- W empik go
Skarb w glinianym naczyniu - ebook
Skarb w glinianym naczyniu - ebook
Warto dotrzymywać obietnic - zwłaszcza tych danych samemu sobie.
Dwunastoletni Tomek Kulicki sprowadza się do Dębiej Góry wraz z ojcem, który przed laty obiecał sobie, że nigdy tu już nie wróci. Tajemnicze zaginięcie jego przyjaciela to dawne dzieje, ale historia lubi się powtarzać. W opuszczonej przez turystów nadmorskiej miejscowości dochodzi do kolejnych mrocznych wydarzeń. Ktoś odnajduje w lesie rozszarpaną czapkę lokalnego pijaczka, ośmioletnia dziewczynka "rozpływa się w powietrzu" na placu przed własnym domem. Jedynie miejscowa starucha ma wyjaśnienie na wszystkie te sytuacje. Ale to przecież szalona kobieta! Niebezpieczeństwo wisi w powietrzu i niedługo dosięgnie również Tomka.
Miłośnicy powieści Stephena Kinga nie mogą przeoczyć tej książki!
Mariusz Kaszyński (ur. 1975) - polski autor powieści fantasy, horrorów oraz powieści przygodowych, doktor nauk technicznych w dziedzinie budowy i eksploatacji maszyn. Jego debiut literacki - opowiadanie "Kopia bezpieczeństwa" - ukazał się w 2006 r. w „Nowej Fantastyce”. Od tego czasu opublikował takie powieści jak "Rytuał" czy "Pogorzelisko". Urodził się w Nowym Dworze Mazowieckim, obecnie mieszka w Warszawie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-4731-4 |
Rozmiar pliku: | 506 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Włodek Chrzanowski podniósł butelkę do ust i pociągnął solidny łyk. Alkohol przyjemnie rozlał się w żołądku. Odrobinę go to rozgrzało. Aby przestał trząść się z zimna w tej małej, nieogrzewanej komórce, musiałby obalić całego łyskacza.
Marta by mu tego nie darowała. Nie dzisiaj. Później owszem, uraczy się swoim osobistym prezentem bożonarodzeniowym i może nawet poszuka jeszcze czegoś ekstra, i na amen zaleje pałę, ale teraz musiał być na tyle trzeźwy, żeby odstawić tę szopkę ze Świętym Mikołajem.
Spojrzał z niechęcią na kostium leżący na chwiejnym, odrapanym stoliku. Jak zwykle robił za pajaca. Taki los, już chyba wszyscy mieli go za nieroba i idiotę. Z tym pierwszym ewentualnie mógł się zgodzić, jak zwał, tak zwał, ale tylko durnie marnują życie na harówkę, dzięki której zyskują jedynie ból krzyża i tyle grosza, by odłożyć na przytulną kwaterkę na cmentarzu. Co do drugiego, choć nikt nigdy nie powiedział mu tego prosto w oczy – niechby spróbował! – czuł się głęboko urażony takim postrzeganiem jego osoby. Ale on im jeszcze pokaże. Wszystkim. Kilkuset mieszkańcom tej zatęchłej dziury, uważającym, że są od niego lepsi. Tak, całej cholernej wsi, w tym swojej żonie.
Na myśl o Marcie zatrząsł się z gniewu. Nawet własna baba go nie poważała. Wywyższała się, bo miała robotę. Tylko że on nie zamierzał ruszyć palcem za kilka stów miesięcznie. A w tej dziurze nie mógł liczyć na więcej. Aby zdobyć rozsądne pieniądze, należało postawić chałupę i latem wynajmować ją palantom z Warszawy, z Krakowa i innym co roku najeżdżającym wybrzeże jak jakieś cholerne, odmóżdżone lemingi. Do tego zaś potrzebny był kapitał na start. A skąd on miał go niby wytrzasnąć? Chyba że sprzedałby puste butelki...
Zaśmiał się, zadowolony z żartu. Złość minęła. Chuchnął, z rozbawieniem obserwując chmurkę pary, która wypłynęła mu z ust. Dobra, przebierze się za tego watobrodatego dziwoląga. A co, nie nadawał się? Jego nochal był chyba wystarczająco czerwony.
Sięgnął po whisky. Niech się Marta pieni, powinna zrozumieć, że dobry aktor musi wczuć się w rolę.
Potem przyszła pora na kostium.
Kurtka była w porządku. Szkoda, że tylko kurtka. Spodnie, owszem, szyte na miarę, ale dlaczego ta głupia krowa pożałowała na nie materiału? Powinny być szersze! Zapomniała, że jest grudzień? A może spodziewała się upałów tej zimy? Włodek spróbował włożyć czerwone portki na swoje spodnie, ale udało mu się je naciągnąć jedynie do kolan. Naprawdę, ta baba zwariowała – żeby wbić się w dół kostiumu, musiał się rozebrać.
Kolejny łyk pomógł mu podjąć decyzję.
A niech go szlag, zrobi to. Ale nie dla Marty. Dla dzieciaków. Niech wiedzą, że ojciec o nie dba. Może na świecie zdarzają się lepsi starzy, ale jest od groma gorszych sukinsynów. Takich, co to leżeliby zalani w trupa, zamiast przynieść pociechom prezenty. Albo tak leniwych, by nocą podrzucić ten cały chłam pod choinkę, a później dumnie wykrzywiać ryje w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Włodek wspomniał swego ojca. Może i niezły był z niego skurczybyk – chlał, chodził na boki, czasem znikał na całe tygodnie – ale rozumiał, co to znaczy powinność wobec rodziny. Co roku, a w każdym razie do chwili, gdy jego dzieciaki w końcu pojęły, że to szopka, przebierał się za tego czerwonego niedorozwoja, sadzał je wszystkie po kolei na kolanach i, bełkocząc na wpół zrozumiałe pytania o ich zachowanie, sięgał do torby w poszukiwaniu podarków. O dziwo, zawsze je znajdował. Popękane samochodziki – czasem tylko bez kół – zdekompletowane zestawy klocków, nieco podniszczone lalki i takie tam...
Jaki stąd wniosek? Ano taki, że mikołaj nie musi być święty. Nie musi być nawet trzeźwy, najważniejsze, żeby się pojawił i przytaszczył fanty.
Tylko dlaczego, do cholery, Boże Narodzenie zawsze wypada zimą? Latem Włodek nie martwiłby się, że odmrozi tyłek, zanim wciągnie czerwone portki, w których raczej będzie przypominał pomidora na chuderlawych nóżkach, a nie Świętego Mikołaja. Latem nie musiałby kryć się w komórce o ścianach tak dziurawych, że co kilka dni z jej środka należało usuwać śnieg.
Dobrze, że miał ze sobą coś na rozgrzanie.
Właśnie. Whisky. Fanty to jedyna zaleta tego, że święta są poza sezonem turystycznym. Wystarczyło przejść się po rezydencjach mieszczuchów, by nie tylko zdobyć prezenty, ale i samemu zaopatrzyć się w co nieco. Latem też da się coś zwędzić, ale i łatwiej zostać złapanym. Teraz pies z kulawą nogą nie zagląda na działki.
Włodek wbił się w spodnie. Wyglądał żałośnie. Mikołaj powinien nosić szerokie portki; te ciasno opinały się wokół nóg jak rajtuzy średniowiecznego fircyka. Dobrze, że w tym stroju zobaczą go tylko dzieciaki i żona.
Nałożył czapę (mimo starań sztywno sterczała w górę, jakby dotknięta nieusuwalną erekcją) i brodę z waty na gumce. Zamknął oczy i wyobraził sobie, jak się prezentuje. Nie miał lusterka. Na szczęście.
– Nadchodzę, ho, ho, ho – zaśmiał się, próbując nadać swemu głosowi basowe brzmienie.
Całość zabrzmiała jak kwestia z kiepskiego horroru.
Był gotów.
Odsunął kilka opartych o ścianę desek i odsłonił duże, niemiłosiernie brudne naczynie. Jeszcze jeden śmieć zawalający komórkę, doskonały schowek. Ze środka wyciągnął brązową torbę, skórzaną i wytartą. W torbie był mikser, prezent dla Marty. Kolejny łup z działek. Włodek miał nadzieję, że sprzęt nie jest zepsuty, jakoś nie przyszło mu wcześniej do głowy, by to sprawdzić. Zresztą, co za różnica. Liczy się gest, prawda?
Wyjął urządzenie i wcisnął do sporej papierowej torebki ozdobionej żółciutkimi kurczaczkami. Kolorowe pisanki, z których się wykluły, jednoznacznie wskazywały, że chodzi o inne święta, ale Włodek nie widział w tym nic złego. Najważniejsze, że nie musiał pakować prezentu. Nie znosił tego. Zabawa z papierem, taśmą klejącą względnie z wstążeczką to babska robota. Jak na prawdziwego chłopa przystało, potrafił jedynie zawinąć rybę w gazetę.
Dorzucił mikser do lnianego worka, w którym spoczywały starannie zapakowane prezenty dla dzieciaków. Wszystkim zajęła się Marta; nawet nie wiedział, co w tym roku kupiła. Miał tylko nadzieję, że podpisała pudełka, inaczej znów córce może trafić się robot, a synowi duża lala potrafiąca płakać i, Bóg wie po co, sikać, a tłumaczenia, że mikołaj się pomylił, ponownie zajmą im tydzień.
No dobrze, mógł zaczynać to żałosne przedstawienie. Szybciej zacznie, szybciej skończy. Przecież jeszcze musiał ściągnąć z siebie to wdzianko, znowu narażając się na odmrożenia. Na niebie chyba już lśniła pierwsza gwiazdka, gdzieś tam, w górze, ukryta przed wzrokiem ciekawskich – od kilku dni z niewielkimi przerwami sypał śnieg i gęsty kożuch chmur zasłaniał nawet słońce.
Przełykał właśnie kolejną porcję whisky, uważając, aby przy okazji nie najeść się waty, gdy usłyszał jakieś wycie. O ile mógł się zorientować, dobiegało z bliska. Bardzo bliska.
Położył dłoń na klamce. Co tak zawodziło? W okolicy było sporo lasów, do nieodległej linii drzew w młodości dorzuciłby stąd kamieniem, ale wilki tu nie żyły. Sarny, trochę dzików, to wszystko jeśli chodzi o stworzenia większe od zająca. Żadne z nich nie wydawało podobnych odgłosów. Prędzej był to zdziczały pies.
Włodek pomyślał o Burym. Ich podwórkowy kundel ulotnił się kilka dni temu. Zawsze był z niego łazęga. Taka to chyba męska tradycja w ich domu. Gdyby nie półmetrowe zaspy, w zniknięciu psa nie byłoby nic dziwnego. W tych okolicznościach jednak dzieciaki zdążyły go już opłakać. Najwyraźniej zbyt wcześnie.
Mężczyzna otworzył szeroko drzwi komórki i cofnął się o krok, gdy niesione wiatrem drobiny śniegu uderzyły go w twarz. Cholerna zima. Od paru dni nic tylko pada i pada. Jeszcze trochę, a zasypie całą tę dziurę. Uśmiechnął się. Przed oczami stanęła mu wizja, że jest jedynym ocalałym mieszkańcem Dębiej Góry. Wszyscy inni zginęli, a on, rozgrzewając się różnego rodzaju płynami ratującymi życie, zdołał przetrwać. Jak to mawia miejscowy klecha? Czuwajcie, gdyż nie znacie dnia ani godziny. Święte słowa, grzechem zaniedbania jest nie mieć ukrytego gdzieś małego zapasiku alkoholu.
– Bury! – zawołał, wypatrując ciemnego kształtu.
Wbrew swemu imieniu Bury był bury jedynie krótki czas po urodzeniu. Później z tygodnia na tydzień ciemniał, aż wreszcie stał się smoliście czarny.
To dopiero byłyby święta, gdyby przyprowadził psa. Marta mogłaby się schować ze swoimi prezentami. Święty Mikołaj górą, ot co.
Włodek wyszedł przed komórkę i rozejrzał się wokoło. Mimo że zapadł już zmierzch, nie było ciemno, bo śnieg rozjaśniał okolicę.
W tym roku pogoda dała im się we znaki. Nie dość, że z nieba sypało, jakby rozdarła się ulubiona pierzyna Pana Boga, to słupek rtęci od dawna nie podskoczył powyżej minus dziesięciu.
– Bury... – powtórzył mężczyzna znacznie mniej pewnie.
Jeśli to rzeczywiście był Bury, powinien już dać znak życia. Ich psisko było naprawdę duże, nie ukryłaby go byle zaspa. Poza tym zawsze przychodziło na wołanie.
Mężczyzna odszedł kilka metrów od komórki, do miejsca, gdzie wąska ścieżka w śniegu utworzona dwa dni temu, gdy po gderaniach Marty zgodził się odgarnąć podwórko, raptownie się kończyła. Dalej należałoby brnąć w ponad półmetrowej pokrywie zbitego białego puchu.
– Bury.
Już nie liczył, że przywoła pupila. Z pewnością wył jakiś inny przybłęda. I pewnie wcale nie tak blisko, jak się wydawało. W zimę zdziczałe psy podchodziły bliżej domów, tam zawsze łatwiej znaleźć coś do jedzenia. Odwrócił się, drżąc. Przemarzł do szpiku kości. Kto wymyślił bajkę, że Święty Mikołaj mieszka na biegunie? W takim wdzianku nie wytrzymałby tam nawet godziny.
Włodek nie słyszał teraz nic prócz szumu wiatru. Szybkim krokiem ruszył ku prowizorycznemu schronieniu. Zabierze prezenty i leci do dzieciaków. Prędko, zanim jego nieobecność wyda im się zastanawiająca. Pewnie Łukasz już nie wierzy w te bajki, ale Patrycja to co innego. Młodsza, i do tego dziewczynka, jest znacznie bardziej naiwna. Można wmówić jej wszystko, choć za rok lub dwa i ona nie da się nabrać na podobne sztuczki. Tata znika, a pojawia się Mikołaj – podejrzane, prawda?
Mężczyzna wszedł do komórki i podniósł worek. Nim zdążył zarzucić go sobie na plecy, w ścianę szopy coś uderzyło. Bardzo mocno.
Odruchowo podskoczył. A więc się nie mylił, na zewnątrz coś było. Może nie Bury, ale jakieś zwierzę, Włodek nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości – nie znał dowcipnisia, któremu chciałoby się płatać figle w taką pogodę. Za ścianą musiało być zwierzę, na tyle duże, żeby zatrząść całą komórką.
Powinieneś to sprawdzić, przemknęło mu przez głowę.
Powinieneś, tak postąpiłby prawdziwy mężczyzna...
Tyle że on nie uważał się za cholernego Rambo. Kto wie, co się może czaić po drugiej stronie? Pewnie dzik albo pies szukający resztek lub schronienia, jednak...
Skarcił się w duchu za głupie myśli.
Potwory nie istnieją, zapomniałeś? Ponoć jesteś dorosły... Uciekniesz, wrócisz do domu, a jutro, za dnia, znajdziesz tam zamarzniętego Burego. I jak później spojrzysz w lustro w oczy tej zapijaczonej gębie?
Pociągnął łyk łyskacza, zauważając ze zdziwieniem, że butelka jest prawie pusta, ścisnął mocniej worek i brnąc przez zaspę, zaczął okrążać komórkę. Przypuszczał, że bardziej niż mikołaja przypomina przerośniętego krasnala, śpieszącego zająć swój odcinek frontu pracy przygotowany dlań w planie pięcioletnim. Jak za starych, dobrych czasów wujka Stalina. Nie na darmo krasnale nosiły się na czerwono. Hej ho, hej ho, do pracy by się szło...
Do jego uszu dotarły ciche piski. Brzmiały znajomo.
– Bury, piesku, to jednak ty?
Z niemałym trudem przedarł się przez śnieg i zajrzał za szopę.
Owszem, był tam Bury. Ale zdecydowanie to nie on piszczał.
Włodek zamrugał i szeroko otworzył usta, nie zważając na to, że połyka niesione wiatrem, zimne białe płatki. Miał przed sobą Burego, a raczej to, co z niego zostało. Większa część psa zniknęła już pod nieustannie sypiącym śniegiem. Ponad zaspę wystawał jedynie fragment. Całe szczęście, bo widok i tak był przerażający. Kundel leżał rozpruty i wypatroszony. Ze sterczących w górę żeber zwisały na podobieństwo sopli resztki flaków i sinobrązowe gluty, które prawdopodobnie były zamarzniętą krwią. Włodek zatoczył się, czując nadciągającą falę mdłości. Dziękował Bogu, że pysk psa tkwił głęboko w zwałach śniegu. Widok oczu Burego – pustych i nieruchomych – byłby nie do zniesienia. Alkohol, który jeszcze przed chwilą miło otępiał jego zmysły, gwałtownie wyparował. W gardle mężczyzny narastał krzyk.
Gdzieś z boku ponownie rozległ się cichy pisk.
Ten dźwięk podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Uszy próbowały go przekonać, że to piszczy Bury, jednak oczy zdecydowanie temu przeczyły. Z gardła jego psa już nigdy nie wydobędzie się żaden odgłos.
Jeśli to nie Bury, to co...?
Pisk przeszedł w warczenie i myśl przelatująca przez głowę Włodka urwała się w połowie.
Mężczyzna odwrócił się w stronę, z której dochodził dźwięk, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Ani śladu krwiożerczej bestii, szykującej się do zrobienia z nim tego, co zrobiła kilka dni wcześniej z czarnym jak smoła i znacznie mniej bezbronnym kundlem.
Ale przecież nie był sam.
Komórka znowu się zatrzęsła. Coś okrążyło ją i zaatakowało.
Chrzanowski ruszył przed siebie. Najbliższym schronieniem był dom, ale żeby do niego dotrzeć, musiałby przejść obok intruza. Równie dobrze mógłby od razu zawołać: „Jestem tutaj! Zjedz mnie!”. Jedyną szansą wydawała się ucieczka przez dziurawy płot na pole graniczące z ich podwórkiem, a później do lasu. Jeśli miał do czynienia ze zwierzęciem – bo przecież to musi być jedynie głupie, może wściekłe zwierzę, które poświęci całą uwagę na rozprawę z szopą – to Włodek zdoła tego dokonać. Nawet jeśli musiałby pokonać sto metrów przez zaspy sięgające do połowy ud.
Zrobi to. Ponoć Bóg sprzyja pijakom.
Mężczyzna dobrnął do płotu i prześlizgnął się na drugą stronę przez dużą wyrwę w ogrodzeniu. Szczęśliwie nigdy go nie zreperował, choć sąsiedzi kategorycznie się tego domagali, zwłaszcza od czasu, gdy Bury podrósł i zaczął przypominać kundla z piekła rodem. Jak go określił Smolarczyk, ten głupi sklepikarz mieszkający dwa domy dalej? Pies Baskerville’ów? Chyba właśnie tak.
Jakie zwierzę mogło rozpruć tak rosłego psa?
Postanowił się nad tym nie zastanawiać. Ta wiedza raczej nie była mu potrzebna. Nie w tej chwili. Teraz powinien skupić się na uciążliwej przeprawie przez zaspy. Las wydawał się na wyciągnięcie ręki, jednak to było złudzenie. Latem to co innego, dostałby się tam w minutę, dziś byłby szczęśliwy, gdyby dotarł między drzewa w ciągu kwadransa.
Odważył się obejrzeć dopiero wtedy, gdy pokonał połowę drogi. Wyraźnie widział oświetlone podwórko, komórkę – czy mu się wydawało, czy przestała się już trząść? – ale nie dostrzegł ani śladu zwierzęcia. Nie słyszał też żadnych niepokojących odgłosów. Ani przy obejściu, ani za sobą.
Uratuje się, na pewno, las był coraz bliżej, a bestia – czymkolwiek była – nie zauważyła go i nie podjęła pościgu.
Dopiero teraz uświadomił sobie, że w garści wciąż ściska wór z prezentami. Po raz kolejny lękliwie zerknął za siebie. Nic go nie goniło. Pękaty worek może nie był wygodny do niesienia, ale szkoda go porzucić na środku pola. Sypało tak, że być może odnalazłby go dopiero przy wiosennych roztopach. Zresztą cóż byłby z niego za Święty Mikołaj, gdyby wyrzucił podarki?
Nieco uspokojony dobrnął do linii drzew. Przedzieranie się przez zaspy wyczerpało go. Prawie żałował, że nie czuje już paniki, która dodawała mu sił tuż po odkryciu zwłok Burego. Wtedy nie myślał o zmęczeniu i zimnie, jedynie o tym, jak uratować swój tyłek.
W lesie przystanął. A więc udało się! Spojrzał na ślady szybko napełniające się świeżym śniegiem. Za godzinę nie zostanie nawet najmniejszy znak świadczący o tym, że ktoś tędy szedł. No i dobrze, wraz z odciskami stóp powinien zniknąć i zapach. W każdym razie miał taką nadzieję. To coś, co zabiło Burego – pewnie zdziczały, głodny pies – nie odnajdzie go.
Pomyślał o Marcie. Może powinien ją ostrzec? Z pewnością wkrótce zacznie go szukać. Wyjdzie przed dom i jak nic nadzieje się na ich podwórku na przybłędę. Głupia jest, czasem wredna, ale to zawsze własna baba, nawet jeśli Włodek właził na nią nie częściej niż raz w miesiącu. Tylko jak miał ją uprzedzić? Wrócić do domu? Odrzucił ten pomysł: nie nadawał się na bohatera. Przeciętniak taki jak on nic nie mógł zrobić. Taka prawda. Chociaż... Odetchnął głęboko. Pójdzie do Zenka. Tak, ta myśl od razu mu się spodobała. Pójdzie do Zenka, a po drodze wstąpi do kogoś i zadzwoni do Marty. Pal licho głupi strój i nieuniknione pytania (już widział te kpiące uśmieszki). Jakoś to przeżyje. A później Zenek poczęstuje go czymś rozgrzewającym. Jeśli w tej wsi Chrzanowski mógł kogokolwiek nazwać przyjacielem, to właśnie Zenka. Ostatniego z mieszkańców, któremu pieniądze turystów nie uderzyły do głowy.
Włodek skręcił w lewo, gdy dobiegło go głuche warczenie. Zatrzymał się przerażony. Przecież nic za nim nie szło... Nagle zrozumiał. Burego nie rozszarpał jeden głodny pies, nie dałby rady, ale cała wataha zdziczałych kundli. Pewnie przyczaiły się w lesie, a najodważniejszy lub najbardziej zdesperowany dziś ponownie zabłąkał się na podwórko.
Mężczyzna cicho zaklął.
A on, dureń, sam przyszedł do nich. Danie główne z dostawą pod pyski.
Rozejrzał się nerwowo dookoła, szukając wśród lichych sosenek jakiegoś większego drzewa. Jeśli psy czegoś nie potrafiły, to wspinać się. To była jego szansa, ukryć się wysoko na pierwszej lepszej gałęzi i mieć nadzieję, że nim zamarznie, ktoś usłyszy jego wołanie.
Nieco na prawo rósł solidny dąb. Włodek z trudem wypatrzył go w mroku.
– Dobre pieski, dobre, poczekajcie jeszcze chwilę – szepnął bezgłośnie, wolno przesuwając się w kierunku drzewa.
Ostrożnie upuścił worek z prezentami i starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, krok po kroku zbliżał się ku swej jedynej nadziei. Nie widział psów, nie słyszał już nawet warczenia, wiedział jednak, że zwierzęta są gdzieś w pobliżu. Bardzo, bardzo blisko.
Jeszcze tylko metr...
Gwałtownym susem doskoczył do drzewa, chwycił jeden z konarów i podciągnął się. Miał dzisiaj cholernego farta, choć byłoby o wiele lepiej, gdyby teraz rozdawał dzieciakom paczki uszykowane przez Martę. Wystarczyło przecież, żeby nie marudził tyle podczas przebierania się w ten głupi kostium.
Życie ludzkie zależy od drobnostek, zwyczajnych pierdół. Krótka chwila decyduje o wszystkim. Gdyby wyszedł z komórki minutę wcześniej, to siedziałby teraz w ciepłym domku. Może nawet i on by coś tam dostał – Marta w czasie świąt traciła nieco ze swej zołzowatości, choć nie aż tyle, by nie patrzeć na niego krzywo, kiedy pił. A tak prawdopodobnie czekało go spędzenie kilku ładnych godzin na drzewie. Wiedział, że nie wytrzymałby tu całej nocy, nie przy tej temperaturze. Nim ktoś rano w końcu wypatrzyłby wśród gałęzi Świętego Mikołaja, byłby sztywny. Dzieciaki na całym świecie wylałyby ocean łez za swoim ulubieńcem. Już nikt nigdy, wstrętne bachory, nie przylezie przez komin, by przynieść wam trochę chłamu.
Mimo zdecydowanie niewesołej sytuacji zaśmiał się chrapliwie.
Zamarznięty mikołaj, może nawet pokazaliby go w telewizji. Ot, taka ciekawostka na zakończenie _Wiadomości_.
Śmiech urwał się jak ucięty nożem. Aby przeżyć, musi stąd wkrótce zleźć. Wszystko byłoby w porządku, gdyby udało mu się zwrócić czyjąś uwagę. W przeciwnym wypadku... Jeśli psy nie odejdą... Wzdrygnął się. Zrozumiał, że już po nim. Jaki dureń włóczyłby się przy lesie po zmroku, w śnieżną zawieruchę, dwudziestego czwartego grudnia? I to w dziurze nieliczącej nawet tysiąca mieszkańców?
Otworzył usta do krzyku, ale wołaniu o pomoc, które narastało mu w gardle, nie udało się wydostać na zewnątrz. Gdzieś nad nim coś cicho warknęło. Włodek wbił wzrok w ciemność, ale dostrzegł jedynie głęboki cień, a w nim jakby parę oczu. Nie był tego pewien, oczy wydawały się takie blade...
Istota, która tkwiła na gałęzi powyżej niego, poruszyła się.
Wątpliwości prysły. Wpatrywały się w niego ślepia rzucające białe, zimne światło.
Kundle nie potrafią łazić po drzewach – to była jego pierwsza myśl.
A potem pomyślał o niedokończonej whisky (wolałby wódkę, ale nie należał do wybrednych). O butelce, którą znalazł w jednym z domów sezonowych mieszkańców Dębiej Góry. Zrozumiał, że już jej nie dokończy.
Szkoda.
To była ostatnia myśl.
Zdążył jedynie mrugnąć, gdy zwarty cień runął na niego z góry, jednym ruchem oddzielając głowę Włodka od jego wciąż kurczowo trzymającego się konaru ciała.