- W empik go
Skarbiec cudów w życiu kobiet - ebook
Skarbiec cudów w życiu kobiet - ebook
Oto książka dedykowana wszystkim kobietom, które łakną w swym życiu Boskiej obecności. Przepiękne obietnice Bożego działania w życiu kobiet przeniosą Cię w świat nadziei i spokoju. Karen Kingsbury zebrała świadectwa kobiet, które są żywym dowodem na to, iż mimo trudności i przeszkód każda kobieta powinna ufać Bogu.
Jeśli masz przyjaciółkę, która potrzebuje promyka nadziei i wsparcia, podaruj jej Skarbiec Cudów w życiu kobiet. W rzeczy samej, jest to skarbnica wziętych z życia opowieści, które dają dowód na to, że Bóg również i dziś odpowiada na modlitwy.
Patricia Hickman, autorka bestsellera Tiny Dancer
Karen Kingsbury autorka bestsellerów na liście "New York Timesa", jej książki sprzedano już w ponad dwudziestu milionach egzemplarzy na całym świecie. Kilkanaście z jej powieści zajęło pierwsze miejsce w rankingach najlepiej sprzedających się książek, m.in. W Odcieniach błękitu (2012). Autorka mieszka w Tennessee wraz z mężem, mają córkę oraz pięciu synów )w tym trzech adoptowanych).
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66494-34-3 |
Rozmiar pliku: | 1 020 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
i szóstki naszych pięknych dzieci:
Kelsey, Tylera, Seana, Joshui, EJ i Austina.
Każda chwila z Wami to skarb,
a każdy dzień to cud.
Dziękuję Wszechmogącemu Bogu,
który mnie tak pobłogosławił.
WSTĘP
Kobiety są zwykle bardzo zajęte próbami pogodzenia wielu różnych ról, jakie pełnią każdego dnia. Jesteśmy matkami, córkami, przyjaciółkami, sąsiadkami, doradczyniami, sprzątaczkami, szoferkami, kucharkami, opiekunkami i realizatorkami marzeń. Często jesteśmy odpowiedzialne za dobre samopoczucie wszystkich osób zamieszkujących nasz mały świat.
- Ale w tej codziennej gonitwie przez życie rzadko znajdujemy czas, żeby nacieszyć się cudami wokół nas – żywymi przykładami i inspirującymi dowodami Bożej miłości.
- Niemowlęciem, które miało umrzeć,
a jednak żyje.
- Tonącym dzieckiem uratowanym z sadzawki, bez śladu obecności złotowłosego ratownika.
- Sparaliżowaną kobietą, która rok po wypadku idzie do ołtarza, by poślubić swoją licealną miłość.
- Anielskim przypomnieniem, że nawet w śmierci jest Bóg.
Wokół nas dzieje się mnóstwo cudów, jeśli tylko znajdziemy chwilę czasu, by je dostrzec.
Mówi się, że my kobiety zostałyśmy stworzone z instrukcją budowania relacji wszczepioną w nasze serca. Ale stajemy się niczym więcej, jak tylko zmęczonymi, sfrustrowanymi, wypompowanymi maszynami, jeśli nie poświęcamy czasu, aby pozwolić naszym duszom śpiewać. Czasu na cichy odpoczynek w obecności Boga cudów i pozwolenie Mu, aby przypominał nam, że On wciąż działa.
Przez kilka następnych godzin daj sobie prawo do śmiechu i płaczu. Pozwól sobie na gęsią skórkę, w miarę jak będziesz dryfować do czasów, kiedy wiara była tak oczywista, jak oddech, a cuda były na wyciągnięcie ręki. Obudź w sobie wiarę tej małej dziewczynki, jaką byłaś kiedyś. Gdy twoje serce wzruszało się na widok zachodu słońca czy rozgwieżdżonego nieba rozciągniętego niczym kotara nad pustynią.
Pamiętaj, jesteś dla kogoś cudem. Ty, sama Ty, jesteś bezcennym przypomnieniem Bożej miłości dla otaczających cię ludzi. O ile lepsze, mocniejsze staną się twoje relacje, kiedy pozwolisz odnowić się twojemu sercu?
A kiedy dotrzesz już do końca tych cudownych historii, kiedy twoje serce nabierze lekkości i przypomnisz sobie o cudownych dowodach Bożej miłości, przekaż tę książkę kolejnej osobie. Duszy takiej jak twoja.
Komuś, kto potrzebuje znów uwierzyć.
Jak zawsze, będę wdzięczna za wiadomość od ciebie. Prześlij mi swoją cudowną historię albo kilka słów komentarza na adres [email protected], albo skontaktuj się ze mną przez stronę
www.karenkingsbury.com.ANIOŁ NA SKRZYŻOWANIU
Był ostatni dzień roku szkolnego. Melba Stevens czekała ze świeżo upieczonymi ciasteczkami, aż jej siedmioletni syn Mark wróci do domu. Siedziała w oknie i myślała o ich porannej rozmowie.
– Mamo, czy anioły stróże naprawdę istnieją?
Twarz Melby rozjaśnił uśmiech. Ostatnio Mark ciągle wypytywał o jakieś duchowe sprawy, a ten temat zdawał się otwierać najnowszą listę pytań.
– Tak synku. One naprawdę istnieją.
Mark zamyślił się przez chwilę, wkładając do ust kolejną łyżkę płatków.
– Założę się, że mój anioł stróż jest ogromny.
Melba stłumiła wybuch śmiechu.
– A dlaczego tak myślisz?
– Bo ja jestem takim typem, który chyba potrzebuje dużego anioła.
Melba zachichotała pod nosem na myśl o tym, jak oczy Marka robiły się coraz większe i większe, gdy opowiadał o swoim przerośniętym aniele stróżu. Głuptas, pomyślała. Ale słodki głuptas, do tego na tyle wrażliwy, żeby wynagrodzić mamie tę dziką stronę swojej natury, która nigdy nie potrafiła odpuścić żadnego wyzwania.
Mark był jedynakiem, szczególnym darem, biorąc pod uwagę problemy z płodnością, z jakimi zmagała się Melba. Lekarze powiedzieli jej, że nigdy nie zajdzie w ciążę, a kiedy Mark przyszedł na świat, musieli przeprowadzić zabieg usunięcia macicy. To oznaczało, że chłopiec nie będzie miał rodzeństwa, ale Melba i jej mąż już się z tym pogodzili. Mark był szczególnym dzieckiem i wypełniał cały dom miłością, radością i śmiechem. Twarz Melby rozpogodziła się na myśl o wspaniałych wakacjach, jakie zaplanowali.
– Zbieraj się do domu Mark... Mama czeka – wyszeptała. Wróciła do kuchni, żeby przygotować mu szklankę mleka.
Dwie przecznice dalej grupka dzieci wracała właśnie ze szkoły, a Mark Stevens był w szczególnie zawadiackim nastroju.
– Lato przyszło! – zawołał.
– Hurrrraaa – radośnie odpowiedział jego przyjaciel. Potem spojrzał w kierunku czteropasmowej jezdni.
– Zobacz! – krzyknął.
I przebiegając przez ruchliwą jezdnię, bez szwanku wskoczył na przeciwległy chodnik.
– Chodź – zawołał do Marka. – Nie bądź tchórzem.
Mark obejrzał się na idącą kilka kroków za nim szóstoklasistkę, córkę sąsiadów, która zwykle odprowadzała go ze szkoły do domu. Była zajęta rozmową z przyjaciółką. Mark spojrzał jeszcze raz na kolegę i zawahał się przez moment. Mama zabraniała mu przechodzić samemu przez ulicę, ale... Zmrużył oczy.
– Dobra, lecę!
I patrząc tylko przed siebie, wpadł na ulicę.
Nagle usłyszał krzyki idących za nim kolegów i zamarł na samym środku drogi. Samochód pędził prosto na niego. Mark próbował jeszcze ruszyć do przodu, ale było już za późno.
– Mamo! – krzyknął. I usłyszał już tylko dudniący odgłos.
W domu Melba poczuła przebiegający po plecach dreszcz paniki. Mark nigdy się nie spóźniał, a tymczasem już od siedmiu minut powinien być w domu. Założyła sandały i ruszyła w stronę szkoły.
Niemal od razu usłyszała dźwięk syren i przyspieszyła kroku.
Dwie przecznice dalej zobaczyła karetkę, samochód straży pożarnej i zbiegowisko ludzi zebranych wokół leżącej na ziemi postaci.
Jej serce zaczęło walić nieregularnym rytmem. Dobry Boże, żeby to nie był Mark.
Melba zaczęła biec, próbując przekonać samą siebie, że to nie może być jej kochany chłopiec. Przecież on nigdy nie przechodziłby nieostrożnie przez ulicę. Ale gdy tak biegła, przypomniał jej się koszmarny sen, który obudził Marka pewnej nocy, ponad miesiąc temu.
– Boję się mamo. Jakby coś złego miało mi się stać – mówił, wycierając rękawem od piżamy płynące mu po policzku łzy. – Nie chcę być sam.
– Nie martw się, Mark – powiedziała Melba. – Nigdy nie jesteś sam. Bóg postawił obok ciebie anioła stróża, który czuwa nad tobą, kiedy śpisz, i chroni cię w ciągu dnia. Nie masz się czego bać.
Ta rozmowa musiała wyzwolić kolejną, którą odbyli tego dnia przy śniadaniu.
Gdy Melba dotarła do miejsca wypadku, zaczęła rozglądać się w tłumie dzieci, szukając Marka. Proszę Cię, Boże, postaw przy nim swojego anioła stróża. Proszę.
W tej chwili jej wzrok padł na leżącego na ziemi chłopca.
To był Mark.
– Dobry Boże – krzyknęła i zaczęła przeciskać się do przodu. Strach sparaliżował jej ciało tak mocno, że musiała zebrać wszystkie siły, by nie zemdleć.
– Czy wszystko z nim dobrze?
– Jest przytomny – powiedział jeden z ratowników. I dodał łagodnym głosem: – To niewiarygodne. Ten dzieciak nie powinien w ogóle żyć.
Mark słyszał dobiegające z dystansu głosy ratowników i swojej mamy. Leżał bez ruchu na ziemi i nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. Pamiętał moment uderzenia i to, jak leciał w powietrzu. Ale kiedy uderzył o ziemię, nie poczuł w ogóle bólu. Tak jakby ktoś złapał go w locie i delikatnie położył na chodniku. Otworzył oczy i zobaczył grupę uwijających się przy nim ludzi.
– Sprawdź mu tętno – krzyknął ratownik. – Sprawdź odruchy.
– Nie ruszaj go jeszcze – powiedział ktoś inny. – Sprawdź obrażenia głowy.
Widział swoją mamę stojącą obok, ze łzami spływającymi po policzkach. Uśmiechnął się do niej w nadziei, że nie będzie na niego bardzo zła. W zasadzie przynajmniej ze sto razy powtarzała mu, żeby nie przechodził przez ulicę bez pomocy kogoś starszego.
Spojrzał na ludzi zgromadzonych wokół niego, aż w pewnym momencie zdumienie zaparło mu dech. Zobaczył wielkiego człowieka ze złotymi włosami, który unosił się nad nim i patrzył mu prosto w oczy. Mężczyzna uśmiechał się, a wyraz jego twarzy podpowiadał Markowi, że wszystko będzie dobrze. W miarę jak obraz tego człowieka powoli bladł, postać mamy chłopca stawała się coraz bardziej wyraźna.
Melba patrzyła na uśmiech pojawiający się na twarzy syna i uklękła przy jego boku.
– Mark, jak się czujesz? – zapytała. – Kochanie, powiedz coś do mnie.
Mark zamrugał oczami, jego twarz była blada, ale nie widać było na niej żadnych obrażeń.
– Nic mi nie jest, mamo. Widziałem mojego anioła stróża i miałem rację. Nie uwierzyłabyś, jaki jest ogromny.
Melba odzyskała nadzieję. Ale ratownik delikatnie odsunął ją na bok.
– Proszę pani, on jest w szoku. Zaliczył poważne uderzenie i z pewnością ma obrażenia wewnętrzne. Musimy go zabrać do szpitala.
Umieścili rannego chłopca na noszach i przypięli go pasami.
– Może mieć obrażenia kręgosłupa, szyi i wiele innych urazów – wyjaśnił Melbie inny ratownik. – Może pani jechać z nami w karetce, jeśli pani chce.
Melba skinęła twierdząco głową i zaczęła płakać, gdy ratownicy pakowali jej dziecko do karetki. Zanim odjechali, zobaczyła czwórkę policjantów i strażaków badających miejsce zdarzenia.
– Żadnej krwi – powiedział jeden.
– Tak. – Drugi mężczyzna zbliżył się do miejsca wypadku, potrząsając głową.
– Samochód musiał jechać ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę i chłopiec poszybował w powietrze. Wylądował na głowie, a nie ma śladu krwi.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Gdy dotarły do niej te słowa, poczuła dreszcz przechodzący przez ciało. Żadnej krwi? Jak to możliwe? I wtedy przypomniała sobie słowa Marka: „Widziałem mojego anioła stróża”.
Kiedy karetka ruszyła, Melba zamknęła oczy i modliła się gorąco, żeby ten olbrzymi anioł stróż rzeczywiście wykonał swoje zadanie. W szpitalu lekarze przeprowadzili wstępne badania, które miały określić, czy Mark ma czucie we wszystkich częściach ciała.
– Patrzcie – powiedział jeden z lekarzy, przesuwając dłonią po gładkich nogach i rękach chłopca. – Nie ma nawet zadrapania.
– Czy on przypadkiem nie wpadł pod samochód? – Pielęgniarka asystująca lekarzowi coraz szerzej otwierała oczy ze zdumienia.
– Tak. Wszystko wskazuje na to, że powinien zginąć na miejscu. A tymczasem nie mogę znaleźć nawet siniaka w miejscu, w którym uderzył go ten samochód.
W przeciągu godziny lekarz zgromadził wyniki tuzina różnych badań i był kompletnie zszokowany tym, co zobaczył. Wyniki były całkowicie prawidłowe. Chłopiec nie miał zadrapań ani sińców, nie miał też ani śladu obrażeń wewnętrznych.
– Uratował mnie mój anioł stróż – wyjaśnił Mark. – Właśnie dlatego był taki wielki, prawda mamo? Bóg wiedział, że będę potrzebował kogoś takiego, żeby mnie ochronił.
Lekarz przebywający w pokoju wzruszył bezradnie ramionami i odezwał się:
– Nie mam lepszego wyjaśnienia.
Pogłaskał Marka po głowie, mówiąc:
– Podpiszę dokumenty i możecie wracać do domu.
Dziś Melba wciąż jest wdzięczna za wiarę swojego jedynego dziecka. Mark jest już dorosłym mężczyzną, ale pamięta dzień wypadku, jakby to było wczoraj. Po tym wydarzeniu jego młodzieńcza wiara nabrała siły i żywotności, prowadząc go przez okres młodości aż do wyboru zawodu, który wydaje mu się tak naturalny jak fakt istnienia aniołów stróżów.
Jaki to zawód?
Mark jest pastorem młodzieżowym, pracuje z młodymi ludźmi, którzy zasypują go całą masą pytań na temat duchowości, jakie sam zadawał kiedyś swojej mamie.NA KAŻDYM MECZU
Siedmioletni Luke z Bakersfield w Kalifornii był zawodnikiem miejskiej Małej Ligi baseballowej. Nie był specjalnie utalentowanym graczem, dlatego większość czasu spędzał na ławce rezerwowych. Mimo to mama Luke’a, kobieta wielkiej wiary, przychodziła na każdy mecz i kibicowała swojemu synowi niezależnie od tego, czy trafiał w piłkę czy nie.
Życie jej nie oszczędzało. Sherri Collins wyszła za mąż za swoją młodzieńczą miłość, kiedy oboje byli jeszcze w szkole średniej. Ich wspólne życie układało się jak w bajce, aż do pamiętnej zimy, kiedy Luke miał trzy latka. Ukochany mąż Sherri zginął w zderzeniu czołowym na oblodzonej autostradzie, gdy wracał z nocnej zmiany.
– Już nigdy nie wyjdę za mąż – powiedziała Sherri do swojej matki. – Nikt inny nie będzie mnie tak kochał.
– Nie musisz mnie przekonywać. – Starsza pani też była wdową i na jej ustach pojawił się smutny, współczujący uśmiech. – Czasami dana nam jest tylko jedna tak szczególna osoba na całe życie. Kiedy jej zabraknie, lepiej być samemu niż próbować ją zastąpić.
Na szczęście Sherri nie była sama. Jej matka wprowadziła się do niej po pogrzebie i razem opiekowały się Lukiem. Cokolwiek spotykało chłopca, Sherri zawsze potrafiła znaleźć w tym jasną stronę.
– Wszystko będzie dobrze synu – mówiła, kiedy Luke wracał do domu zasmucony sprzeczką z przyjacielem. – Kiedy zrozumie, jakim jesteś wspaniałym kolegą, codziennie będzie pukał do naszych drzwi.
Zachęcała syna, kiedy miał problemy z nauką czytania.
– Możesz ćwiczyć, czytając mi coś każdego wieczoru – powiedziała. – Czy to nie miły sposób na wspólne spędzanie czasu?
Głęboko w sercu Sherri tkwiło coś, co większość matek dobrze rozumie. Zdolność rozpoznawania, jak szybko mija czas. Ta świadomość nie pomagała go w żaden sposób zatrzymać. Jednak dzięki temu Sherri wiedziała, jak cenny jest każdy moment. Lepiej niż ktokolwiek inny zdawała sobie sprawę, jak w jednej chwili wszystko może się zmienić.
Kiedy Luke skończył siedem lat i dołączył do Małej Ligi baseballowej, Sherri od początku wyczuwała, że nie jest mu łatwo. By mu pomóc, szukała historii znanych sportowców, którzy w dzieciństwie nie rokowali zbytnich nadziei.
– Wiedziałeś, że najlepszy zapolowy wszechczasów do dwunastego roku życia nie miał nic wspólnego z baseballem? – pytała. I razem śmiali się z tego, co może się jeszcze wydarzyć. – Pewnego dnia będę stać na trybunach, a ty będziesz się przygotowywał do wejścia na boisko z jednym z tych słynnych zespołów.
Mecz po meczu, tydzień po tygodniu mama przychodziła i wspierała swojego syna. Nawet jeśli pojawiał się na boisku tylko na kilka minut.
Aż pewnego dnia Luke przyszedł na mecz sam.
– Trenerze, czy mogę dziś rozpocząć? – zapytał. – To bardzo ważne, proszę.
Trener zmierzył wzrokiem stojącego przed nim chłopca, myśląc o jego marnej koordynacji. Prawdopodobnie pozwoli się wyautować, przepuszczając każdą piłkę lecącą w jego kierunku. Ale chwilę potem pomyślał o jego cierpliwości i sportowej postawie, kiedy tygodniami wychodził na boisko tylko na chwilę.
– Jasne – powiedział, trącając Luke’a w daszek jego czerwonej czapeczki. – Możesz dziś zaczynać. Idź się rozgrzej.
Luke był zachwycony i tamtego popołudnia zagrał mecz życia. Zdobył bazę i dwa single, a potem złapał piłkę w polu, co dało jego drużynie zwycięstwo. Trener nie mógł wyjść z podziwu. Nigdy nie widział, żeby Luke grał tak dobrze, dlatego po meczu odciągnął go na bok.
– To było niesamowite – powiedział chłopcu. – Nigdy do tej pory nie grałeś tak dobrze. Co się dziś stało?
Luke uśmiechnął się, a trener zauważył, jak do jego dziecięcych, brązowych oczu napływają łzy radości.
– Trenerze, dawno temu mój tata zginął w wypadku samochodowym. Potem moja mama ciężko zachorowała. Straciła wzrok i nie mogła już chodzić. Zmarła w zeszłym tygodniu. – Luke przełknął łzy i dodał: – Dziś... dziś pierwszy raz oboje moi rodzice widzieli, jak gram.ODPUŚĆ
Kari Clausen lgnęła do ludzi, których kochała. W dzieciństwie ona i jej siostra były nierozłączne. Gdy dorosły, ich więź stała się jeszcze silniejsza. Podobna relacja łączyła Kari z mężem, bliskimi przyjaciółmi i starzejącymi się rodzicami.
Jednak w stosunku do dzieci ten rodzaj przywiązania stawał się jeszcze silniejszy.
Kari była nadopiekuńcza i każdego dnia drżała o ich bezpieczeństwo. Nie lubiła tej swojej cechy, a jednocześnie nie była w stanie się jej pozbyć. Nie pomagała ani wiara w Boga, ani fakt, że najpoważniejszymi obrażeniami, jakich w swoim życiu doświadczyli pięcioletni Cole i trzyletnia Anna, były odrapane kolana.
– Boże, pomóż mi odpuścić – modliła się. A mimo to nieuchronnie wracała do swoich trosk. Tego lata również martwiła się, że któremuś z dzieci może stać się krzywda. Zdarzały się jej bezsenne noce.
Więc gdy nadeszła tragedia, Kari nie była zaskoczona. Jednak nic nie mogło jej przygotować na to, co wydarzyło się tamtego czerwcowego dnia, kiedy całe jej życie w mgnieniu oka wywróciło się do góry nogami.
Tamtego poranka Kari i jej mąż, Mel, pakowali cały swój dobytek, żeby przeprowadzić się z West Hills w Kalifornii do pobliskiego Thousand Oaks. Przez kilka ostatnich dni Cole i Anna bawili się na zewnątrz, podczas gdy rodzice pakowali dom karton po kartonie i ładowali wszystko na ciężarówkę.
Po południu byli już prawie gotowi. Mel stał w sypialni razem z przyjacielem, który pomagał w przeprowadzce.
– Mamusiu, możesz mi zawiązać buty? – zawołał Cole, biegnąc korytarzem z parą swoich tenisówek. – Pobawimy się z Anną na zewnątrz, dobrze?
Kari złapała Cole’a w ramiona, posadziła na kolanie i zawiązała sznurówki.
– Jasne – powiedziała, przeczesując dłonią jego brązowe włosy. – Tyko bądźcie ostrożni i nie wychodźcie poza podwórko.
Cole uśmiechnął się szeroko i zamrugał zielonymi oczami. Po czym zniknął za tylnymi drzwiami, pociągając za sobą młodszą siostrę. Kari podniosła garść poczty i natrafiła na magazyn, na który od dawna czekała.
Idealnie, pomyślała, poczytam go sobie na zewnątrz. Przynajmniej będę mieć oko na dzieci.
W tym momencie domową ciszę rozdarł ogłuszający dźwięk uderzenia, który sprawił, że podłoga pod stopami Kari zadrżała.
– Cole! Anna! – krzyknęła Kari, biegnąc w stronę tylnych drzwi.
Widok, jaki zastała, sprawił, że zamarła. Niemal stupięćdziesięciokilogramowa rampa przyczepy osunęła się na ziemię. Mała Anna stała obok jak wmurowana, z szeroko otwartymi z przerażenia oczami.
Nigdzie nie było widać śladu Cole’a.
– Gdzie jest Cole? – Kari krzyknęła do Anny, ale dziecko nawet nie drgnęło.
Kari podbiegła do rampy, pod którą leżało bezwładne ciało Cole’a. Krew wypływała z jego nosa, ust i uszu, a ciężka rampa leżała na jego głowie. Nie dawał znaków życia.
– Mel! – krzyknęła Kari. – Pomocy!
Jej mąż usłyszał uderzenie i niemal natychmiast znalazł się obok niej. Siłą wykraczającą daleko ponad moc ich własnych mięśni udało im się odsunąć rampę z głowy dziecka. Krew zaczęła płynąć z rozbitej czaszki, gdy Kari wzięła syna w ramiona.
– Mój Boże, on nie żyje! – krzyczała histerycznie. Czuła, że robi jej się słabo i podała Cole’a mężowi. – Pomóż mu, Mel. Co teraz?
Tylko tenisówki Cole’a nie były pokryte krwią, a Kari miała wrażenie, że jej syn już nie oddycha.
– Idź po kluczyki. Musimy go zawieźć do szpitala – krzyknął Mel, biegnąc z Colem w stronę samochodu.
Kari zmusiła się, by zareagować. Złapała kluczyki leżące na kuchennym stole i zostawiła Annę z przyjacielem męża. Pobiegła do samochodu, wskoczyła za kierownicę i w ciągu kilku sekund pędzili najbliższą autostradą do szpitala Union Memorial.
– Mel, on umrze, nie mogę jechać wystarczająco szybko. – Jej dłonie drżały, a serce szalało w piersi.
– Wciąż oddycha. – Głos Mela był donośny i pewny. – On nie umrze. Módl się. Skup się na prowadzeniu i módl się.
Kari modliła się przez kilka minut, błagając Boga, by uratował życie Cole’a. Wtedy przypomniała sobie swój ulubiony hymn, ten, który śpiewała za każdym razem, kiedy potrzebowała doświadczyć Bożego pokoju. Cicho, przełykając łzy, zaczęła śpiewać pieśń, która przynosiła jej ukojenie od czasów dzieciństwa: „Wielka jest wierność Twa... Boże mój Ojcze, nie zmieniasz się, zawsze jesteś ten sam...”.
Cicha pieśń wprowadziła spokój do serca Kari i uspokoiła jej oddech. Przerwała i spojrzała na swojego syna, leżącego bez ruchu w ramionach Mela.
– Co z nim?
– Wciąż oddycha.
Cole nie się ruszał, a Kari bała się, że nie przeżyje drogi. Ale skoro cały czas oddychał, istniała nadzieja. Musiała. W pewnym momencie dotarło do niej: nie było nic, co mogłaby zrobić, żeby pomóc Cole’owi. Pozostawał całkowicie w Bożych rękach. Tak było zresztą zawsze, nawet jeśli ona sama pogrążała się w zamartwianiu.
W zasadzie to ciągłe zamartwianie na nic się zdało.
Z jakiegoś powodu ta prawda pozwoliła Kari uspokoić się jeszcze bardziej. Mimo że łzy spływały jej po policzkach, jechała tak szybko, jak tylko mogła, modląc się stale o Bożą interwencję i wierząc całym sercem, że On działa w życiu Cole’a nawet w tej konkretnej chwili.
– Módl się o cud, Kari – powiedział cicho Mel. – Coraz słabiej oddycha.
– Modlę się. – Kari przełknęła łzy. – Bóg ma kontrolę.
Nagle, kilka przecznic od szpitala, Cole kaszlnął i zaczął wydawać dziwne dźwięki. Krew wypływała z jego ust, gdy próbował złapać oddech. Mel próbował go uspokoić, kiedy chłopiec otworzył oczy.
– Tato! Pomóż mi... – Słowa chłopca były niewyraźne, a oczy zaczęły wywracać się do tyłu. – Chce mi się spać.
Nie, nie śpij. Możesz się już nigdy nie obudzić, pomyślała Kari.
Cole ruszał się niespokojnie na rękach ojca, a krew bulgotała mu w gardle.
– Cole – powiedziała Kari, koncentrując wzrok na drodze. – Wiesz, że mamusia i tatuś bardzo cię kochają, synku?
Cole nie zareagował.
– Kochamy cię, Cole – dodał Mel. – I Bóg też cię kocha. Zawsze będzie się o ciebie troszczył.
Chłopiec zamknął oczy i oboje, Kari i Mel, czuli, że go tracą. Kari wróciła myślami do pewnej nocy kilka miesięcy temu, kiedy razem z Melem kładli dzieci spać. Maluchy właśnie skończyły modlitwę. Mel wytłumaczył im, że dziś jest Wielki Piątek, dzień, w którym wspominamy śmierć Pana Jezusa na krzyżu.
– Ja to już wiem – wtrącił się Cole. – Nasz nauczyciel w szkole powiedział, że Jezus umarł za nas na krzyżu i możemy Go poprosić, żeby żył w naszym sercu.
Kari i Mel uśmiechnęli się do syna, przytakując zgodnie.
– Masz rację Cole.
Chłopiec zamrugał oczami.
– Więc to zrobiłem.
– Tak? – zapytała Kari.
Cole skinął entuzjastycznie głową.
– Tak. Pomodliłem się i poprosiłem Jezusa, żeby żył w moim sercu.
Teraz, kiedy pokonywali ostatni zakręt, podjeżdżając pod wejście na ostry dyżur, to wspomnienie przyniosło Kari pocieszenie. Tak jakby Bóg chciał ją uspokoić, pokazując, że w niebie czeka na Cole’a miejsce.
Kiedy Kari podjechała do wejścia, spojrzała na swojego męża. Mimo łez w oczach, miała głębokie poczucie spokoju. Przez całe życie to ona była osobą, która się martwi, podczas gdy Mel stanowił uosobienie siły i pewności. Teraz w jego oczach widziała strach. Kiedy wychodzili z samochodu, chwyciła męża za ramię i powiedziała:
– Mel, on jest w Bożych rękach.
Mel skinął głową, przełykając łzy.
– Wiem. Jedyne, co możemy zrobić, to Mu zaufać.
Inni przebywający na ostrym dyżurze patrzyli z przerażeniem na pokryte krwią dziecko i jego zrozpaczonych rodziców, których kierowano do sali zabiegowej. Kiedy położyli go na stole, Cole zaczął kaszleć i płakać.
– Duszę się.
Kari osłabła, gdy zdała sobie sprawę, że to prawda. Chłopiec krztusił się własną krwią.
Razem z Melem przylgnęli do syna.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Mamusia i tatuś tu są. Wszystko będzie dobrze.
Kari wzięła małą dłoń Cole’a, gdy zamknął oczy, a jego ciało znów zamarło bez ruchu. W pokoju zaroiło się od pielęgniarek i lekarzy, którzy sprawdzali jego funkcje życiowe i podpinali kroplówkę.
– Co się stało? – zapytał lekarz, sprawdzając puls.
Kari płakała cicho, gdy Mel opisywał sytuację. Nie czuła już paniki, tylko głęboki smutek spowodowany nieuchronną, jak myślała, utratą dziecka. Jak miałby przeżyć tak mocne uderzenie w głowę ciężką rampą?
Zmusiła się, by odpędzić złe myśli i modliła się cicho o jedyny ratunek w tej sytuacji. Modliła się o cud.
Kiedy Mel skończył mówić, lekarz wyjaśnił, że Cole musi zostać przetransportowany do innego szpitala po drugiej stronie miasta, który dysponuje bardziej nowoczesnym sprzętem do leczenia poważnych urazów głowy.
– Będziemy go przenosić za pięć minut.
Kari szybko zadzwoniła do swoich rodziców, prosząc, żeby przyjechali.
– I proszę, módlcie się – płakała. – Niech wszyscy się modlą.
Później dowiedziała się, że tamtego wieczoru setki ludzi w kościołach w trzech stanach modliły się o jej syna.
Kari, Mel i dwie pielęgniarki stały w pokoju razem z Cole’m, czekając na karetkę. Skóra chłopca drastycznie zbladła i żadna z pielęgniarek nie mogła wyczuć pulsu.
– Tracimy go – krzyknęła jedna z pielęgniarek. – Dajcie mi tu lekarza.
Kari wciąż trzymała chłopca za rękę, ściskając ją delikatnie.
– Cole, kochanie – wyszeptała przez łzy – niezależnie od tego, co się stanie, twój tatuś i ja bardzo cię kochamy i modlimy się o ciebie.
Puściła jego dłoń i odsunęła się na bok, przepuszczając pielęgniarki. W tym momencie Cole się poruszył. Kari przymrużyła oczy, a Mel podszedł krok bliżej do łóżka.
Potem nagle w ponadnaturalny sposób drobne ramiona Cole’a zaczęły się podnosić tak, że niemal siedział. Jego oczy były wciąż zamknięte i wyglądało to tak, jakby ktoś podtrzymywał go niewidzialną ręką za plecami. Jego długie, czarne rzęsy poruszyły się i otworzył oczy.
Słabym, ale wyraźnym głosem powiedział:
– Jezu, proszę opiekuj się mną... – Potem zamknął oczy i opadł na szpitalne łóżko.
Pielęgniarki spojrzały zadziwione na siebie i na Clausenów.
Kari i Mel oniemiali wpatrywali się w swojego syna, zdumieni tym, co właśnie widzieli. Zanim ktokolwiek w pokoju był w stanie skomentować ruch i słowa chłopca, ratownicy zabrali go do karetki.
Reszta wieczoru minęła jak w malignie. Przyjaciele i rodzina zgromadzili się w szpitalnej poczekalni, gdy lekarz wykonywał tomografię komputerową mózgu Cole’a. Pierwsze badania wykazały, że odniósł szerokie obrażenia, a uszkodzenia są poważne.
– Jak tylko będziemy wiedzieli coś więcej, damy wam znać – powiedział jeden z lekarzy. Ale musimy być realistami. Jego szanse nie wyglądają najlepiej.
Dwie godziny później neurochirurg wyjaśnił Kari i Melowi wyniki prześwietlenia głowy Cole’a. Rampa przyczepy roztrzaskała czaszkę chłopca, a część kości wbiła się w okolice mózgu odpowiedzialne za funkcje mowy, słuchu i pamięci.
– Musimy natychmiast przeprowadzić operację – wyjaśnił. – Nie możemy ocenić dokładnie poziomu uszkodzenia, dopóki nie otworzymy czaszki.
Ostrzegł ich też, że nawet jeśli Cole przeżyje, nie będzie już tym samym chłopcem.
– Rampa ważyła prawie sto pięćdziesiąt kilogramów i takie uderzenie z pewnością spowodowało trwałe uszkodzenia. Musicie zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji.
Kari osunęła się w ramiona Mela i płakała. Miała przed oczami Cola leżącego w łóżku tamtego wiosennego wieczoru, opowiadającego, jak zaprosił Jezusa do swojego serca. Był bystrym, inteligentnym dzieckiem, które uwielbiało rozśmieszać innych ludzi. Teraz zastanawiała się, czy przetrwa noc. A jeśli się obudzi, czy to wszystko, co w nim znała i kochała, przepadnie na zawsze.
Gdy Kari i Mel opłakiwali Cole’a, ich przyjaciele i rodzina chwycili się za ręce i otoczyli ich kołem modlitwy. Modlitwy trwały przez kolejne sześć godzin, kiedy chirurdzy pracowali nad delikatną tkanką uszkodzonego mózgu Cole’a.
Kari znów poczuła ogarniający ją pokój i akceptację. Nie tylko Bóg miał kontrolę nad wszystkim, co przytrafiło się Cole’owi, ale – po raz pierwszy od czasu, kiedy została matką – Bóg miał kontrolę nad jej lękiem.
W końcu kilka godzin po rozpoczęciu operacji pojawił się lekarz. Opuszczając maskę, skinął na Kari i Mela, by poszli za nim.
– Przywitajcie się z Cole’em – powiedział, otwierając drzwi do sali.
Kari nabrała powietrza i przyłożyła dłoń do ust.
– Czy on... czy on...
Lekarz uśmiechnął się i powiedział:
– Zobaczcie sami.
Kari chwyciła dłoń Mela i razem podeszli do łóżka Cole’a. Skóra dziecka wyglądała jak pergamin, a jego głowa była pokryta bandażami. Kari wyciągnęła dłoń w jego stronę, a z ust chłopca wydobyło się ciche beknięcie.
– Przepraszam – szepnął.
Kari poczuła przypływ euforii. Cole mógł mówić, a do tego wciąż był tym samym dobrze wychowanym chłopcem. Nic nie stracili. Ścisnęła dłoń Mela, a łzy radości przysłoniły jej oczy.
Kilka godzin później Cole został przeniesiony na oddział intensywnej terapii neurologicznej, gdzie z każdą minutą czuł się coraz lepiej.
– Czy mógłbym dostać moją szczoteczkę do zębów? – zapytał pielęgniarkę. Spojrzała na Cole’a, na jego kartę szpitalną, aż w końcu na Mela i Kari siedzących obok.
– Lekarze nie wiedzą, co myśleć o tym chłopcu – powiedziała.
Pomimo oczywistych oznak poprawy, lekarze wciąż ostrzegali Clausenów, że w każdej chwili może nastąpić pogorszenie. Krwawienie, skrzepy, drgawki. Wszystko to było możliwe po tak poważnym urazie głowy. Co gorsza, u Cole’a występowało wysokie ryzyko rozwinięcia się infekcji mózgu. Konieczne było przeprowadzenie bolesnej antybiotykoterapii dożylnej, aby je zwalczyć i zapobiec niebezpiecznym powikłaniom.
– Lekarstwo jest bardzo silne i będzie podane bezpośrednio do krwioobiegu Cole’a – wyjaśnił lekarz. – Sesje będą trwały trzydzieści minut i będą bardzo bolesne dla chłopca. Gdyby był jakiś inny sposób, na pewno byśmy z niego skorzystali.
Mel i Kari przez całą noc czuwali i modlili się przy łóżku Cole’a. Był taki zagubiony pośród tych wszystkich bandaży i rurek, które go otaczały, że czasami zastanawiali się, czy naprawdę z tego wyjdzie. Nad ranem Cole zaczął jęczeć z powodu nudności i nagle pokój wypełnił się pielęgniarkami. Kari mocniej chwyciła dłoń syna.
– Mamusiu, módl się ze mną – powiedział słabym głosem.
W tej chwili Kari poczuła, jak jej serce wypełnia pokój. Skoro Cole wie, że modlitwa jest rozwiązaniem, to nie ma wątpliwości, że przeżyje. Wzięła dłoń syna w swoją rękę i modliła się tak jak jeszcze nigdy wcześniej.
Modliła się z zaufaniem i pewnością.
Kiedy tylko Cole nie spał, przez kolejne kilka dni prosił rodziców o jedną rzecz:
– Módl się o mnie mamusiu.
Albo:
– Tatusiu, chodź, pomódl się ze mną.
Następnego dnia Cole został przeniesiony z oddziału intensywnej terapii do skrzydła pediatrycznego. Terapeutka, która nigdy wcześniej nie widziała chłopca, podeszła do Kari.
– Pani Clausen, musimy porozmawiać o planie leczenia pani syna. Przeglądałam jego kartę i... no cóż, to prawdziwy cud, że żyje. Ale przed nami mnóstwo pracy.
Kari wyglądała na nieco zmieszaną.
– Nie rozumiem.
Terapeutka jeszcze raz rzuciła okiem na kartę.
– To pani syn, Cole Clausen, który doznał wklęsłego złamania czaszki?
– Tak, ale on właśnie wstał poszedł do łazienki. Rozmawiał z nami przez cały dzień i buduje domek z klocków Lego na swojej szpitalnej tacy.
Terapeutka zamilkła na chwilę.
– To niemożliwe.
Kari uśmiechnęła się, a jej serce wypełniła radość.
– Nie, proszę pani, z taką wiarą, jaką ma mój syn, nic nie jest niemożliwe.
Później tego samego dnia lekarka, która wykonywała pierwszą tomografię komputerową Cole’a, wpadła, aby zobaczyć chłopca. Cole budował kolejne piętro swojego domu z klocków Lego, śmiejąc się z dowcipów Mela. Kobieta była zadziwiona, a Kari uśmiechała się od ucha do ucha.
– Tak bardzo wam współczułam tamtej nocy – powiedziała do Kari cichym głosem, żeby jej słowa nie dotarły do Cole’a. – Zupełnie nie spodziewałam się, że będzie żył, a nawet jeśli... – jej głos się załamał. – Nie myślałam, że jeszcze kiedyś będzie taki, na pewno nie tak szybko. Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
Piątego dnia po wypadku jedynym powodem, dla którego Cole wciąż przebywał w szpitalu, była antybiotykoterapia dożylna, którą musiał przyjmować. Lekarz miał rację, zabiegi były bardzo męczące i Clausenowie musieli dwa razy dziennie znosić razem z Cole’em jego ból. Silne lekarstwo paliło od wewnątrz ciało Cole’a przez całe długie trzydzieści minut.
Zwykle pielęgniarka przychodziła z lekarstwem, a Kari wdrapywała się na łóżko swojego syna, przytulając go mocno i trzymając, żeby nie mógł wyrwać sobie igły z ręki.
Czasami, gdy zabieg się zaczynał, chłopiec spał, ale gdy tylko paląca substancja wdzierała się do jego krwiobiegu, budził się z szeroko otwartymi oczami, pełnymi bólu i strachu. Później płakał głośno, błagając Kari o modlitwę. A Kari modliła się tak żarliwie, jak tylko umiała. Zabiegi były tak wykańczające, że Mel, słysząc krzyki i płacz Cole’a, nie potrafił przebywać w jego pokoju.
Proces leczenia był wyczerpujący. Pewnej nocy, gdy zbliżał się czas zabiegu, Kari czuła, że nie zniesie już więcej patrzenia na cierpienie swojego syna. Mimo to wiedziała, że Cole wciąż liczy na nią i jej modlitwę.
Wstała i podeszła do łóżka chłopca. Spał głęboko, ale ona widziała, że za kilka minut będzie krzyczał z bólu. Boże, pomóż nam...
Westchnęła głęboko i powoli uklękła przy łóżku syna.
– Panie – wyszeptała – jedyne, co mogę teraz zrobić, to zaufać Ci tak, jak ufa Ci Cole. Jesteś potężniejszy niż każda bakteria, każde lekarstwo, niż każdy strach czy zmartwienie. Proszę, chroń Cole’a przed tym bólem.
Gdy Kari wstała, otworzyły się drzwi i pielęgniarka wniosła lekarstwo. Kari wspięła się na łóżko i położyła przy boku chłopca, obejmując go swoimi ramionami. Pielęgniarka wyprostowała mu ramię i wbiła igłę w żyłę. Otworzył oczy i zaczął się ruszać, ale Kari przytrzymała go delikatnie.
– Wszystko jest dobrze – szeptała. – Mamusia tu jest, mamusia się modli.
Kąciki jego ust podniosły się lekko, po czym zamknął oczy i zasnął.
Kolejna pielęgniarka weszła do pokoju, gotowa, żeby pomóc przytrzymać Cole’a, gdy zacznie się pieczenie i płacz. Pokój wypełniał półmrok i cisza, gdy wszyscy czekali na to, co zaraz miało nastąpić. Kropla po kropli, lekarstwo wpływało do żył Cole’a. Minęło dziesięć minut, dwadzieścia, a Cole spał spokojnie. Pielęgniarki wymieniły zaintrygowane spojrzenia i czekały.
W końcu minęło pełne trzydzieści minut i zabieg dobiegł końca. Cole nawet nie jęknął przez całą sesję.
– Dziękuję Ci, Boże – wyszeptała Kari, gdy pielęgniarki wychodziły z pokoju. – Dziękuję, że wiedziałeś, że już więcej tego nie wytrzymam.
Drugi raz od wypadku Cole’a Bóg udowodnił, że to On ma nad wszystkim kontrolę. Po dziesięciu dniach spędzonych w szpitalu Mel i Kari zabrali syna do domu. Nie było śladu infekcji i mógł dochodzić do siebie w swoim własnym pokoju.
Czas mijał, aż Cole całkowicie odzyskał zdrowie. Rok później tylko drobny ślad na jego czaszce i nieznaczny ubytek słuchu w prawym uchu przypominały rodzinie Clausenów o wypadku.
Do pewnego czasu Cole nie pamiętał nic z tego, co wydarzyło się tamtego strasznego popołudnia. Aż pewnego dnia, w trakcie zabawy spojrzał na Kari i powiedział:
– Mamusiu, wyciągnąłem taki kołek i wtedy ta rampa na mnie spadła – powiedział zwyczajnie.
Kari przerwała pracę i wpatrywała się w syna z otwartymi oczami.
– Bardzo bolało – mówił dalej Cole. – Ale wtedy przyszedł Jezus.
Kari czuła, że serce zaczyna jej mocniej bić.
– Kochanie, jak wyglądał Jezus?
Cole uśmiechnął się.
– Był po prostu... cały biały. Potem przyszliście ty i tata i zdjęliście tę rampę z mojej głowy.
Kari pamiętała podnoszenie tej ważącej prawie sto pięćdziesiąt kilogramów rampy z malutkiego Cole’a.
– Czy pamiętasz coś jeszcze?
– Jezus przyszedł też do mnie, kiedy dojechaliśmy do szpitala. – Twarz Cole’a była poważna, a jego oczy zatopione we wspomnieniu. – Podniósł mnie, a ja poprosiłem, żeby mi pomógł. Wtedy mnie uściskał i powiedział: Cole, wszystko będzie dobrze.
Kari wróciła wspomnieniem do tej chwili w sali zabiegowej pierwszego szpitala, kiedy czekali na karetkę. Cole usiadł na łóżku, jakby ktoś podpierał jego plecy. Zaraz potem, jakby w transie, poprosił Jezusa, żeby się nim opiekował. Kari pamiętała wiarę swego syna, jaką miał przez kolejne dni, i nagle łzy napłynęły jej do oczu.
– Cole. – Uklękła przy nim i objęła ramionami. Kiedy to zrobiła, poczuła inną parę ramion obejmującą ich oboje, parę ramion, które były przy jej małym synku, kiedy tego najbardziej potrzebował, kiedy ona sama nic nie mogła dla niego zrobić.