- promocja
Skarb Troi - ebook
Skarb Troi - ebook
Podróż w czasie to świetna zabawa! Cykl TAJEMNICZY TUNEL
Lilly, Albert i Magnus to paczka przyjaciół, których spotykają niesamowite przygody. Za pomocą magicznego tunelu młodzi odkrywcy cofną się w czasie do… starożytności! Potem przeniosą się do XIX wieku, aby pomóc słynnemu archeologowi Heinrichowi Schliemannowi w poszukiwaniu skarbu antycznej Troi. Jakie przygody przeżyją po drodze i czy znajdą zaginiony skarb?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5895-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z nieba lał się bezlitosny żar. Był środek lipca. Wakacje. W zdziczałym ogrodzie otaczającym tajemniczą willę trawa sięgała już metra. Temperatura robiła się coraz wyższa. Od kilku dni termometr pokazywał ponad trzydzieści stopni. Nawet chrabąszcze i muchy, brzęcząc, szukały chłodu cienia.
Pod czereśnią w rogu ogrodu leżał nieruchomo dziesięcioletni chłopiec. Drzemał.
Brązowe włosy miał zmierzwione, oczy zamknięte, a jego koszulka z napisem: „Zero matmy = zero problemów” była upstrzona ciemnoczerwonymi plamami. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała powoli, od czasu do czasu z jego ust dobywało się słabe westchnienie. I to były jedyne oznaki życia, jakie wydawał w ciągu ostatniej godziny.
– W życiu już się nie ruszę! – wysapał wreszcie.
– Wcale nie musisz, Magnus – odparła dziewczynka, która wspinając się obok niego na palce, zrywała czereśnie i wrzucała je do kowbojskiego kapelusza. – Mama i tak cię zabije, gdy zobaczy, że tarzałeś się w przejrzałych czereśniach. Równie dobrze możesz tu zostać na zawsze.
Wciągnęła głęboko powietrze, zwijając usta w trąbkę, powąchała na wpół zwiędniętą dziką różę i z całej siły wypluła pestkę w jej stronę. Chybiła celu o włos. Niezadowolona wetknęła do ust kolejną czereśnię. Poddawanie się nie leżało w naturze Lilly. Siedzenie cicho również. Nawet podczas takiego upału. Odsunęła z twarzy długi kosmyk rudoblond włosów, zamknęła błękitne oczy i siuuup. Trafiła! Róża na potwierdzenie kiwała się w przód i w tył.
– Wygląda to trochę tak, jakbym założył grube opony i przejechał po tobie kilkanaście razy – zakpił Albert, trzeci w bandzie. Ze śmiechem huśtał się na wózku inwalidzkim. Przed trzema laty uległ ciężkiemu wypadkowi samochodowemu, od tamtej pory nie czuł nóg i nie mógł nimi poruszać. Przez pewien czas było to dla niego bardzo trudne. Przede wszystkim dlatego, że w wypadku zginęła też jego mama. Jednak z pomocą przyjaciół Albert nareszcie zaakceptował wózek i teraz uważał go za rzecz zupełnie normalną. Tak jak okulary czy aparat ortodontyczny na zęby.
Na ramieniu Alberta usiłowała utrzymać równowagę kawka. Był to Merlin, który wypadł z gniazda jako pisklę i został przez chłopca wykarmiony. Tak się to Merlinowi spodobało, że został u Alberta. Mimo że sam potrafił już znaleźć pożywienie.
Ptak wyrwany przez dzieci z drzemki pofrunął w trawę, gdzie majestatycznym krokiem podszedł do Magnusa. Czerwone plamy na koszulce wzbudziły jego ciekawość. Czy są jadalne? Zaciekawiony dziobnął szczególnie dużą.
– Ej! – Magnus zerwał się przestraszony. – Odbiło ci, Merlin?!
Z wyrzutem przegonił ptaka, przy czym jego spojrzenie padło na koszulkę.
– O rany! – zawołał. Obiema rękami naciągnął materiał, aby przyjrzeć się lepiej niespodziance. – Naprawdę jest cała brudna. A ja myślałem, że tylko się ze mnie nabijacie. Skąd, u licha, to się wzięło?
– Hm, jakby trudno było znaleźć na to odpowiedź – wyszczerzyła zęby Lilly, wywracając oczami. Uniosła gałąź, kołyszącą się niczym wskaźnik. – Tu czereśnia, tam słońce. Dojrzałe czereśnie. Przejrzałe czereśnie. Czereśnie spadają. Czereśnie leżą w trawie. Przychodzi łamaga. Łamaga kładzie się w trawie. Czereśnie w trawie pękają. Koszulka łamagi pokrywa się plamami – ujęła zdarzenie w prostych słowach.
– O nie! Będzie awantura – jęknął Magnus. Markotny opadł na bok.
– AUA!
Zerwał się na równe nogi, jakby ktoś ukłuł go rozżarzonym prętem. Twarz miał wykrzywioną bólem, rozcierał ramię.
– Co się stało? – spytali Lilly i Albert jednym głosem.
– Coś mnie ugryzło albo jakoś tak! – odparł Magnus. – Tam, w trawie.
Lilly przykucnęła obok miejsca, na które wskazywał palcem. Na pierwszy rzut oka niczego nie było widać. Ani śladu osy, pająka, a już na pewno nie było tam jadowitego skorpiona. Ostrożnie zaczęła dłubać patykiem w ziemi. O tu! Czy nie natrafiła na coś twardego? Sprawdziła ponownie. Rzeczywiście! Pomiędzy źdźbłami trawy tkwiło coś oplecione korzeniami. Coś twardego, długiego, z ostrymi kolcami. Lilly wsunęła palce pod przedmiot ukryty w ziemi, żeby go wyjąć.
– Widelec! – Triumfalnie uniosła kawałek metalu. – Ugryzł cię widelec – oświadczyła ze śmiechem.
Magnus nie śmiał się, wciąż jeszcze trzymał się za ramię.
– Całkiem nieźle zabolało – poskarżył się. – A w ogóle: co robi widelec w ogrodzie?
– Znaczy, kiedy nie poluje na małych chłopców? – uśmiechnął się Albert. Podjechał do Lilly i wyjął jej z ręki widelec. – Hmm, nie jest to żaden z naszych. Może poprzedni właściciel willi zgubił go podczas pikniku.
Tata Alberta kupił niedawno willę, ponieważ łatwiej było ją przebudować i dostosować do wózka inwalidzkiego niż ich stary dom. Wcześniej willa należała do dziwaka, o którym ludzie szeptali najosobliwsze historie. Miał ponoć twierdzić, że podróżuje w czasie i uczestniczy w przyjęciach na królewskich dworach. Opowiadając o tym, sąsiedzi stukali się w czoła. Tylko Albert, Lilly i Magnus wiedzieli, że te pozorne bzdury były najczystszą prawdą. Sami znaleźli notatnik szalonego właściciela willi, a następnie odkryli tajemniczy tunel prowadzący do przeszłości. Tunel, który zawiódł ich na Dziki Zachód i do słynnego wynalazcy Leonarda da Vinci. W obydwu wypadkach wpadli w wielkie tarapaty i w ostatnim momencie udało im się wrócić do teraźniejszości.
Poprzedni właściciel willi nie miał najwyraźniej takiego szczęścia. Pewnego dnia zaginął bez śladu. Policja stanęła przed trudną do rozwiązania zagadką i wreszcie zamknęła sprawę. Nikt nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło stać się z tym mężczyzną. Tylko dzieci przeczuwały, że przeniósł się tunelem w przeszłość i tam wpadł w jakieś kłopoty. Nie wiedziały jednak, w jakim momencie historii utknął.
A teraz trzymały w dłoni jego widelec.
– Jak sądzisz, czy w waszym ogrodzie kryje się więcej starych rzeczy? – spytała Lilly. – Może jakiś skarb, albo coś w tym rodzaju?
– No jasne! – Albert potarł z podnieceniem nos. Jego zielone oczy lśniły, jak zawsze, kiedy był zachwycony jakimś pomysłem. – Poszukiwanie skarbów! Byłaby to właściwa rozrywka na takie popołudnie.
Magnus przestał pocierać ramię. W prawdziwy skarb ze złotem, srebrem i kamieniami szlachetnymi w ogrodzie wprawdzie nie wierzył, ale...
– Przynajmniej później nie bylibyśmy narażeni na widelce i inne podłe sztućce w trawie – pokiwał głową.
– No to do roboty! – rozkazała Lilly. Wepchnęła pozostałe czereśnie do ust i włożyła kapelusz kowbojski na głowę. Był oryginalny, najprawdziwszy z prawdziwych. Podczas ich pierwszej podróży na Dziki Zachód wymieniła go z poznanym tam chłopcem na kilka gum do żucia. Od tamtej pory zdejmowała go wyłącznie wtedy, kiedy było to konieczne. Dzieci zabrały się z zapałem do pracy. Lilly wbiła patyk w ziemię i ciągnęła go niczym pług. Magnus rzucił się na kolana i wsunął dłonie w trawę. Albert wjechał do szopy z narzędziami, skąd po minucie wrócił z grabiami. Próbował przeczesywać nimi trawnik, ale co parę centymetrów zaplątywały się w długie źdźbła i osty. Merlin skakał wesoło pomiędzy dziećmi i z zapałem polował na wypłaszane przez nie owady. Przyjaciele wykonywali swoją pracę naprawdę w pocie czoła, a w nagrodę znaleźli...
– Nic! Absolutnie nic!
Wyczerpani Lilly i Magnus klapnęli po obu stronach wózka. Lilly wachlowała się kapeluszem.
– W ten sposób do niczego nie dojdziemy – stwierdził Magnus. Do czerwonych plam po czereśniach na koszulce dołączyły zielone pręgi po trawie. – Potrzebne nam wsparcie techniczne. Coś w rodzaju...
– Wykrywacza metali! – Albert strzelił palcami. – Dlaczego o tym nie pomyślałem? Tata na pewno ma jakiś w laboratorium. Wypożyczymy go sobie.
Wykrywacze metalu nie były jedynymi przyrządami, które miał tata Alberta. W jego laboratorium i w magazynach można było odnaleźć niemal każde urządzenie techniczne, jakie istniało. A nawet kilka takich, które właściwie nie istniały. Tata Alberta był wynalazcą. W willi skonstruował już na własną rękę kilka bardziej lub mniej udanych wynalazków. Niektóre z nich dzieci uważały raczej za... no cóż... dość dziwne. Na przykład toster do opiekania na zimno, którym wprawdzie nie można było się oparzyć, ale na zbrązowienie kromki chleba trzeba było czekać trzy tygodnie. Albo maszyna do liczenia jesiennych liści, która dokładnie pokazywała, ile liści spadło z danego drzewa – nie łapiąc żadnego z nich.
Inne rzeczy były po prostu supermegagenialne. Do absolutnych hitów należał uniwersalny tłumacz. Urządzenie było wielkości zaledwie ziarnka grochu. Kiedy wkładało się je do ucha, odbierało wszystko, o czym wokoło mówiono, i tłumaczyło automatycznie obce języki na niemiecki. Jeśli samemu chciało się coś powiedzieć, wystarczyło pomyśleć zdanie i tłumacz rozpoznawał elektroniczny wzór w mózgu. Przekładał słowa na obcy język i wprawiał w drgania powietrze w ustach. Dla osób postronnych wyglądało to tak, jakby mówiło się płynnie po angielsku, francusku, włosku czy w jakimkolwiek innym języku. Tata Alberta nigdy nie wystawił na sprzedaż uniwersalnego tłumacza, ale urządzenie sprawdzało się doskonale podczas podróży dzieci w czasie.
Kiedy Lilly, Magnus i Albert zastukali do drzwi laboratorium na pierwszym piętrze willi, nie mieli nadziei ani na szalony, ani na genialny wynalazek. Potrzebowali po prostu zwyczajnego wykrywacza metali.
– Proszę wejść, jeśli nie jesteś mordercą motyli – odpowiedział na pukanie niski głos.
Albert otworzył drzwi i wjechał do laboratorium. Było to duże pomieszczenie, przy ścianach stały stoły i regały pełne szklanych probówek, przyrządów mierniczych, lutownic, butelek z chemikaliami, mikroskopów, pipet i narzędzi elektrycznych. Słowem, rzeczy, których badacze i wynalazcy potrzebowali do swojej pracy. Inaczej niż w zwykłym laboratorium naprzeciw wchodzącym dzieciom wyleciały niezliczone motyle we wszystkich barwach tęczy i z najdziwniejszymi wzorkami na skrzydłach.
– Ach, to wy. Szybko, zamknijcie za sobą drzwi! – zawołał pośród zgiełku wysoki, szczupły mężczyzna z rozczochranymi włosami. – W przeciwnym razie wylecą.
Lilly zwinnie zamknęła drzwi, uważając przy tym, aby przez nieuwagę nie zgnieść żadnego motyla.
– Co tu się dzieje? – Magnus wypowiedział na głos to, co miała na myśli cała trójka.
– Och, wypróbowuję tylko swój nowy wynalazek – wyjaśnił tata Alberta z uśmiechem. – Któreś z was nie jest przypadkiem przygnębione?
Popatrzył na nich po kolei z nadzieją w oczach. Jednak zamiast smutnych twarzyczek zetknął się jedynie z pytającymi minami.
– Szkoda – stwierdził. – Naprawdę szkoda. Moglibyśmy od razu rozpocząć następny test.
– Panie profesorze – powiedziała cierpliwie Lilly. – Nie powiedział nam pan jeszcze, dlaczego jest tu tak dużo motyli. – Mimo że dzieci nie wiedziały, czy tata Alberta był rzeczywiście profesorem, prawie zawsze go tak nazywały. Ponieważ był genialny i roztrzepany, jak zazwyczaj bywają profesorowie. Jeśli nie genialniejszy. A już na pewno bardziej roztrzepany.
– Przecież to widać jak na dłoni – zdziwił się tata Alberta. Wyciągnął ręce w stronę stołu tuż pod oknem. Stał na nim mały, terkoczący aparat, przypominający budzik z czkawką. – Na smutek nie ma lepszego lekarstwa od radośnie fruwających, kolorowych motyli. A to tutaj... – Podszedł do terkoczącego aparatu – ...to pierwszy na świecie półautomatyczny wabik motyli. Wystarczy nakręcić, otworzyć okno i w przeciągu kilku minut zlatuje się ich mnóstwo.