Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Skarb w Srebrnym Jeziorze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skarb w Srebrnym Jeziorze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 508 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Oko­ło po­łu­dnia bar­dzo go­rą­ce­go dnia czerw­co­we­go „Do­gfish”, je­den z naj­więk­szych pa­row­ców oso­bo­wo – pocz­to­wych na Ar­kan­sa­sie, roz­bi­jał­swy­mi po­tęż­ny­mi ko­ła­mi fale rze­ki. Wcze­snym ran­kiem opu­ścił­Lit­tle Rock, a wkrót­ce miał­do­trzeć­do Le­wis­bur­ga.

Nie­sa­mo­wi­ty upał spę­dził garst­kę za­moż­niej­szych pa­sa­że­rów do ka­bin i ka­jut, więk­szość na­to­miast po­dróż­nych po­kła­do­wych le­ża­ła poza becz­ka­mi, pa­ka­mi i in­ny­mi pa­kun­ka­mi, któ­re uży­cza­ły im ską­pe­go cie­nia. Dla tych pa­sa­że­rów ka­pi­tan ka­zał urzą­dzić pod roz­pię­tym płót­nem „bed and bo­ard”, na któ­rym sta­ły wszel­kie­go ro­dza­ju szklan­ki i flasz­ki, a ostra ich za­war­tość prze­zna­czo­na była na­tu­ral­nie nie dla zbyt de­li­kat­nych ję­zy­ków i pod­nie­bień. Za bu­fe­tem sie­dział kel­ner z za­mknię­ty­mi ocza­mi i, wy­czer­pa­ny upa­łem, ki­wał gło­wą, a ile­kroć pod­niósł po­wie­ki, spo­za warg jego wy­cho­dzi­ło prze­kleń­stwo albo ja­kieś do­sad­ne sło­wo. Ta jego nie­chęć zwra­ca­ła się ku gru­pie oko­ło dwu­dzie­stu męż­czyzn któ­rzy sie­dząc na zie­mi przy sto­le, po­da­wa­li so­bie z rąk do rąk ku­bek z ko­ść­mi. Gra­no o tak zwa­ny drink, to zna­czy, że prze­gry­wa­ją­cy mu­siał po skoń­cze­niu par­tii za­pła­cić każ­de­mu z part­ne­rów szklan­kę wód­ki; to ostat­nie wła­śnie było przy­czy­ną nie­chę­ci kel­ne­ra, bu­dzo­ne­go cią­gle z drzem­ki. Lu­dzie ci nie spo­tka – li się z pew­no­ścią do­pie­ro tu­taj na po­kła­dzie ste­ame­ra, gdyż za­cho­wy­wa­li się bar­dzo po­ufa­le wzglę­dem sie­bie i wi­dać było z ich przy­pad­ko­wych wy­nu­rzeń, że zna­ją się do­kład­nie. Mimo tej ogól­nej po­ufa­ło­ści je­den z gro­na cie­szył się pew­ne­go ro­dza­ju sza­cun­kiem. Na­zy­wa­no go kor­ne­lem, co jest zwy­kłym prze­kształ­ce­niem sło­wa "co­lo­nel”, puł­kow­nik.

Był to czło­wiek dłu­gi i chu­dy. Jego gład­ko wy­go­lo­ną, ostro i kan­cia­sto za­ry­so­wa­ną twarz oka­la­ła ruda, szcze­ci­nia­sta bro­da; krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy były tak­że rude, co moż­na było spraw­dzić, gdyż sta­ry, zu­ży­ty ka­pe­lusz fil­co­wy zsu­nął mu się da­le­ko na kark. Ubra­nie jego skła­da­ło się z cięż­kich bu­tów skó­rza­nych, pod­bi­tych gwoź­dzia­mi, oraz spodni nan­ki­no­wych i krót­kiej blu­zy z tej­że ma­te­rii. Ka­mi­zel­ki nie miał, a za­miast niej no­sił po­mię­tą i brud­ną ko­szu­lę, któ­rej koł­nierz, nie przy­trzy­my­wa­ny chust­ką, był sze­ro­ko otwar­ty i uka­zy­wał na­gie, spa­lo­ne od słoń­ca cia­ło. Do­oko­ła bio­der owi­nął czer­wo­ny szal, spo­za któ­re­go wy­glą­da­ła rę­ko­jeść noża i głow­nie dwu pi­sto­le­tów. Obok le­żał pra­wie nowy ka­ra­bin i tor­ba skó­rza­na, za­opa­trzo­na w dwa rze­mie­nie, przy któ­rych po­mo­cy no­sił ją na ple­cach.

Inni męż­czyź­ni ubra­ni byli w po­dob­ny spo­sób, nie­sta­ran­nie i rów­nie nie­chluj – nie, ale za to tak­że uzbro­je­ni po zęby. Nie było wśród nich ani jed­ne­go, któ­ry by na pierw­szy rzut oka wzbu­dzał za­ufa­nie. Gra­li na­mięt­nie, a to­czy­li przy tym roz­mo­wę tak nie­wy­bred­ną, że choć tro­chę po­rząd­niej­szy czło­wiek nie za­trzy­mał­by się przy nich na chwi­lę. W każ­dym ra­zie łyk­nę­li już nie­je­den drink; twa­rze ich były roz­go­rącz­ko­wa­ne nie tyl­ko od słoń­ca; tak­że wód­ka roz­ta­cza­ła nad nimi swą wła­dzę.

Ka­pi­tan opu­ścił mo­stek i udał się na tyl­ny po­kład ster­ni­ka, aby mu udzie­lić kil­ku nie­zbęd­nych wska­zó­wek.

– Co pan są­dzi, ka­pi­ta­nie – spy­tał ster­nik – o tych dra­bach, któ­rzy tam sie­dzą przy ko­ściach? Zda­je mi się, że na­le­żą do tego ro­dza­ju lu­dzi, któ­rych nie wi­dzi się chęt­nie na po­kła­dzie.

– Tak i ja my­ślę – od­parł za­py­ta­ny. – Po­da­li się wpraw­dzie za ha­rve­ste­rów (żni­wia­rzy), uda­ją­cych się na Za­chód, aby się na­jąć do pra­cy na far­mach, ale nie chciał­bym być tym, u któ­re­go py­ta­li­by o pra­cę.

– Well, sir. Ja na­wet uwa­żam ich za rze­czy­wi­stych tram­pów. Może przy­najm­niej na po­kła­dzie za­cho­wa­ją się spo­koj­nie.

– Nie ra­dził­bym im uprzy­krzać się nam wię­cej, niż je­ste­śmy do tego przy­zwy­cza­je­ni! Mamy na po­kła­dzie do­syć rąk, aby ich wszyst­kich wrzu­cić do sta­re­go, bło­go­sła­wio­ne­go Ar­kan­sa­su. Zresz­tą, przy­go­tuj­cie się do lą­do­wa­nia, bo w cią­gu dzie­się­ciu mi­nut zo­ba­czy­my Le­wis­burg.

Ka­pi­tan wró­cił na mo­stek, by wy­dać zwy­kłe przy lą­do­wa­niu roz­ka­zy. Wkrót­ce uka­za­ły się domy mia­sta, któ­re okręt po­zdro­wił prze­cią­głym gwiz­dem sy­re­ny. Z przy­sta­ni dano znak, że ste­amer ma za­brać ła­du­nek i pa­sa­że­rów. Po­dróż­ni, znaj­du­ją­cy się do­tąd pod po­kła­dem, wy­szli, aby za­żyć choć tej krót­kiej prze­rwy w nud­nej po­dró­ży.

Jed­nak­że wi­dok, jaki im się uka­zał, nie był zbyt zaj­mu­ją­cy. Le­wis­burg nie miał w owym cza­sie jesz­cze tego zna­cze­nia, co dzi­siaj. W przy­sta­ni sta­ło tyl­ko tro­chę ga­piów, do za­bra­nia le­ża­ło kil­ka pak i pa­kun­ków, a no­wych pa­sa­że­rów, któ­rzy we­szli na po­kład, nie było wię­cej jak trzech.

Jed­nym z nich był bia­ły o wy­so­kiej i nad­zwy­czaj sil­nej po­sta­ci. No­sił tak gę­stą i ciem­ną bro­dę, że wi­dać było spo­za niej tyl­ko oczy, nos i gór­ną część po­licz­ków. Na gło­wie miał sta­rą czap­kę bo­bro­wą, pra­wie cał­ko­wi­cie wy­ły­sia­łą i tak zde­for­mo­wa­ną, że okre­ślić jej daw­ny kształt było nie­moż­li­wo­ścią. Ubra­nie tego czło­wie­ka skła­da­ło się ze spodni i blu­zy z moc­ne­go, sza­re­go płót­na. Za sze­ro­kim pa­sem tkwi­ły dwa re­wol­we­ry, nóż i kil­ka nie­zbęd­nych dla west­ma­na dro­bia­zgów; poza tym miał cięż­ką du­bel­tów­kę, do któ­rej ło­ży­ska przy­wią­za­ny był dłu­gi to­pór.

Kie­dy za­pła­cił na­leż­ność za prze­jazd, ro­zej­rzał się ba­daw­czo po po­kła­dzie. Po­rząd­nie odzia­ni pa­sa­że­ro­wie ka­ju­to­wi zda­wa­li się go nie ob­cho­dzić. Wzrok jego ba­dał po­zo­sta­łych, któ­rzy wsta­li od gry, aby się przyj­rzeć wcho­dzą­cym na po­kład; lu­stru­jąc każ­de­go z osob­na, uj­rzał kor­ne­la; wte­dy szyb­ko od­wró­cił oczy, jak gdy­by go zu­peł­nie nie za­uwa­żył; pod­cią­ga­jąc jed­nak na moc­ne uda cho­le­wy wy­so­kich bu­tów, mru­czał ci­cho do sie­bie:

– Do dia­ska! Je­śli to nie jest czer­wo­ny Brin­kley, to niech mnie uwę­dzą i po­żrą ra­zem z łu­pi­ną! Wi­dać nie zna mnie!

Ten, o któ­rym my­ślał, zdzi­wił się rów­nież jego wi­do­kiem i zwró­cił się ci­cho do swo­ich to­wa­rzy­szy:

– Spójrz­cie tyl­ko na tego czar­ne­go dra­ba! Czy zna go któ­ry z was?

Na py­ta­nie od­po­wie­dzia­no prze­czą­co.

– Hm, mu­sia­łem go już kie­dyś wi­dzieć, i to wśród oko­licz­no­ści dla mnie nie bar­dzo przy­jem­nych. Plą­cze mi się ja­kieś nie­ja­sne wspo­mnie­nie o tym.

– To i on mu­siał­by cię znać – od­parł je­den. – Tym­cza­sem spoj­rzał na nas, a na cie­bie nie zwró­cił uwa­gi.

– Hm! Może jesz­cze wpad­nę na to. Albo le­piej za­py­tam go o na­zwi­sko. Wte­dy będę wie­dział, na ja­kim je­stem świe­cie. Na­mó­wi­my go na drink.

– Je­śli tyl­ko ze­chce!

– Nie? To by­ło­by ha­nieb­ną ob­ra­zą, jak wie­cie. Ten, komu od­mó­wią drin­ku, ma w tym kra­ju pra­wo od­po­wie­dzieć no­żem lub re­wol­we­rem, a je­śli za­kłu­je ob­ra­ża­ją­ce­go, nie za­trosz­czy się o to ani pies z ku­la­wą nogą.

– Ale czar­ny nie wy­glą­da na to, aby go moż­na było zmu­sić do tego, co mu nie bę­dzie miłe.

– Pshaw! Za­łóż­my się!

– Do­brze! Za­kład, za­kład! – roz­le­gło się wo­ko­ło. – Prze­gry­wa­ją­cy pła­ci każ­de­mu trzy szklan­ki.

– Zga­dzam się! – oświad­czył kor­nel.

– Ja też – od­po­wie­dział dru­gi. – Ale musi być spo­sob­ność re­wan­żu. Trzy za­kła­dy i trzy drin­ki.

– Z kim?

– Naj­pierw z czar­nym, któ­re­go, jak utrzy­mu­jesz, znasz, ale nie wiesz, kim jest. Po­tem z jed­nym z tych dżen­tel­me­nów, któ­rzy ga­pią się na brzeg. Weź­my tego wiel­kie­go dra­ba, któ­ry wy­glą­da przy nich jak ol­brzym mię­dzy kar­ła­mi. A wresz­cie z tym czer­wo­nym In­dia­ni­nem, któ­ry przy­szedł na po­kład z syn­kiem. A może się go bo­isz?

Od­po­wie­dzią był ogól­ny śmiech, a kor­nel od­parł po­gar­dli­wie:

– Ja miał­bym się bać tego czer­wo­ne­go bła­zna? Pshaw! A może tak­że tego ol­brzy­ma, prze­ciw któ­re­mu mnie pod­szczu­wasz? Do wszyst­kich dia­błów! Ten czło­wiek musi być sil­ny! Ale wła­śnie tacy gi­gan­ci mają zwy­kle naj­mniej od­wa­gi, a ten jest tak wy­ele­gan­to­wa­ny, że z pew­no­ścią umie się ob­ra­cać tyl­ko w sa­lo­nie, a nie wśród lu­dzi na­sze­go po­kro­ju. A więc przyj­mu­ję za­kład. Drink z trzech szkla­nek z każ­dym z nich. A te­raz do dzie­ła!

Ostat­nie trzy zda­nia wy­po­wie­dział tak gło­śno, że mu­sie­li go sły­szeć wszy­scy po­dróż­ni. Każ­dy Ame­ry­ka­nin i każ­dy west­man zna zna­cze­nie sło­wa drink, zwłasz­cza gdy zo­sta­nie wy­po­wie­dzia­ne tak gło­śno i groź­nie, jak to tu­taj mia­ło miej­sce. Dla­te­go oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się na kor­ne­la. Wi­dzia­no, że jest moc­no pi­ja­ny, tak jak i jego to­wa­rzy­sze, a mimo to nikt nie od­cho­dził, po­nie­waż każ­dy ocze­ki­wał cie­ka­wej sce­ny.

Kor­nel ka­zał na­peł­nić szklan­ki, wziął swo­ją do ręki, pod­szedł do czar­ne­go i rzekł:

– Good day, sir! Chciał­bym wam ofia­ro­wać tę szklan­kę bran­dy. Uwa­żam was na­tu­ral­nie za dżen­tel­me­na, bo pi­jam tyl­ko z ludź­mi rze­czy­wi­ście szla­chet­ny­mi; spo­dzie­wam się, że wy­próż­ni­cie tę szklan­kę za moje zdro­wie!

Bro­da za­gad­nię­te­go zra­zu roz­sze­rzy­ła się, a po­tem ścią­gnę­ła, z cze­go moż­na było wno­sić, że przez twarz jego prze­biegł uśmiech za­do­wo­le­nia.

– Well – od­po­wie­dział. – Nie je­stem od tego; mogę uczy­nić wam tę przy­jem­ność, ale chciał­bym wie­dzieć, kto mi wy­świad­cza ten nie­ocze­ki­wa­ny za­szczyt.

– Zu­peł­nie słusz­nie, sir! Po­win­no się wie­dzieć, z kim się pije. Na­zy­wam się Brin­kley, kor­nel Brin­kley, do usług. A wy?

– Moje na­zwi­sko jest Gros­ser, To­masz Gros­ser, je­śli nie ma­cie nic prze­ciw temu. A więc za wa­sze zdro­wie, kor­ne­lu!

Wy­próż­nił szklan­kę, przy czym wy­pi­li i inni, i zwró­cił ją „puł­kow­ni­ko­wi”. W po­czu­ciu zwy­cię­stwa Brin­kley zmie­rzył swe­go roz­mów­cę lek­ce­wa­żą­cym spoj­rze­niem od stóp do głów i rzekł gru­biań­sko:

– Zda­je mi się, że to na­zwi­sko nie­miec­kie. Je­ste­ście więc prze­klę­tym dutch­ma­nem, hę?

– Nie, Au­stria­kiem, sir – od­po­wie­dział Eu­ro­pej­czyk w spo­sób bar­dzo uprzej­my, nie da­jąc się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi. – Swe­go prze­klę­te­go dutch­ma­na mu­si­cie skie­ro­wać pod in­nym ad­re­sem; do mnie się nie sto­su­je. A więc dzię­ku­ję za drink i że­gnam!

Ob­ró­cił się ener­gicz­nie na pię­cie i od­szedł szyb­ko, mó­wiąc do sie­bie po ci­chu:

– A więc rze­czy­wi­ście Brin­kley! I na­zy­wa się te­raz kor­ne­lem! Ten drab knu­je coś nie­do­bre­go. Mu­szę mieć oczy otwar­te.

Brin­kley wy­grał wpraw­dzie pierw­szą część za­kła­du, lecz nie wy­glą­dał przy tym na zwy­cięz­cę; mina mu zrze­dła. Spo­dzie­wał się, iż Gros­ser bę­dzie się wzbra­niał wy­pić i trze­ba go bę­dzie zmu­sić do tego groź­bą; ten jed­nak oka­zał się mą­drzej­szy: wy­pił i uchy­lił się od zwa­dy. Kor­nel był wście­kły. Na­peł­niw­szy szklan­kę, pod­szedł do dru­giej upa­trzo­nej ofia­ry – In­dia­ni­na.

Wraz z Gros­se­rem we­szło na po­kład w Le­wis­bur­gu dwóch In­dian. Je­den star­szy, dru­gi młod­szy, li­czą­cy może pięt­na­ście lat. Ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo ich twa­rzy ka­za­ło się do­my­ślać, że są to oj­ciec i syn. Byli tak jed­na­ko­wo ubra­ni i uzbro­je­ni, że syn wy­da­wał się od­mło­dzo­nym por­tre­tem ojca.

Odzież ich skła­da­ła się ze skó­rza­nych leg­gi­nów, ozdo­bio­nych po bo­kach frędz­la­mi, i żół­tych mo­ka­sy­nów. Ko­szu­li czy blu­zy my­śliw­skiej wi­dać nie było, gdyż cia­ło od ra­mion no­si­li okry­te pstry­mi i lśnią­cy­mi ko­ca­mi zuni, z tego ga­tun­ku, któ­re kosz­tu­ją czę­sto po­nad sześć­dzie­siąt do­la­rów za sztu­kę. Czar­ne wło­sy, gład­ko scze­sa­ne do tyłu, opa­da­ły na bar­ki, na­da­jąc im ko­bie­cy wy­gląd. Peł­ne, okrą­głe twa­rze mia­ły nad­zwy­czaj do­bro­dusz­ny wy­raz, a po­więk­sza­ło go jesz­cze i to, że po­licz­ki ich były po­ma­lo­wa­ne cy­no­brem na ko­lor ja­sno­czer­wo­ny. Flin­ty, któ­re trzy­ma­li w rę­kach, wy­da­wa­ły się nie­war­te ra­zem ani do­la­ra; w ogó­le wy­glą­da­li obaj zu­peł­nie nie­groź­nie, a przy tym tak oso­bli­wie, że jak wspo­mnie­li­śmy, wy­wo­ła­li śmiech wśród pi­ją­cych. Usu­nę­li się nie­śmia­ło na bok, jak­by bali się lu­dzi, i sta­li opar­ci o sze­ro­ką i dłu­gą skrzy­nię z ma­syw­ne­go drze­wa, wy­so­ko­ści czło­wie­ka.

– Ma tyl­ko trzy lata, sir, nie wię­cej!

– Tyl­ko? I to pan na­zy­wasz „tyl­ko”? To prze­cież zu­peł­nie doj­rza­ła pan­te­ra! Mój Boże! I taka be­stia znaj­du­je się na po­kła­dzie! Któż ze­chce za to od­po­wia­dać?

– Ja, sir, ja – od­po­wie­dział ele­ganc­ki pan kła­nia­jąc się da­mom i męż­czy­znom. – Po­zwól­cie mi, my­la­dies and gen­tle­men, przed­sta­wić się. Je­stem Jo­na­tan Boy­ler, wła­ści­ciel słyn­nej me­na­że­rii, a prze­by­wam od pew­ne­go cza­su z moją tru­pą w Van Bu­eren. Po­nie­waż ta czar­na pan­te­ra na­de­szła do mnie do No­we­go Or­le­anu, uda­łem się tam z moim do­świad­czo­nym po­grom­cą zwie­rząt, aby ją ode­brać. Ka­pi­tan tego dziel­ne­go stat­ku udzie­lił mi za wy­so­kim wy­na­gro­dze­niem po­zwo­le­nia za­ła­do­wa­nia tego zwie­rzę­cia, sta­wia­jąc przy tym wa­ru­nek, aby pa­sa­że­ro­wie, o ile moż­no­ści, nie do­wie­dzie­li się, w ja­kim znaj­du­ją się to­wa­rzy­stwie. Dla­te­go kar­mi­łem pan­te­rę tyl­ko w nocy i da­wa­łem jej za­wsze całe cie­lę, aby się tak na­żar­ła, by się ru­szać nie mo­gła i cały dzień prze­spa­ła. Ale je­że­li pię­ścia­mi bić w skrzy­nię, to pan­ter­ka musi się obu­dzić i wte­dy daje się sły­szeć tak­że jej głos. Mam na­dzie­ję, iż sza­now­ne damy i pa­no­wie nie we­zmą za złe po­by­tu na okrę­cie tej pan­ter­ki, bo prze­cież nie czy­ni naj­mniej­szej su­biek­cji.

– Co? – za­wo­łał mały pan w oku­la­rach. – Nie czy­ni su­biek­cji? Nie brać za złe? Do wszyst­kich dia­błów! Mu­szę przy­znać, że z ta­kim żą­da­niem nie zwra­ca­no się do mnie jesz­cze nig­dy! Ja mam prze­by­wać na tym okrę­cie z czar­ną pan­te­rą? Niech mnie po­wie­szą, je­śli to uczy­nię! Albo ona musi iść precz, albo pój­dę ja. Wrzuć­cie tę be­stię do wody! Albo wy­sadź­cie klat­kę na brzeg!

– Ależ, sir! Nie ma rze­czy­wi­ście żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa – za­pew­nił wła­ści­ciel me­na­że­rii. – Przy­pa­trz­cie się tej sil­nej skrzy­ni i…

– Ach, co tam skrzy­nia! – prze­rwał czło­wie­czek. – Tę skrzy­nię po­tra­fię ja roz­bić, a cóż do­pie­ro pan­te­ra!

– Pro­szę, po­zwól­cie mi wy­ja­śnić, że w skrzy­ni znaj­du­je się wła­ści­wa klat­ka że­la­zna, któ­rej na­wet dzie­sięć lwów czy pan­ter nie mo­gło­by roz­bić.

– Czy aby na­praw­dę? Po­każ­cie 'nam tę klat­kę!… Mu­si­my wie­dzieć, jak jest! – za­wo­ła­ło dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści gło­sów.

Wła­ści­ciel me­na­że­rii był jan­ke­sem i po­chwy­cił tę spo­sob­ność, aby ogól­ne żą­da­nie ob­ró­cić na swą ko­rzyść.

– Bar­dzo chęt­nie, bar­dzo chęt­nie… – od­po­wie­dział. – Ale, my­la­dies and gen­tle­men, ła­two to zro­zu­mieć, że nie moż­na oglą­dać klat­ki, nie wi­dząc pan­te­ry; na to nie mogę jed­nak po­zwo­lić bez pew­ne­go wy­na­gro­dze­nia. Aby przy­jem­ność tego rzad­kie­go wi­do­wi­ska pod­nieść, na­ka­żę kar­mie­nie zwie­rzę­cia. Urzą­dzi­my trzy miej­sca: pierw­sze za do­la­ra, dru­gie za pięć­dzie­siąt, a trze­cie za dwa­dzie­ścia pięć cen­tów. Lecz po­nie­waż tu znaj­du­ją się je­dy­nie dżen­tel­me­ni, więc je­stem prze­ko­na­ny, że z góry mo­że­my wy­kre­ślić dru­gie i trze­cie miej­sca. A może jest ktoś taki, kto chce za­pła­cić tyl­ko pół, a na­wet ćwierć do­la­ra?

Nikt na­tu­ral­nie nie od­po­wie­dział.

– A więc tyl­ko pierw­sze miej­sca. Pro­szę, my­la­dies and my­lords, do­la­ra od oso­by!

Zdjął ka­pe­lusz i zbie­rał do­la­ry, pod­czas gdy po­grom­ca, któ­re­go przy­wo­łał, czy­nił przy­go­to­wa­nia do przed­sta­wie­nia.

Po­dróż­ni byli prze­waż­nie jan­ke­sa­mi i jako tacy oświad­czy­li, że zga­dza­ją się zu­peł­nie z tym ob­ro­tem spra­wy. Je­śli przed­tem więk­szość z nich obu­rza­ło, że ka­pi­tan ze­zwo­lił na trans­port tak nie­bez­piecz­ne­go zwie­rzę­cia na swym ste­ame­rze, to te­raz wszyst­kich po­go­dzi­ła oko­licz­ność, że to wła­śnie przy­nie­sie po­żą­da­ną roz­ryw­kę w nud­nym ży­ciu na stat­ku. Na­wet mały uczo­ny prze­mógł swą oba­wę i przy­glą­dał się przy­go­to­wa­niom z wiel­kim za­cie­ka­wie­niem.

– Słu­chaj­cie, chłop­cy! – rzekł kor­nel do swych to­wa­rzy­szy. – Je­den za­kład wy­gra­łem, dru­gi prze­gra­łem, bo czer­wo­ny drab nie wy­pił. To się zno­si. Trze­ci za­kład zro­bi­my nie o trzy szklan­ki bran­dy, lecz o do­la­ra wstę­pu. Czy zga­dza­cie się?

To­wa­rzy­sze przy­ję­li na­tu­ral­nie tę pro­po­zy­cję, bo ol­brzym nie wy­glą­dał na ta­kie­go, któ­ry by dał so­bie na­pę­dzić stra­cha.

– Do­brze – za­wo­łał kor­nel, któ­re­go nad­miar al­ko­ho­lu uczy­nił pew­nym zwy­cię­stwa – uwa­żaj­cie, jak chęt­nie i pręd­ko ten Go­liat bę­dzie pił ze mną!

Ka­zał na­peł­nić szklan­kę i zbli­żył się do wspo­mnia­ne­go. Kształ­ty tego czło­wie­ka mu­sia­ło się rze­czy­wi­ście uwa­żać za ol­brzy­mie. Był jesz­cze wyż­szy i szer­szy niż czar­no­bro­dy, któ­ry na­zy­wał się wiel­gu­sem (Gross – wiel­ki), a li­czył pra­wie lat czter­dzie­ści. Jego gład­ko wy­go­lo­na twarz była bru­nat­na od słoń­ca; pięk­ne, mę­skie rysy mia­ły śmia­ły za­krój, a siwe oczy ów szcze­gól­ny, nie da­ją­cy się opi­sać wy­raz, któ­rym od­zna­cza­ją się lu­dzie, ży­ją­cy na wiel­kich płasz­czy­znach, gdzie ho­ry­zon­tu nic nie za­cie­śni, a więc ma­ry­na­rze, miesz­kań­cy pu­sty­ni i lu­dzie pre­rii. No­sił ele­ganc­ki gar­ni­tur po­dróż­ny, a bro­ni przy nim nie było wi­dać. Obok stał ka­pi­tan, któ­ry zszedł z most­ka, aby rów­nież przyj­rzeć się przed­sta­wie­niu z pan­te­rą.

Te­raz przy­stą­pił do nich kor­nel, sta­nął sze­ro­ko roz­kra­czo­ny przed swą do­mnie­ma­ną trze­cią ofia­rą i rzekł:

– Sir, pro­po­nu­ję wam drink. Praw­do­po­dob­nie nie bę­dzie­cie się wzdra­gać po­wie­dzieć mi, jako praw­dzi­we­mu dżen­tel­me­no­wi, kim je­ste­ście.

Za­gad­nię­ty rzu­cił na nie­go zdzi­wio­ne spoj­rze­nie i od­wró­cił się, aby cią­gnąć da­lej roz­mo­wę z ka­pi­ta­nem, prze­rwa­ną przez zu­chwa­łe­go pi­ja­ka.

– Halo! – za­wo­łał kor­nel. – Czy­ście ogłu­chli, czy nie chce­cie mnie słu­chać? Tego dru­gie­go bym nie ra­dził, bo nie znam żar­tów, gdy mi kto od­mó­wi drin­ku. Życz­li­wie ra­dzę wam wziąć so­bie przy­kład z In­dia­ni­na.

Za­cze­pio­ny wzru­szył lek­ko ra­mio­na­mi i za­py­tał ka­pi­ta­na:

– Czy pan sły­szał, co ten chło­pa­czy­na do mnie mó­wił?

– Yes, sir, każ­de sło­wo – przy­tak­nął za­py­ta­ny.

– Well, a więc je­ste­ście świad­kiem, że ja go nie przy­wo­ła­łem.

– Co?! – wrza­snął kor­nel. – Na­zy­wa­cie mnie chło­pa­czy­ną? I drin­ku od­ma­wia­cie? Czy ma się wam przy-_ da­rzyć to, co In­dia­ni­no­wi, któ­re­mu ja…

Wię­cej nie po­wie­dział, bo w tej chwi­li otrzy­mał od ol­brzy­ma tak siar­czy­sty po­li­czek, że padł na zie­mię i prze­ko­zioł­ko­wał da­le­ko. Le­żał przez chwi­lę jak mar­twy, lecz ze­rwał się szyb­ko, wy­cią­gnął nóż i pod­nió­sł­szy go do cio­su, rzu­cił się na ol­brzy­ma.

Ten wsa­dził ręce do kie­sze­ni od spodni i stał tak spo­koj­nie, jak­by mu nie gro­zi­ło naj­mniej­sze nie­bez­pie­czeń­stwo i jak­by kor­ne­la zu­peł­nie nie było.

– Psie! Mnie po­li­czek? – za­ry­czał kor­nel. – To się pła­ci krwią, i to two­ją!

Ka­pi­tan chciał in­ter­we­nio­wać, ale ol­brzym wstrzy­mał go ener­gicz­nym ski­nie­niem gło­wy, a kie­dy kor­nel zbli­żył się do nie­go na dwa kro­ki, pod­niósł pra­wą nogę i przy­jął go ta­kim kop­nię­ciem w brzuch, że ude­rzo­ny padł po raz dru­gi i po­to­czył się po zie­mi.

– A te­raz dość, bo in­a­czej… – za­wo­łał groź­nie Go­liat.

Lecz kor­nel ze­rwał się zno­wu, za­sa­dził nóż za pas i ry­cząc z gnie­wu, wy­cią­gnął je­den z pi­sto­le­tów, kie­ru­jąc go ku prze­ciw­ni­ko­wi; ten jed­nak wy­jął pra­wą rękę z kie­sze­ni, uzbro­jo­ną w re­wol­wer.

– Precz z pi­sto­le­tem! – za­wo­łał zwra­ca­jąc lufę swej ma­łej bro­ni ku pra­wej ręce na­past­ni­ka.

Je­den – dwa – trzy cien­kie, ale ostre trza­ski… kor­nel krzyk­nął i wy­pu­ścił pi­sto­let.

– Tak, chłop­cze – rzekł ol­brzym. – Nie­pręd­ko bę­dziesz zno­wu wy­mie­rzał po­licz­ki, gdy kto od­mó­wi pić ze szklan­ki, w któ­rej przed­tem uma­cza­łeś twój ryj. A je­że­li chcesz jesz­cze te­raz wie­dzieć, kim je­stem, to…

– Do dia­bła z two­im na­zwi­skiem! – pie­nił się kor­nel. – Nie chcę go sły­szeć! Cie­bie jed­nak sa­me­go chcę i mu­szę do­stać. Hej, na nie­go, chłop­cy, go on!

Te­raz do­pie­ro po­ka­za­ło się, że dra­by two­rzy­ły praw­dzi­wą zgra­ną ban­dę. Wy­rwa­li noże zza pa­sów i rzu­ci­li się na ol­brzy­ma; ten jed­nak wy­cią­gnął nogę, pod­niósł ra­mio­na i krzyk­nął:

– Chodź­cie, je­śli ma­cie od­wa­gę za­dzie­rać z Old Fi­re­han­dem!

Dźwięk tego imie­nia wy­wo­łał na­tych­mia­sto­wy sku­tek; Brin­kley, któ­ry chwy­cił zno­wu za nóż nie zra­nio­ną lewą ręką, za­wo­łał prze­ra­żo­ny:

– Old Fi­re­hand! Do wszyst­kich dia­błów, kto by to po­my­ślał! Dla­cze­go nie po­wie­dzie­li­ście tego przed­tem?

– Czy tyl­ko na­zwi­sko chro­ni dżen­tel­me­na przed wa­szym gru­biań­stwem? Za­bie­raj­cie się stąd, sia­daj­cie spo­koj­nie w ką­cie i nie po­ka­zuj­cie mi się wię­cej na oczy, bo was wszyst­kich zdmuch­nę!

– Well, po­mó­wi­my jesz­cze po­tem!

Kor­nel od­wró­cił się i po­szedł na przód okrę­tu; to­wa­rzy­sze po­wle­kli się za nim jak obi­te psy. Usiadł­szy na boku, za­wią­za­li swe­mu przy­wód­cy rękę, roz­ma­wia­jąc przy tym ci­cho a żywo i rzu­ca­jąc na sław­ne­go my­śli­we­go spoj­rze­nia, któ­re acz nie przy­ja­zne, wska­zy­wa­ły, jak wiel­ką mie­li przed nim oba­wę.

Lecz nie tyl­ko na nich wy­war­ło to zna­ne na­zwi­sko wra­że­nie. Wśród pa­sa­że­rów nie było z pew­no­ścią ani jed­ne­go, któ­ry by nie sły­szał o tym od­waż­nym czło­wie­ku, któ­re­go cale ży­cie zło­żo­ne było z naj­nie­bez­piecz­niej­szych czy­nów i przy­gód. Ka­pi­tan uści­snął mu rękę i rzekł w naj­uprzej­miej­szym to­nie:

– Ależ, sir, po­wi­nie­nem był o tym wie­dzieć! Był­bym wam od­stą­pił wła­sną ka­ju­tę. Na Boga, toż to za­szczyt dla “Do­gfi­sha“, że wa­sze sto­py do­tknę­ły jego de­sek. Dla­cze­go na­zwa­li­ście się in­a­czej?

– Po­wie­dzia­łem wam moje praw­dzi­we na­zwi­sko. Old Fi­re­han­dem na­zy­wa­ją mnie west­ma­ni, bo ogień z mej strzel­by, kie­ro­wa­ny moją ręką, przy­no­si za­wsze zgu­bę.

– Sły­sza­łem, że nig­dy nie chy­bia­cie?

– Pshaw! Każ­dy do­bry west­man po­tra­fi to tak samo, jak ja. Ale wi­dzi­cie, jaką ko­rzyść daje zna­ne na­zwi­sko wo­jen­ne. Gdy­by nie to, do­szło­by z pew­no­ścią do wal­ki.

– I wy mu­sie­li­by­ście ulec prze­mo­cy.

– Tak są­dzi­cie? – po twa­rzy Old Fi­re­han­da prze­biegł lek­ki uśmiech. – Sko­ro idzie o wal­kę na noże, nie oba­wiam się ni­cze­go; trzy­mał­bym się z pew­no­ścią, aż na­de­szli­by wasi lu­dzie.

– Ci w każ­dym ra­zie nie za­wie­dli­by. Ale co mam te­raz ro­bić z tymi ło­tra­mi? Je­stem pa­nem i sę­dzią na okrę­cie. Czy mam ich za­kuć w kaj­da­ny?

– Nie.

– A może mam ich wy­sa­dzić na brzeg?

– I to nie. Chy­ba nie chce­cie po raz ostat­ni od­by­wać po­dró­ży na wa­szym ste­ame­rze?

– Ani my­ślę! Mam na­dzie­ję, że jesz­cze przez wie­le lat będę pły­wał w dół i w górę sta­re­go Ar­kan­sa­su.

– Do­brze! A za­tem strzeż­cie się na­ra­zić na ze­mstę tych lu­dzi! Są w sta­nie za­me­li­no­wać się gdzie bądź na brze­gu i wy­pła­tać wam fi­gla, któ­ry kosz­to­wał­by was nie tyl­ko sta­tek, ale i ży­cie.

Te­raz do­pie­ro spo­strzegł Old Fi­re­hand czar­no­bro­de­go, któ­ry stał w po­bli­żu, utkwiw­szy w my­śli­wym pro­szą­cy wzrok.

Old Fi­re­hand przy­stą­pił do nie­go i za­py­tał:

– Czy chce­cie ze mną mó­wić, sir? Czy mogę wy­świad­czyć wam jaką przy­słu­gę?

– Bar­dzo wiel­ką – od­rzekł Au­striak. – Po­zwól­cie mi uści­snąć wa­szą rękę, sir! To wszyst­ko, o co was pro­szę. Po­tem za­do­wo­lo­ny odej­dę i nie będę się wam wię­cej na­przy­krzał, tę zaś go­dzi­nę będę wspo­mi­nał z ra­do­ścią przez całe ży­cie.

Wi­dać było po jego otwar­tym spoj­rze­niu i po to­nie, że sło­wa te po­cho­dzi­ły rze­czy­wi­ście z ser­ca. Old Fi­re­hand wy­cią­gnął do nie­go rękę i za­py­tał:

– Czy da­le­ko je­dzie­cie?

– Tym okrę­tem? Tyl­ko do por­tu Gib­son, a po­tem da­lej łód­ką. Oba­wiam się, że wy, nie­ustra­szo­ny, weź­mie­cie mnie za tchó­rza, po­nie­waż przed­tem przy­ją­łem drink od tego tak zwa­ne­go “kor­ne­la“.

– O, nie! Mogę was tyl­ko po­chwa­lić, że by­li­ście tak roz­waż­ni. Cho­ciaż, kie­dy po­tem ude­rzył In­dia­ni­na, po­sta­no­wi­łem dać mu ostrą na­ucz­kę.

– Praw­do­po­dob­nie po­słu­ży mu ona za prze­stro­gę; je­śli­ście mu do­kład­nie prze­strze­li­li pal­ce, to skoń­czył już swo­ją ka­rie­rę jako west­man. Nie wiem jed­nak, co my­śleć o In­dia­ni­nie, za­cho­wał się jak tchórz, a prze­cież ani drgnął usły­szaw­szy ryk pan­te­ry. Nie wiem, co o tym są­dzić.

– Więc ja wam po­mo­gę. Czy zna­cie In­dia­ni­na?

– Sły­sza­łem, jak wy­mó­wił swe na­zwi­sko, ale jest to sło­wo, na któ­rym moż­na so­bie ję­zyk po­ła­mać.

– Bo po­słu­gi­wał się ję­zy­kiem oj­czy­stym, za­pew­ne aby kor­nel nie do­my­ślił się, z kim ma do czy­nie­nia. Na­zwi­sko jego brzmi Nin­tro­pan-hau­ey, a syn jego na­zy­wa się Nin­tro­pan-ho­mosz, to zna­czy Wiel­ki Niedź­wiedź i Mały Niedź­wiedź.

– Czy to moż­li­we? O tych dwu sły­sza­łem w isto­cie już nie­raz. Ton­ka­wa się wy­ro­dzi­li i tyl­ko ci dwaj Nin­tro­pa­no­wie odzie­dzi­czy­li po przod­kach za­mi­ło­wa­nie do woj­ny i snu­ją się po gó­rach i pre­rii.

– Tak, ci dwaj są dziel­ny­mi ludź­mi. Nie wi­dzie­li­ście, jak syn się­gnął pod koc po nóż czy to­ma­hawk? Zo­ba­czył, że twarz ojca po­zo­sta­ła nie­po­ru­szo­na, za­nie­chał dla­te­go na­tych­mia­sto­wej ze­msty za tę obe­lgę. Mó­wię wam, tym In­dia­nom wy­star­czy mgnie­nie oka tam, gdzie my, bia­li, po­trze­bu­je­my dłu­giej mowy. Od tej chwi­li, gdy kor­nel ude­rzył sta­re­go w twarz, śmierć jego jest rze­czą po­sta­no­wio­ną. Obaj Niedź­wie­dzie nie prę­dzej zej­dą z jego tro­pu, aż go zdmuch­ną. Ale wy­mie­ni­li­ście mu wa­sze na­zwi­sko; jak sły­sza­łem, je­ste­ście Au­stria­kiem. Je­ste­śmy więc kra­ja­na­mi.

– Jak to, sir? Wy je­ste­ście tak­że Au­stria­kiem? – za­py­tał wiel­gus zdzi­wio­ny.

– Tak. Moje wła­ści­we na­zwi­sko jest Win­ter. I ja tak­że jadę tym okrę­tem dość da­le­ko, więc bę­dzie­my mie­li jesz­cze nie­raz spo­sob­ność po­roz­ma­wiać. Czy je­ste­ście na Za­cho­dzie do­pie­ro od nie­daw­na?

– Nie – od­rzekł bro­dacz skrom­nie – je­stem tu już nie­co dłu­żej. Na­zy­wam się To­masz Gros­ser. Na­zwi­sko ro­do­we się tu po­mi­ja, z To­ma­sza robi się Toma, a po­nie­waż no­szę tak po­tęż­ną czar­ną bro­dę, na­zy­wa­ją mnie Czar­nym To­mem.

.– Jak? Co? – za­wo­łał Old Fi­re­hand. – Wy je­ste­ście Czar­nym To­mem, słyn­nym ra­fte­rem?

– Tom się na­zy­wam, ra­fte­rem je­stem, a czy słyn­nym, w to wąt­pię. Ale, sir, kor­nel nie po­wi­nien sły­szeć mo­je­go na­zwi­ska, gdyż mógł­by mnie po nim po­znać.

– A więc mie­li­ście już z nim do czy­nie­nia?

– Tro­chę. Opo­wiem wam to przy oka­zji. Wy go nie zna­cie?

– Wi­dzia­łem go dziś po raz pierw­szy, je­śli jed­nak dłu­żej po­zo­sta­nie na po­kła­dzie, będę mu­siał mu się bacz­nie przy­glą­dać. I was mu­szę tak­że bli­żej po­znać. Je­ste­ście czło­wie­kiem, ja­kie­go mi po­trze­ba. Je­śli­ście się już nie za­an­ga­żo­wa­li, mógł­bym was wy­zy­skać.

– Tak – po­wie­dział Tom pa­trząc w za­my­śle­niu ku zie­mi – ten za­szczyt prze­by­wa­nia z wami wart jest da­le­ko wię­cej niż wszyst­ko inne. Wpraw­dzie za­war­łem umo­wę z in­ny­mi ra­fte­ra­mi, a na­wet ob­ra­li mnie swo­im do­wód­cą, ale je­śli mi tyl­ko da­cie czas za­wia­do­mić ich o tym, to umo­wę da się ła­two roz­wią­zać. Pa­trz­cie! Zda­je mi się, że przed­sta­wie­nie się za­czy­na.

Wła­ści­ciel me­na­że­rii przy­go­to­wał z pak i skrzyń kil­ka rzę­dów sie­dzeń i te­raz w pom­pa­tycz­nych sło­wach za­pra­szał pu­blicz­ność do za­ję­cia miejsc. Tak się też sta­ło, rów­nież za­ło­ga stat­ku mo­gła przy­glą­dać się wi­do­wi­sku, o ile nie była za­ję­ta; tyl­ko kor­nel nie zja­wił się ze swy­mi ludź­mi; stra­cił bo­wiem całą ocho­tę.

Obu In­dian nie py­ta­no o to, czy ze­chcą wziąć udział w przed­sta­wie­niu. Dwu czer­wo­no­skó­rych obok pań

i dżen­tel­me­nów, pła­cą­cych po do­la­rze od oso­by! Na taki za­rzut nie chciał się na­ra­zić wła­ści­ciel zwie­rzę­cia. Sta­li więc z dala i zda­wa­ło się, że nie zwra­ca­ją uwa­gi ani na klat­kę, ani na wi­dzów, ale ich by­strym ukrad­ko­wym spoj­rze­niom nie uszła na­wet naj­mniej­sza drob­nost­ka.

Więk­szość wi­dzów, sie­dzą­cych przed za­mknię­tą jesz­cze skrzy­nią, nie mia­ła na­le­ży­te­go po­ję­cia o czar­nej pan­te­rze. Dra­pież­ni­ki z ro­dzi­ny ko­tów, ży­ją­cy w No­wym Świe­cie, są znacz­nie mniej­sze i mniej groź­ne niż koty Sta­re­go Świa­ta. Gau­cho na przy­kład chwy­ta ja­gu­ara, któ­re­go na­zy­wa­ją ty­gry­sem ame­ry­kań­skim, na las­so i cią­gnie za sobą. Na to nie od­wa­żył­by się z kró­lew­skim ty­gry­sem ben­gal­skim. A lew ame­ry­kań­ski, puma, ucie­ka przed czło­wie­kiem, na­wet gło­dem drę­czo­ny. To­też więk­szość wi­dzów spo­dzie­wa­ła się, że zo­ba­czy wca­le nie strasz­ne­go ra­bu­sia, wy­so­kie­go co naj­wy­żej na pół me­tra. Jak­że się zdzi­wi­li, kie­dy usu­nię­to przed­nią ścia­nę skrzy­ni i uj­rze­li pan­te­rę.

Od No­we­go Or­le­anu le­ża­ła ona w ciem­no­ści, bo skrzy­nię otwie­ra­no tyl­ko w nocy; te­raz więc po raz pierw­szy zo­ba­czy­ła zno­wu świa­tło dzien­ne, któ­re ją ośle­pi­ło. Za­mknę­ła oczy i le­ża­ła da­lej wy­cią­gnię­ta; po­tem mru­gnę­ła lek­ko po­wie­ka­mi, przy czym do­strze­gła sie­dzą­cych do­ko­ła lu­dzi.

W mgnie­niu oka ze­rwa­ła się i wy­da­ła ryk, któ­ry wy­warł ta­kie wra­że­nie, że więk­szość wi­dzów ze­rwa­ła się do uciecz­ki.

Tak, był to wy­ro­śnię­ty, wspa­nia­ły eg­zem­plarz, wy­so­ki z pew­no­ścią na metr, a na dwa dłu­gi. Pan­te­ra szcze­rząc strasz­li­we zę­bi­ska chwy­ci­ła przed­ni­mi ła­pa­mi prę­ty że­la­znej klat­ki i tak nimi po­trzą­sa­ła, że aż skrzy­nia się po­ru­szy­ła.

– My­la­dies and gen­tle­men! – po­wie­dział wła­ści­ciel me­na­że­rii to­nem ob­ja­śnie­nia. – Czar­na od­mia­na pan­te­ry za­miesz­ku­je wy­spy Sun­da, ale te zwie­rzę­ta są małe. Praw­dzi­wa czar­na pan­te­ra, któ­ra jed­nak jest rzad­ko­ścią, po­cho­dzi z Afry­ki Pół­noc­nej – na gra­ni­cy Sa­ha­ry. Jest ona rów­nie sil­na, a znacz­nie nie­bez­piecz­niej­sza od lwa i jest w sta­nie unieść w swej pasz­czy du­że­go wołu. Co po­tra­fią jej zęby, za­raz zo­ba­czy­cie, bo kar­mie­nie się za­czy­na.

Po­grom­ca przy­niósł pół owcy i po­ło­żył przed klat­ką. Pan­te­ra, czu­jąc mię­so, za­cho­wy­wa­ła się jak wście­kła: rzu­ca­ła się, par­ska­ła i ry­cza­ła tak, że bo­jaź­liw­si z wi­dzów cof­nę­li się jesz­cze da­lej.

Za­ję­ty przy ma­szy­nie Mu­rzyn nie mógł oprzeć się cie­ka­wo­ści i wśli­znął się mię­dzy pa­trzą­cych, ale ka­pi­tan, zo­ba­czyw­szy to, ka­zał mu na­tych­miast wra­cać do pra­cy. Jed­nak czar­ny nie po­słu­chał za­raz; ka­pi­tan po­chwy­cił linę i wy­mie­rzył mu kil­ka ude­rzeń. Skar­co­ny cof­nął się szyb­ko, a sta­nąw­szy w otwo­rze, pro­wa­dzą­cym do ma­szy­now­ni, zro­bił pod ad­re­sem ka­pi­ta­na kil­ka groź­nych gry­ma­sów i po­gro­ził mu pię­ścią. Po­nie­waż jed­nak wi­dzo­wie pa­trzy­li tyl­ko na pan­te­rę, nie za­uwa­ży­li tego, ale spo­strzegł to kor­nel i rzekł do to­wa­rzy­szy:

– Ten smo­luch nie wy­da­je się ży­wić dla ka­pi­ta­na przy­ja­znych uczuć! Mu­si­my się nim za­jąć. Kil­ka do­la­rów spra­wia u Mu­rzy­nów cuda.

Tym­cza­sem po­grom­ca wsu­nął mię­so mię­dzy prę­ty klat­ki, spoj­rzał ba­daw­czo na wi­dzów i po­wie­dział kil­ka słów po ci­chu do swe­go pana, któ­ry po­trzą­snął z po­wąt­pie­wa­niem gło­wą. Tam­ten jed­nak tłu­ma­czył mu coś da­lej i zda­wa­ło się, że roz­pro­szył jego oba­wy, bo wła­ści­ciel me­na­że­rii ski­nął wresz­cie gło­wą i oświad­czył gło­śno:

– My­la­dies and mes­surs! Mó­wię wam, ma­cie ogrom­ne szczę­ście! Uła­ska­wio­nej czar­nej pan­te­ry nie wi­dzia­no jesz­cze nig­dy, przy­najm­niej tu w Sta­nach. W cza­sie trzy­ty­go­dnio­we­go po­by­tu w No­wym Or­le­anie mój po­grom­ca wziął pan­te­rę do swej szko­ły i te­raz oświad­cza, że po raz pierw­szy wej­dzie pu­blicz­nie do klat­ki i usią­dzie obok zwie­rzę­cia, je­śli mu przy­rzek­nie­cie od­po­wied­nie wy­na­gro­dze­nie.

Pan­te­ra rzu­ci­ła się na swe żar­cie, a jej zęby miaż­dży­ły ko­ści jak pa­pier; zda­wa­ło się, że nic poza tym jej nie ob­cho­dzi, to­też moż­na było mnie­mać, że wej­ście wła­śnie te­raz do klat­ki nie bę­dzie po­łą­czo­ne ze zbyt­nim nie­bez­pie­czeń­stwem.

Nie kto inny, jak mały uczo­ny, po­przed­nio tak bo­jaź­li­wy, od­po­wie­dział en­tu­zja­stycz­nie:

– To by­ło­by wspa­nia­łe, sir! Czyn bra­wu­ro­wy, za któ­ry war­to coś za­pła­cić. Ile ten czło­wiek chce?

– Sto do­la­rów, sir. Nie­bez­pie­czeń­stwo, na ja­kie się na­ra­ża, jest nie­ma­łe, bo nie jest jesz­cze zu­peł­nie pew­ny zwie­rzę­cia.

– Do­brze! Nie je­stem wpraw­dzie bo­ga­ty, ale pięć do­la­rów ofia­ru­ję. Mes­surs, kto jesz­cze?

Zgło­si­ło się tylu chęt­nych, że po­trzeb­na suma szyb­ko się ze­bra­ła. Wi­do­wi­sko na­le­ża­ło w peł­ni wy­ko­rzy­stać. Na­wet ka­pi­tan dał się opa­no­wać go­rącz­ce i za­pro­po­no­wał za­kład.

– Sir! – ostrzegł go Old Fi­re­hand. – Nie po­peł­niaj­cie głup­stwa! Pro­szę was, nie po­zwa­laj­cie na to! Wła­śnie po­nie­waż ten czło­wiek nie jest jesz­cze zu­peł­nie pew­ny swe­go zwie­rzę­cia, ma­cie obo­wią­zek za­bro­nić przed­sta­wie­nia.

– Za­bro­nić? – za­śmiał się ka­pi­tan. – Pshaw! Czy je­stem może niań­ką po­grom­cy? Tu w tym bło­go­sła­wio­nym kra­ju każ­dy ma pra­wo wy­sta­wiać swo­ją skó­rę na sprze­daż we­dług wła­sne­go upodo­ba­nia. Je­śli go pan­te­ra roz­szar­pie, no, to rzecz jego i pan­te­ry, a nie moja. A więc, dżen­tel­me­ni! Twier­dzę, że ten czło­wiek nie wyj­dzie bez szwan­ku, je­śli wej­dzie do klat­ki, i sta­wiam za­kład o sto do­la­rów. Kto się za­kła­da? Dzie­sięć pro­cent wy­gra­nej otrzy­ma po­grom­ca!

Ten przy­kład ze­lek­try­zo­wał lu­dzi; za­war­to za­kła­dy o wca­le znacz­ne sumy i po­ka­za­ło się, że po­grom­cy, je­śli sza­lo­ny za­miar się uda, przy­nie­sie oko­ło trzy­stu do­la­rów.

Nie było po­wie­dzia­ne, czy po­grom­ca ma być uzbro­jo­ny, to­też przy­niósł “za­bi­jak“, bicz, któ­re­go rę­ko­jeść za­wie­ra­ła kulę eks­plo­du­ją­cą; gdy­by zwie­rzę rzu­ci­ło się na nie­go, wy­star­czy­ło sil­ne­go ude­rze­nia, aby pan­te­rę za­bić w jed­nej chwi­li.

– Ja nie do­wie­rzam na­wet za­bi­ja­ko­wi – ode­zwał się Old Fi­re­hand do Czar­ne­go Toma. – Fa­jer­werk był­by da­le­ko lep­szy, bo od­stra­szył­by zwie­rzę, nie za­bi­ja­jąc go.

Tym­cza­sem po­grom­ca wy­gło­sił do pu­blicz­no­ści krót­kie prze­mó­wie­nie, pod­szedł do klat­ki i od­su­nąw­szy cięż­ką za­su­wę, usu­nął na bok wą­ską kra­tę, któ­ra otwo­rzy­ła drzwi, ma­ją­ce nie­ca­łe pięć stóp wy­so­ko­ści. By wejść do środ­ka, mu­siał się schy­lić i przy tym kra­tę przy­trzy­mać rę­ka­mi, a po­tem, bę­dąc już w klat­ce, za­mknąć ją za sobą; dla­te­go wziął za­bi­jak w zęby, przez co sta­wał się zu­peł­nie bez­bron­ny, cho­ciaż tyl­ko na jed­ną chwi­lę. Wpraw­dzie był nie­raz w klat­ce, ale wśród zu­peł­nie in­nych oko­licz­no­ści. Wów­czas pan­te­ra nie prze­by­wa­ła ca­ły­mi dnia­mi w ciem­no­ści i nie było w po­bli­żu tyle lu­dzi, a tak­że nie pło­szy­ły jej stu­ka­nie ma­szy­ny, szum i ło­skot kół. Tych wszyst­kich oko­licz­no­ści nie wziął pod uwa­gę ani wła­ści­ciel me­na­że­rii, ani po­grom­ca, a skut­ki oka­za­ły się na­tych­miast.

Kie­dy pan­te­ra usły­sza­ła sze­lest kra­ty, od­wró­ci­ła się. Wła­śnie w tej chwi­li po­grom­ca schy­liw­szy się wsa­dził do klat­ki gło­wę. Pra­wie jak myśl szyb­kie po­ru­sze­nie zwie­rza, bły­ska­wicz­ne drgnię­cie i gło­wa, z któ­rej wy­padł za­bi­jak, zna­la­zła się w pasz­czy pan­te­ry i… jed­no po­ci­śnię­cie zmiaż­dży­ło ją na mia­zgę.

Krzy­ku, jaki się w tej chwi­li pod­niósł przed klat­ką, nie da się wprost opi­sać. Wszy­scy ze­rwa­li się w dzi­kiej pa­ni­ce do uciecz­ki. Tyl­ko trzy oso­by po­zo­sta­ły na miej­scu: wła­ści­ciel me­na­że­rii, Old Fi­re­hand i Czar­ny Tom. Pierw­szy usi­ło­wał za­su­nąć drzwi klat­ki, ale to było nie­moż­li­we, bo cia­ło nie­szczę­sne­go po­grom­cy le­ża­ło czę­ścią w środ­ku, a czę­ścią na ze­wnątrz; wła­ści­ciel me­na­że­rii chciał tru­pa chwy­cić za nogi i wy­cią­gnąć.

– Na mi­łość bo­ską, tyl­ko nie to! – za­wo­łał Old Fi­re­hand. – Pan­te­ra wyj­dzie za nim. We­pchnij­cie cia­ło zu­peł­nie do wnę­trza, prze­cież to już tyl­ko trup, a wte­dy da­dzą się drzwi za­mknąć.

Pan­te­ra le­ża­ła przed tru­pem po­zba­wio­nym gło­wy; roz­war­ta, skrwa­wio­na pasz­cza, w któ­rej tkwi­ły po­trza­ska­ne ko­ści, zwra­ca­ła błysz­czą­ce oczy na swe­go pana; zda­wa­ło się, że od­ga­du­je jego za­miar, bo ryk­nę­ła gniew­nie i po­czoł­ga­ła się wzdłuż tru­pa, przy­trzy­mu­jąc go cię­ża­rem cia­ła. Gło­wa jej była za­le­d­wie o kil­ka cali od otwo­ru.

– Precz, precz! Wy­cho­dzić! – wy­krzyk­nął Old Fi­re­hand. – Tom, wasz ka­ra­bin! Wasz ka­ra­bin! Re­wol­wer tyl­ko po­więk­szy nie­szczę­ście!

Od chwi­li kie­dy po­grom­ca wszedł do klat­ki, upły­nę­ło za­le­d­wie kil­ka­na­ście se­kund. Cały sta­tek two­rzył mie­sza­ni­nę ucie­ka­ją­cych i krzy­czą­cych z trwo­gi, a drzwi do ka­jut i pod po­kład zo­sta­ły zu­peł­nie za­pcha­ne. Ucie­ka­ją­cy schy­la­li się poza becz­ki i paki i zno­wu bie­gli da­lej, nie czu­jąc się nig­dzie bez­piecz­ni.

Ka­pi­tan rzu­cił się ku swe­mu most­ko­wi i wsko­czył nań, prze­sa­dza­jąc po trzy, czte­ry scho­dy na raz. Za nim szedł Old Fi­re­hand; wła­ści­ciel me­na­że­rii schro­nił się za tyl­ną ścia­ną klat­ki, a Czar­ny Tom po­biegł po swój ka­ra­bin. Po dro­dze jed­nak, przy­po­mniaw­szy so­bie, że przy­wią­zał do nie­go to­pór, a więc nie bę­dzie go mógł na­tych­miast użyć, wy­rwał star­sze­mu In­dia­ni­no­wi strzel­bę z ręki.

– Sam strze­lać! – rzekł ten, wy­cią­ga­jąc rękę ku bro­ni.

– Puść! – krzyk­nął roz­ka­zu­ją­co bro­dacz. – Ja strze­lam w każ­dym ra­zie le­piej niż ty!

Od­wró­cił się ku klat­ce, któ­rą pan­te­ra te­raz opu­ści­ła pod­nió­sł­szy gło­wę do góry, ryk­nę­ła. Czar­ny Tom zło­żył się i strze­lił. Strzał za­grzmiał, ale kula chy­bi­ła; wy­rwał więc spiesz­nie młod­sze­mu In­dia­ni­no­wi strzel­bę i wy – pa­lił z niej ku zwie­rzę­ciu – z tym sa­mym skut­kiem.

owej ko­bie­ty, któ­rą Old Fi­re­hand ura­to­wał przed pan terą. Dziec­ko samo ucie­ka­ło, gdy zo­ba­czyw­szy mat­kę w nie­bez­pie­czeń­stwie, osłu­pia­ło w prze­ra­że­niu, a ja­sna, z dala wi­docz­na su­kien­ka wpa­dła w oczy zwie­rza. Pan­te­ra zdję­ła łapy ze scho­dów, ob­ró­ci­ła się i w dłu­gich na sześć do ośmiu łok­ci sko­kach rzu­ci­ła się na dziew­czyn­kę.

– Moje dziec­ko, moje dziec­ko! – roz­pa­cza­ła mat­ka.

Wszy­scy, wi­dząc to, krzy­cze­li, lecz nikt nie mógł po­móc. Nikt? Prze­cież zna­lazł się je­den, i to ten, któ­re­mu naj­mniej przy­pi­sy­wa­no by od­wa­gi i przy­tom­no­ści umy­słu: mło­dy In­dia­nin.

Stał z oj­cem w od­da­le­niu może dzie­się­ciu kro­ków od dziew­czyn­ki, kie­dy spo­strzegł strasz­ne nie­bez­pie­czeń­stwo; bły­snął oczy­ma i spoj­rzał na pra­wo i lewo, jak­by szu­ka­jąc dro­gi ra­tun­ku; po­tem zrzu­cił koc z ra­mion, a krzyk­nąw­szy na ojca w ję­zy­ku Ton­ka­wa: “Tia­ka­ifaf; szai szoy­ana! – Po­zo­stań; będę pły­wał!“ – sko­czył w dwu su­sach ku dziew­czyn­ce, chwy­cił ją wpół, rzu­cił się z nią ku re­lin­go­wi i sta­nął za nim. Tam za­trzy­mał się na chwi­lę, aby się obej­rzeć. Pan­te­ra była poza nim i wła­śnie go­to­wa­ła się do ostat­nie­go sko­ku. In­dia­nin rzu­cił się z po­rę­czy w rze­kę, na­bie­ra­jąc roz­pę­du w bok, aby w wo­dzie nie zna­leźć się obok zwie­rzę­cia. Woda za­kry­ła go wraz z dziew­czyn­ką; w tej chwi­li pan­te­ra, któ­rej siła sko­ku była ogrom­na, sko­czy­ła na po­ręcz i ru­nę­ła w rze­kę.

– Stop, stop, na miej­scu! – za­ko­men­de­ro­wał przy­tom­ny ka­pi­tan przez tubę do hali ma­szyn.

Dano kon­tra­pa­rę, ste­amer za­trzy­mał się i sta­nął spo­koj­nie, bo koła na­bie­ra­ły tyle wody, ile było po­trze­ba, aby unik­nąć co­fa­nia się.

Po­nie­waż nie­bez­pie­czeń­stwo dla po­dróż­nych mi­nę­ło, wszy­scy wy­bie­gli po­śpiesz­nie ze swych kry­jó­wek ku bur­cie. Mat­ka dziec­ka wpa­dła w omdle­nie, a oj­ciec krzy­czał prze­raź­li­wie:

– Ty­siąc do­la­rów za ura­to­wa­nie mej cór­ki! Dwa, trzy, pięć ty­się­cy do­la­rów.

Nikt go jed­nak nie słu­chał: wszy­scy po­chy­li­li się nad bur­tą, pa­trząc w rze­kę, gdzie pan­te­ra, bę­dąc zna­ko­mi­tym pły­wa­kiem, le­ża­ła w wo­dzie z sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi ła­pa­mi i roz­glą­da­ła się za łu­pem – nada­rem­nie.

– Uto­nę­li, do­sta­li się pod koło! – bia­dał oj­ciec wy­ry­wa­jąc so­bie wło­sy.

Na­gle roz­legł się po dru­giej stro­nie stat­ku ostry głos sta­re­go In­dia­ni­na:

– Nin­tro­pan-ho­mosz być mą­dry; przy­pły­nąć pod okrę­tem, żeby pan­te­ra nie zo­ba­czyć. Tu być w dole!

Po­dróż­ni tło­czy­li się ku ste­ro­wi, a ka­pi­tan roz­ka­zał rzu­cić liny. Rze­czy­wi­ście, w dole, tuż przy ścia­nie okrę­tu pły­nął na wznak, aby go nie unio­sły fale, mło­dy Niedź­wiedź, pod­trzy­mu­jąc nie­przy­tom­ną dziew­czyn­kę. Liny pręd­ko zna­la­zły się pod ręką i zrzu­co­no je; chło­piec jed­ną przy­wią­zał dziew­czyn­kę pod ra­mio­na, a sam wdra­pał się zwin­nie po dru­giej na po­kład.

Przy­ję­to go burz­li­wie i ra­do­śnie, lecz on od­szedł dum­nie, nie rze­kł­szy ani sło­wa. Kie­dy jed­nak prze­cho­dził koło kor­ne­la, któ­ry rów­nież się przy­pa­try­wał, sta­nął przed nim i ode­zwał się tak gło­śno, aby każ­dy mu­siał go usły­szeć:

– No, czy Ton­ka­wa oba­wia się ma­łe­go wście­kłe­go kota? Kor­nel uciekł wraz z dwu­dzie­stu bo­ha­te­ra­mi, a Ton­ka­wa skie­ro­wał wiel­kie­go po­two­ra na sie­bie, aby ura­to­wać dziew­czyn­kę i pa­sa­że­rów. Kor­nel wnet jesz­cze wię­cej usły­szeć od Ton­ka­wa!

Ura­to­wa­ną wy­cią­gnię­to i za­nie­sio­no do ka­ju­ty. Wtem ster­nik wska­zał ręką ku przo­do­wi okrę­tu i za­wo­łał:

– Pa­trz­cie na pan­te­rę! Pa­trz­cie, tra­twa!

Te­raz sko­czy­li wszy­scy ku wska­za­nej stro­nie, gdzie ocze­ki­wa­ło ich nowe, nie­mniej emo­cjo­nu­ją­ce wi­do­wi­sko. Nie spo­strze­żo­no przed­tem ma­łej tra­tew­ki, zbu­do­wa­nej z chru­stu i si­to­wia, na któ­rej sie­dzia­ły dwie oso­by, chcąc z pra­we­go brze­gu rze­ki do­stać się do ste­ame­ra; ro­bi­ły one wio­sła­mi, spo­rzą­dzo­ny­mi byle jak z ga­łę­zi. Jed­ną z tych osób był chło­piec, dru­gą, jak się zda­wa­ło, ko­bie­ta, ubra­na bar­dzo oso­bli­wie. Zo­ba­czo­no na­kry­cie gło­wy, po­dob­ne do sta­re­go czep­ka; pod nim wi­dać było peł­ną, ru­mia­ną twarz z ma­ły­mi oczka­mi. Resz­ta po­sta­ci tkwi­ła w sze­ro­kim wor­ku czy czymś po­dob­nym, fa­so­nu cze­go i kro­ju nie moż­na było okre­ślić, bo oso­ba ta sie­dzia­ła. Czar­ny Tom za­py­tał Old Fi­re­han­da:

– Sir, zna­cie tę ko­bie­tę?

– Nie. A czy po­wi­nie­nem ją znać?

– Tak są­dzę. Nie jest to mia­no­wi­cie ko­bie­ta, lecz męż­czy­zna – my­śli­wy pre­rio­wy i za­sta­wiacz si­deł. A tam pły­nie pan­te­ra. Zo­ba­czy­cie te­raz, cze­go po­tra­fi do­ko­nać ko­bie­ta, któ­ra jest męż­czy­zną.

Po­tem po­chy­lił się przez po­ręcz i krzyk­nął:

– Hola! Ciot­ko Droll, bacz­ność! To by­dlę ma na was chrap­kę!

Tra­twa była od­da­lo­na od ste­ame­ra o ja­kieś pięć­dzie­siąt kro­ków. Pan­te­ra, szu­ka­jąc swych ofiar, jesz­cze cią­gle pły­wa­ła obok okrę­tu; te­raz zo­ba­czy­ła tra­twę i skie­ro­wa­ła się ku niej. Do­mnie­ma­na ko­bie­ta, znaj­du­ją­ca się na tra­twie, spoj­rza­ła na po­kład, a po­znaw­szy tego, któ­ry ku niej wo­łał, od­po­wie­dzia­ła wy­so­kim fal­se­tem:

– Co za traf, czy to wy, Tom? Bar­dzo się cie­szę, że was tu wi­dzę, je­śli to po­trzeb­ne! Co to za zwie­rzę?

– Czar­na pan­te­ra, któ­ra ze­sko­czy­ła z okrę­tu. Zejdź­cie jej z dro­gi! Pręd­ko, pręd­ko!

– Oho! Ciot­ka Droll nie ucie­ka przed ni­kim, na­wet przed pan­te­rą, obo­jęt­ne – czar­ną, nie­bie­ską czy zie­lo­ną. Czy moż­na to by­dlę za­strze­lić?

– Py­ta­nie! Ale tego nie do­ka­że­cie! Na­le­ża­ła do me­na­że­rii, a jest naj­nie­bez­piecz­niej­szym na świe­cie dra­pież­cą. Ucie­kaj­cie na dru­gą stro­nę okrę­tu!

Śmiesz­na po­stać zda­wa­ła się znaj­do­wać przy­jem­ność w za­ba­wie ze ści­ga­ją­cą pan­te­rą; po­ru­sza­ła kru­chym wio­słem praw­dzi­wie po mi­strzow­sku i umia­ła ze zdu­mie­wa­ją­cą zręcz­no­ścią omi­jać zwie­rzę. W cza­sie tego za­wo­ła­ła swym pi­skli­wym gło­sem:

– Za­raz ci po­ka­żę, sta­ry To­mie, gdzie się strze­la do ta­kiej kre­atu­ry, je­śli to po­trzeb­ne!

– W oko! – od­po­wie­dział Old Fi­re­hand.

– Well! Po­zwól­my te­raz temu szczu­ro­wi wod­ne­mu zbli­żyć się.

Po tych sło­wach przy­cią­gnął wio­sło i chwy­cił za strzel­bę, le­żą­cą obok nie­go. Tra­twa i pan­te­ra po­su­nę­ły się szyb­ko ku so­bie. Dra­pież­ca sze­ro­ko otwar­ty­mi, nie­ru­cho­my­mi oczy­ma pa­trzył na wro­ga, któ­ry przy­ło­żyw­szy strzel­bę do ra­mie­nia, zmie­rzył się i wy­pa­lił dwu­krot­nie. Odło­żyć strzel­bę, chwy­cić za wio­sło i cof­nąć tra­twę – było dzie­łem jed­nej chwi­li. Pan­te­ra znik­nę­ła, a tam gdzie ją po raz pierw­szy wi­dzia­no, wir wska­zy­wał na miej­sce wal­ki jej ze śmier­cią; po­tem zo­ba­czo­no, że wy­pły­nę­ła znacz­nie ni­żej na po­wierzch­nię bez ru­chu i mar­twa; pły­nę­ła tak przez kil­ka se­kund, po czym woda po­cią­gnę­ła ją zno­wu w głąb.

– Mi­strzow­ski strzał! – za­wo­łał Tom z po­kła­du, a za­chwy­ce­ni pa­sa­że­ro­wie mu wtó­ro­wa­li.

– Były dwa strza­ły – od­po­wie­dzia­ła awan­tur­ni­cza po­stać na rze­ce. – W każ­de oko je­den! Do­kąd pły­nie ten ste­amer, je­śli to po­trzeb­ne?

– Tam, gdzie znaj­dzie dość wody – od­parł ka­pi­tan.

– Chce­my się do­stać na po­kład i w tym celu zbu­do­wa­li­śmy tę tra­twę. Czy ze­chce­cie nas przy­jąć?

– Czy mo­że­cie za­pła­cić za jaz­dę, maam (ma­da­me – pani) czy też sir? Nie wiem rze­czy­wi­ście, czy mam was wy­cią­gnąć na po­kład jako męż­czy­znę, czy jako ko­bie­tę,

– Jako ciot­kę, sir. Je­stem mia­no­wi­cie Ciot­ką Droll, zro­zu­mia­no, je­śli to po­trzeb­ne? A co się ty­czy za­pła­ty, to zwy­kłem pła­cić do­brym zło­tem albo na­wet nug­ge­ta­mi.

– To chodź­cie na po­kład!

Kie­dy spusz­cza­no dra­bi­nę sznu­ro­wą, wszedł na po­kład chło­piec, rów­nież uzbro­jo­ny w strzel­bę. Po czym “Ciot­ka“, za­rzu­ciw­szy ka­ra­bin na ple­cy, pod­niósł się, chwy­cił dra­bi­nę, ode­pchnął tra­twę i z ko­cią zręcz­no­ścią wdra­pał się na po­kład, gdzie go przy­ję­to nie­zmier­nie zdzi­wio­ny­mi spoj­rze­nia­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: