufny.
– Niech pan zapyta „menażera” – odparł.
I nie odpowiedział już na żadne pytanie detektywa.
Harry Dickson wyszedł z urzędu. Wiedział teraz, że perły były w posiadaniu „menażera” i że walizka do niego należała. Służyła ona tylko do naprowadzenia Harry Dicksona na fałszywy ślad.
– Należy teraz znaleźć owego „menażera”. – pomyślał detektyw, idąc w stronę domu. O kilka kroków przed bramą zatrzymał się nagle.
Jakiś mężczyzna wyszedł właśnie z domu i szybkim krokiem skierował się do dorożki, stojącej w pewnym oddaleniu. Nosił on walizkę identyczną, jak ta, którą zabrano „baronowi” i która powinna teraz znajdować się w salonie u Dicksona.
Czyżby Tom oddał ją? Harry Dickson szybko odrzucił te myśl, było to prawie niemożliwe.
– Ten człowiek spieszy się bardzo. – pomyślał detektyw, przyśpieszając także kroku, aby dojść do dorożki przed nieznajomym. Lecz ten zaledwie spostrzegł, że jest śledzony, rzucił się biegiem w stronę dorożki, wołając coś do woźnicy. Wóz ruszył.
Ścigany roześmiał się głośno. Odwrócił się i detektyw spostrzegł jego nienawistny wzrok. Twarz nie wydawała mu się obca, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie ją widział.
Niemal równocześnie dopadli do dorożki. Nieznajomy jednak zdołał uprzedzić detektywa, błyskawicznie wrzucił walizkę do dorożki, a sam wskoczył na kozioł. Ale już detektyw dogonił go i wyciągnął dłoń, aby uchwycić drzwiczki pojazdu.
Rozległ się strzał i kula gwizdnęła detektywowi koło ucha. Jednocześnie woźnica wymierzył detektywowi z całej siły cios batem.
Harry Dickson zachwiał się. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem i dorożka szybko ruszyła naprzód. Detektyw nie dał jednak za wygraną. Choć głowa bolała go, pobiegł co sił za dorożką. Minął go jakiś wolny pojazd. Szybko dał znak woźnicy, krzyknął mu kilka słów i zaczął się szalony pościg.
Ścigani mknęli szalonym pędem przez ulice, omijając główne arterie. Wreszcie w jakiejś ciasnej bocznej uliczce wóz zwolnił biegu. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Harry Dickson ujrzał, że dorożkarz zeskoczył ze swego miejsca i wbiegł do jakiegoś domu, podczas, gdy wóz jechał szybko dalej. Nie było ani chwili do stracenia.
– Jedź za tamtą dorożką! – rozkazał detektyw swemu woźnicy. – Jeżeli będziesz mógł mi powiedzieć, dokąd pojechała, dostaniesz dziesięć funtów. Jestem Harry Dickson z Bakerstreet.
Niemal jak akrobata, wyskoczył detektyw z dorożki i wbiegł do tego samego domu. Przenikliwym wzrokiem ogarnął jego fasadę i skonstatował, że dom wygląda na zupełnie niezamieszkały. Ujął rewolwer i otworzył drzwi. Znalazł się w ciemnym korytarzu. Drzwi do ogrodu były otwarte. W ścianie zauważył dwoje drzwi, lecz pokoje za nimi były zupełnie puste.
Naraz coś zwróciło jego uwagę. Pochylił się i spostrzegł, że było to kółeczko od klapy w podłodze. Wszystko w korytarzu pokryte było grubą warstwą kurzu, jedynie to kółeczko było lśniące. Zrozumiał, że tędy zbieg uciekał. Pociągnął kółko i podniósł klapę.
Zapalił swą latarkę elektryczną i zszedł po kamiennych schodach. Oglądał uważnie ściany piwnicy i dostrzegł wreszcie drzwiczki w ścianie. Otworzył je i ujrzał, że ściany następnej piwnicy są nawpół zwalone.
Musiał zaniechać pościgu. Wiedział, że takie podziemia tworzą nieraz najbardziej kapryśne labirynty i rzeczą niemożliwą jest znalezienie tam kogoś, kto będzie chciał się ukryć.
Doszedł do najbliższej stacji kolejki podziemnej i wrócił szybko do domu.
– Mam nadzieję, że Tomowi nic się nie stało, – mówił do siebie.
Po upływie dziesięciu minut stał przed swymi drzwiami.
– Zły znak. – pomyślał, gdy Mrs. Bonnet nie otworzyła mu na jego ostry dzwonek. Wyjął klucz i otworzył sobie drzwi. Poczuł słaby zapach siarki. Gdy otworzył drzwi od salonu, z ust jego wydarło się przekleństwo.
Tom leżał na ziemi, ręce i nogi miał związane. Twarz jego była sina, zimny pot perlił się na skroniach. W usta miał wciśnięty knebel.
Detektyw śpiesznie rozwiązał swego ucznia.
– Prędko, mistrzu! Tam... na szafie!... – wyjąkał Tom.
Harry Dickson drgnął.
– Ach, bandyci! Zapłacą mi za to! – syknął.
Na szafie leżał mały kwadratowy przedmiot; zwisał z niego knot, przesycony siarką, który palił się i spłonął już niemal całkowicie.
Detektyw odciął sznurek i zgasił go dokładnie w palcach, po czym powrócił do Toma i uwolnił go z więzów. Następnie wyszedł z pokoju, aby poszukać gospodyni, Mrs. Bonnet. Znalazł ją w kuchni również związaną, z zakneblowanymi ustami. Uwolnił ją z więzów i nakazał przygotować posiłek, gdyż za pół godziny musiał wyjść z domu.
– A teraz powiedz mi, Tomie, co się stało – rzekł.
– Nie mam wiele do powiedzenia, mistrzu, odparł Tom. – Zdawało mi się, że to nasza gospodyni wróciła, gdy nagle poczułem, że z tylu obejmuje mnie para silnych ramion. Rzucono mnie na podłogę i otrzymałem mocny cios w głowę. Straciłem przytomność, a gdy przyszedłem do siebie, zrozumiałem szatański plan napastników: chcieli wysadzić dom w powietrze. Czekałem na pański powrót. To były straszne chwile, mistrzu! – zakończył Tom z drżeniem. – Czyniłem rozpaczliwe wysiłki, aby się uwolnić z więzów, ale daremnie. W końcu poddałem się losowi i zamknąłem oczy. Przyszedł pan w samą porę. Sądzę, że brakowało jeszcze pięć minut do katastrofy.
Harry Dickson tymczasem oglądał uważnie maszynę piekielną. Nagle wybuchnął głośnym śmiechem. Tom spojrzał na niego zdumiony.
– Tomie, tym razem chciano nas po prostu przestraszyć! Czy wiesz, co zawiera „bomba”? Kawałek naoliwionej ściereczki! Gdyby bomba zapaliła się... brrr... zapach byłby obrzydliwy! To dowodzi. że przestępcy nie są zupełnie pozbawieni ludzkich uczuć, chociaż człowiek o mniej zdrowych nerwach nie zniósłby tak łatwo tego żartu. A teraz przesłuchajmy naszą poczciwą Bonnet!
Śmiejąc się, detektyw otworzył drzwi i zawołał gospodynię.
– Ten mężczyzna zadzwonił i naturalnie pani go wpuściła, nieprawda, Mrs. Bonnet?
– Tak, Mr. Dickson, uczyniłam to, był przecież taki uprzejmy!
– I, zaledwie wszedł, zakrył pani usta ręką i zaciągnął panią do kuchni, po czym związał panią i posadził na krześle, – mówił detektyw.
– Och, Mr. Dickson, to było straszne! Strach mnie po prostu sparaliżował!
– Niech się pani pocieszy, Mrs Bonnet, Tom miał gorszą przygodę, przez całą godzinę widział śmierć przed oczami! Miejmy nadzieję, że takie rzeczy nie powtórzą się więcej! Czy zauważyłeś, Tomie, że tajemniczy gość zabrał z sobą walizkę?
Uczeń spojrzał w kąt pokoju.
– Słusznie. To ciekawe. Co on chciał z nią zrobić?
– Hm... a jeżeli jednak nie była ona zupełnie pusta? – powiedział Dickson w zamyśleniu.
– Mówi pan zagadkami, mistrzu, – rzekł Tom zdziwiony. – Jesteśmy przecież obaj przekonani, że zawierała jedynie stare gazety!
– Nie tak zupełnie, drogi chłopcze. Zauważyłeś chyba, że oglądałem walizkę ze wszystkich stron. A teraz, gdy zabrano ją w tak dziwny sposób, podejrzenia moje umacniają się. Od początku przypuszczałem, że jest tam jakaś tajemna skrytka. Byłoby to przecież nieroztropne, wejść do domu Harry Dicksona po bezwartościowy przedmiot. Sądzę, że czekano tylko na to, abym wyszedł z domu i wykorzystano moją nieobecność, aby zabrać walizkę.
– To było odważne przedsięwzięcie, – zaopiniował Tom.
– Ale to nie wesołe, że byliśmy już tak blisko celu, a teraz znów błądzimy po omacku w ciemnościach, – rzekł detektyw. Opowiedział uczniowi z kolei swoją przygodę i dodał: – Mam nadzieję, że mój woźnica jechał dalej ich śladami. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że przestępcy nie są nowicjuszami. Będziemy mieli ciężką z nimi walkę.
Po upływie pół godziny Tom Wills w przebraniu opuścił dom, aby wmieszać się w podziemny świat przestępczy, gdzie musiano przecież znać „menażera”.