Skarby - ebook
Skarby - ebook
Ta historia jest trochę jak baśń. Są w niej poszukiwacze skarbów i ich strażnicy. Jest pełna klejnotów cukiernica Rosenthala, dwanaście złotych jaj i tajemnicza mapa dziadka Pinchasa. Jest podróż w głąb czasu tropem utraconego dziedzictwa.
W 2017 roku Patrycja Dołowy została poproszona o pomoc – jej amerykańska przyjaciółka Michelle Levy chciała dowiedzieć się czegoś o swojej prababci Salomei. Tak zaczęła się wędrówka, która potoczyła się w niespodziewany sposób i poprowadziła w nieoczekiwanych kierunkach. W jej trakcie Dołowy spotkała innych poszukiwaczy – amerykańskich potomków polskich Żydów, których przywiodła do Polski legenda o rodzinnym skarbie lub wizja utraconego raju. Trafiła też na Polaków, którzy stali się lokalnymi strażnikami żydowskiej pamięci. Zaintrygowało ją, co tak naprawdę popycha ich do działania. Co znaczy wciąż żyć na grobach, a co znaczy żyć zupełnie bez nich?
Polska pełna jest żydowskich rzeczy. Porzuconych, wziętych pod opiekę, przywłaszczonych, przejętych, znalezionych i takich, które wciąż czekają na odkrycie. Nie jest to złoto, lecz coś cenniejszego od złota: to ślady milionów żyć, o których musimy pamiętać.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-399-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SKARB, skarbowy, skarbić; podskarbie (później podskarbi), skarbnic(zk)a ; przezwane od ‘pieczołowitości, starania’. Prasłowiańskie; cerk. skrb, ‘żal, zgryzota’, rus. skorbietʹ, ‘troszczyć się, smucić’, oskorbitʹ, ‘urazić’; serb. skrb, ‘troska’, skrbiti, ‘troszczyć się, opiekować’.
Za: Aleksander Brückner, _Słownik etymologiczny języka polskiego_, Kraków 1927.
SKARB (_rzeczownik, rodzaj męskorzeczowy_) 1. zbiór rzeczy drogocennych lub pieniędzy, zwykle ukrytych; cenne przedmioty schowane w kryjówce, szczególnie zakopane w ziemi; 2. rzecz drogocenna; coś niezwykle wartościowego; 3. _praw._ odnaleziona rzecz, ukryta przez nieustalonego właściciela; 4. osoba bardzo przez kogoś kochana, ceniona; 5. rzecz bardzo przez kogoś ceniona; 6. _daw._ majątek państwa; też: instytucja rządząca majątkiem państwa; zob. skarb państwa; 7. _archeol._ znalezisko gromadne, złożone z celowo ukrytych przedmiotów. Synonimy: majątek, cudo, rzadkość, klejnot, wyjątek, cacko, osobliwość, cymes, perełka, mecyje, okaz, unikat. Hiperonimy: majątek, znalezisko.
SKARBNIK(-CZKA) ‘osoba powołana do strzeżenia i opiekowania się skarbem’.
Za nowszymi słownikami (pozbierane).LUDZIE I HISTORIE
CUKIERNICA ROSENTHALA
Ewa – mieszkanka niewielkiej miejscowości B. na południu Polski
Ruth – po śmierci matki chce się dowiedzieć prawdy o jej przeszłości
CZYLI SKORBY
Marek – działacz społeczny z Orli na Podlasiu
Sara – potomkini rodziny Wajnsztajnów z Orli
RZECZ O DWUNASTU ZŁOTYCH JAJACH
Karolina i Piotr – założyciele będzińskiej fundacji Brama Cukermana
Steve – przyjeżdża do Polski szukać rodzinnego skarbu
MAPA DZIADKA PINCHASA
Anna – pomaga Żydom przyjeżdżającym do Polski w kontaktach z instytucjami historycznymi
Lodzia – mieszkanka pożydowskiej kamienicy w Mikołowie
Ellen – córka Pinchasa, który po wojnie narysował mapę skarbu
Jay – syn Ellen, wnuk Pinchasa
Henry – partner Jaya
HISTORIA PEWNEGO DOWODU
Michelle – poszukuje w Europie Wschodniej informacji o swoich przodkach
Stefan – mieszkaniec Wieliczki, leśnik i entomolog, zbieracz minerałów
Ja – towarzyszka podróży Michelle
POSZUKIWACZE PAMIĘCI
Sam – wolontariusz w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie
Marla – Żydówka, która osiadła w Galicji
Yossi – syn ocalałego Żyda ze Szczekocin
OPIEKUNOWIE PAMIĘCI
Ewa – Nowy Sącz
Irek – Dębica
Jacek – Dukla
Kamila – Zduńska Wola
Krzysztof – Biecz
Marek – Zamość
Mirek – Szczekociny
Sławek – Radoszyce
Urszula – Mszana Dolna
Wojciech – Żarki
Wojtek – Ostrowiec ŚwiętokrzyskiPROLOG
Podobno najlepiej pamięta się rzeczy pierwsze. Dziwne, ja raczej pamiętam te ostatnie. Jak przewijane klatka po klatce przeźrocza w stereoskopie z amerykańskiej paczki od jednej z sióstr babci.
Dziadek Olek przytrzymujący wyrywającego się psa Karola, srebrne bransoletki babci Eli odbijające krótkimi błyskami promienie zachodzącego słońca, gdy oboje machają nam coraz mniejsi i mniejsi w ramce tylnej szyby trabanta. Ich maleńkie sylwetki zaraz znikną za zakrętem.
Babcia Donia w gumowych rękawicach gospodarczych i dziadek Tosiek w fartuchu kuchennym ślą nam całusy na klatce w kamienicy, w której to ja dziś mieszkam. Tosiek uśmiecha się porozumiewawczo do mnie i mojej siostry – przed chwilą tajnie przekazał nam gumy Wrigley’s, które Donia przywozi mu ze swoich brydżowych podróży, a on chowa je w wielkiej szafie, pachnącej słodyczami i wodą kolońską. A jeszcze parę minut wcześniej stali w kuchni jak zwykle, ramię w ramię – tym razem Donia zmywała, Tosiek wycierał. Robili to na zmianę, więc na innym obrazku to Tosiek mógłby do nas machać gumową rękawicą, a Donia – stać w kuchennym fartuchu. Później mogłybyśmy znaleźć na paltach ślady mąki po kopytkach i otrzepać je bezwiednie bez cienia czułości, którą dziś odczuwam, gdy wspominam tamtą błahą scenkę.
Przywołując te obrazki – małe skarby z mojej kolekcji – myślę o tych wszystkich pożegnaniach na peronach, którymi dałoby się opowiedzieć wiele lat historii mojej rodziny. Myślę o babci Doni żegnającej w 1946 roku swoją siostrę bliźniaczkę Simę, która przez Niemcy zachodnie trafi za kilkanaście miesięcy do Nowego Jorku, w 1950 roku zaś – pozostałe dwie siostry, które pojadą do Izraela, a stamtąd jedna z nich do Kanady. O moich rodzicach żegnających przyjaciół w 1968. O babci Eli i dziadku Olku żegnających w 1981 swojego syna i o mojej mamie żegnającej brata. I o tych wcześniejszych wyjazdach do Ameryki z czasów Wielkiej Emigracji – sióstr mojej prababci Chany, siostry i braci pradziadka Mosesa. Tamtych ludzi nie znałam, długo nie istnieli w naszej rodzinnej historii, aż pojawili się nagle – oni oraz ich potomkowie w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Bostonie, Paryżu i Moskwie – za sprawą przypadku: przez kobietę piszącą książkę o dawnym Kopciowie (dziś małym miasteczku na Litwie), z którego pochodził pradziadek Moses, oraz przez Joshuę Meislera spod Paryża, wnuka siostrzeńca Chany. To on połączył historie Kadyszewiczów i Meislerów z Ciechanowca (rodziny od strony prababci Chany) z Kopciowskimi (rodziną pradziadka Mosesa) dzięki pewnemu wpisowi siostry swojego dziadka – dwunastoletniej wówczas Riwy-Ruth. Ruth znalazła się na Ellis Island w Nowym Jorku w 1923 roku ze złamanym psychicznie tatą oraz młodszym rodzeństwem i musiała wziąć sprawy w swoje ręce. To ona wypełniała formularz imigracyjny i w rubryce „najbliższa rodzina w Polsce” („w kraju wyjazdu”) wpisała nie tyle najbliższego pokrewieństwem, ile swojego ulubionego wujka – Mosesa Kopciowskiego z Łodzi, czyli mojego pradziadka, tatę babci Doni. Joshua Meisler po wielu latach, gdy studiował tamte dokumenty, trafił na kreślony ręką dwunastolatki wpis. A później znalazł nas.
W 2017 roku pojechaliśmy do Stanów na bat micwę naszej kuzynki Hannah – córki Michelle Gelfand, jednej z bardzo bliskich, przypadkiem odszukanych krewnych. Postawiła sobie ona za cel, by ta bat micwa stała się spotkaniem odnalezionej rodziny z różnych stron. Podchodzili do nas pierwszy raz widziani krewni. Dotykali nas, przytulali, płakali, jakby nie mogli uwierzyć, że jesteśmy prawdziwi. Byliśmy dla nich (tak wtedy pomyślałam) jak ostatnie osobniki ich gatunku odkryte na odległej wyspie, które nie powinny tam przeżyć po wielkiej katastrofie, a jednak przetrwały. Nasze istnienie oznacza, że jest i miejsce. Że nie znikło zamrożone jedynie w przekazanej pamięci przodków. Że żyje, podlega zmianom – już bez nich. Kiedy płakałam z nimi na środku tempel, dotarło do mnie, że oni wszyscy są stamtąd, że przynależą do tej synagogi, nawet jeśli nie bywają w niej na co dzień; są z niej przez nieutraconą ciągłość pokoleń. Przez coś, co nas z kolei ominęło i jest dla nas nie do nadrobienia. Każde z nas odczuwało wtedy jednocześnie radość i brak.
Na moim biurku leżą wyjęte ze starej walizki w piwnicy pocztówki, listy z egzotycznymi znaczkami z Europy, Izraela i obu Ameryk, a nawet Australii. To jest właśnie znak rozpoznawczy naszych przetrzebionych do pojedynczych sztuk rodzin, połączonych potem w jedną – złożoną z przyjaciół i dalekich krewnych. Wszędzie na świecie mamy naszych _miszpoches_ – dokądkolwiek pojedziemy, takie bogactwo.
Wśród rzeczy odnalezionych w walizce notes babci Doni z adresami: Marii w Paryżu, Józka w Solurze, Stelli w Malmö, Bronka w Auguście, Miry w Hajfie, Niny i Mariana w Santiago, Danka w Hamburgu. Przypomina mi się opowieść mojej przyjaciółki Zuzy o tym, jak jej dziadek, gdy pierwszy raz jechała w podróż po Europie, dał jej na drogę nie pieniądze, lecz właśnie adresy ze swojego notesu. Bezcenne skarby.
„Kochana Moja Doniczka, cieszę się, że w tym roku nie było kłopotu z pomarańczami. Ania pisała mi, że dostaliście zeszłoroczną paczkę nareszcie. U mnie w budynku social club urządza seder, więc ja tu będę z nimi, szkoda tylko, że nie będę miała nikogo ze swoich” – pisze w jednym z listów do mojej babci jej siostra Olga.
Listy z Ameryki. Podobno na początku w latach pięćdziesiątych przychodziły raz na tydzień, raz na dwa. Siostry pisały do siebie bez przerwy. Każdemu listowi towarzyszył niemal rytuał. Donia otwierała kopertę, czytała najpierw sama, a potem na głos; co jakiś czas urywała, by ominąć niestosowne dla cudzych uszu fragmenty – bardziej osobiste zwierzenia. O codziennym życiu, trudach, miłościach, chorobach. Rzadko o przeszłości. Nigdy o Polsce. Chyba że o dzieciństwie – wtedy o łąkach albo o górach, ale nie o tym kraju na P, w którym wpadły w najczarniejszą otchłań. Nie zamierzały do niej wracać.
„Wróciły żydówy” – tak je powitali sąsiedzi, gdy dotarły do miejsca, które kiedyś było ich domem. Miały za sobą getto, transport, Auschwitz, marsz śmierci, ucieczkę i długą wędrówkę. Nic dziwnego, że trzy z cudem ocalałych sióstr nie zdecydowały się tu zostać. Została jedna. Ta, która potem będzie moją babcią. Wiele razy próbowałam dociec dlaczego, ale są to pytania bez prostych odpowiedzi.
Sima wyjechała pierwsza, od razu w 1946 roku. Najpierw do Kolonii. Pracowała dla UNRRA i cieszyła się, że Niemcy się jej bali. Z Kolonii trafiła do Ameryki.
„Jak ja marzę, żebyś ty była z nami” – mogłaby napisać do Doni z pokładu. „Przeraża mnie trochę Atlantyk! Osiem dni bez portu. Ale jakoś to będzie! Ucałuj i pozdrów wszystkich. Ciebie ściskamy, że aż się dusimy”. Mogłaby, ale nie mam jej listu. Te słowa napisał przyjaciel Doni, Józek – inny emigrant z 1946 roku. Od Simy jest za to kartka z gotowym tekstem „with Love” z 1958 roku: „Widzisz, tu wszystko jest zautomatyzowane, nawet wyznania uczuć. Dla Ciebie wybrałam królową kier, ważną kartę w twoim ukochanym bridge’u”.
– Gdzie się podziały te pierwsze listy z Ameryki, z Izraela? – pytam tatę.
– Pod koniec lat pięćdziesiątych przyszła bezpieka, skonfiskowali zagraniczną korespondencję, część potem zwrócili, ale kolejne dwadzieścia lat matka po przeczytaniu darła każdy list. Nie wiem, jak się ta kartka zaplątała.
Listy z walizki są już późniejsze. Zawierają małe rodzinne historie: „Bardzo dziękuję za zdjęcie Krzysia, jaki cudny chłopiś” z 1960; „Dzieciaki są cudowne i mądre. Czytają nawet _Trylogię_ Sienkiewicza, oczywiście przetłumaczoną na hebrajski” z 1982; „Małgosia urodziła dziecko w 6,5. miesiącu, ale obecnie wygląda na to, że wszystko się szczęśliwie skończy” z 1986. Przewijają się i wydarzenia historyczne: „Bardzo się o Was martwimy, myślimy jednak, że zrobiliście głupstwo. Ten brak zupełny komunikacji jest nie do zniesienia” (stan wojenny w Polsce, 1981 rok); „Te pogrzeby osiemnasto-, dziewiętnasto-, dwudziestolatków doprowadzają do rozpaczy. Amit został powołany i do mojego powrotu do domu nie było o nim wieści” (wojna libańska, 1982 rok); „Kochani, u nas teraz wielkie zdenerwowanie. Aviv, Orit i Dalia są w armii izraelskiej. Staramy się stale telefonować, ale czasem dni przechodzą i nie można się do nich przedostać” (pierwsza intifada w Izraelu, 1987 rok).
Całe mnóstwo listów jest o rzeczach: Sima pisze o pantoflach, które zasyła (ma nadzieję, że dobre, bo mierzyła na swoją stopę), ciocia Żuża pyta, jakich ubrań potrzeba, a ciocia Olga informuje o pierścionku zakupionym z okazji narodzin Niki – mojej siostry – z pytaniem, jak wysłać paczkę, by nie zaginęła. Prawie w każdej korespondencji jest też coś o pieniądzach. „Zasyłam dwudziestaka – po 10 $ dla każdej z dziewczynek” albo „To dla Ciebie na małe co nieco. With love!”. Na jednej pocztówce ze stemplem z portu, zaplątanej z 1956 roku, przyjaciel dziadków, T., przeprasza, że nie zdążył się pożegnać, prawie nic nie zapakował, z roztargnienia nie wziął nawet adresów krewnych, więc prosi o nie. Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie zwiedził Paryża. A teraz jest już w drodze do Izraela. Całuje mocno. Odezwie się.
Przychodzi mi na myśl historia jednego z przyjaciół rodziców, który w swoją podróż w 1969 roku zabrał _Słownik języka polskiego_ pod redakcją Witolda Doroszewskiego. Było z tym zamieszanie, bo dziesięciotomowy słownik wyglądał bardzo porządnie i kolega bał się, że mu go skonfiskują. Schował go pod siedzenie, pomagał mu w tym rosyjskojęzyczny pasażer. Gdy w końcu dotarł na miejsce, do Szwecji, musiał się najpierw zająć innymi sprawami, a słownik został w walizce. Po kilku latach wylądował w piwnicy i chyba do dziś tam stoi. O jego dalszym losie zadecydują pewnie dzieci lub wnuki. To pojedyncze historie. Większość rzeczy została tu, w opuszczonych mieszkaniach. Kto je przygarnął? Przyjaciele? Sąsiedzi? Skarb państwa? Moja babcia zawsze mówiła, żebym się nie przywiązywała do rzeczy. Że widziała ludzi, którzy umierali przez to przywiązanie. Nie rozumiałam tego jako dziecko. Nie rozumiałam też, dlaczego nasza część rodziny zapomniała o kamienicy w Łodzi. Nigdy nie próbowała jej odzyskać. Wprowadzono tam po wojnie lokatorów, kamienica przeszła na własność państwa. Tylko raz, w 1986 roku, siostry pojechały w podróż sentymentalną. Poprosiły ówczesną lokatorkę mieszkania o możliwość zajrzenia do środka. Wpuściła je wtedy. Ale gdy jedna z sióstr chciała to powtórzyć po roku 2000, już nie pozwolono jej wejść. Pod kamienicą dzieciństwa mojej babci w Łodzi w 2014 roku zakopałam jeden z moich widoczków – małych obrazków na gipsowych odlewach mojego ciała, które od 2011 roku chowam w ziemi w różnych miejscach, gdzie brakuje śladów pamięci.
Inaczej jest z rzeczami, których się nie porzuca, lecz trwają. Czasem aż dziwne, jak te rzeczy potrafią wrosnąć w miejsce i żyć w symbiozie z człowiekiem, tracą swoje pierwotne przeznaczenie, a zyskują nowe. Gdy likwiduje się po kimś mieszkanie, zwłaszcza takie, w którym bywało się wielokrotnie na przestrzeni lat, dopiero wtedy daje się dostrzec odrębność tych rzeczy, a może ich osamotnienie po rozstaniu. Zatracają funkcję nadaną im przez właściciela. Nagle kolorowe obrazki zza szybki, które przez lata przyrosły do kredensu, gdzie zostały kiedyś umieszczone ręką właściciela, okazują się kartonem dwudziestu czterech pudełek zapałek, przywiezionych z jakiegoś egzotycznego kraju. Obrazek na ścianie okazuje się kartą z kalendarza sprzed lat. Figurka lamparta na półce z książkami – nigdy (chyba) nieużywaną solniczką.
Gdy byłam mała, czekałam na paczki ze Stanów. Pachnące przyprawami, słodyczami, kawą. Oderwane wtedy dla mnie od historii rodzinnej: od rozstań, pożegnań, listów. Takie dobre rzeczy, takie ekskluzywne. Tak dobre, że nikt nie śmiał ich użyć. Może jedynie od święta ktoś wziął szczyptę dla smaku. Więc (oprócz „słodyczy dla dziewczynek”) rzeczy leżały i wietrzały. Niektóre leżą do dziś. W szafie za lustrem u rodziców na cieniutkich plastrach firmy Johnson & Johnson całkiem wyschła delikatna warstwa kleju. Nie pachną zwietrzałe przyprawy w kolorowych, metalowych pudełkach z zamykanym wieczkiem. W szafce kuchennej – tej najwyższej – skrystalizował się w twarde bryłki amerykański cukier, pakowany w małe papierowe torebki. Zapałki, kartkę z kalendarza, solniczkę-lamparta przenieśliśmy do siebie. Nie palimy zapałkami, nie solimy solniczką, kartkę zawiesiliśmy nad biurkiem.
Gdyby rzeczami napisać historię rodzinną, mogłoby umknąć, jak bardzo jest ona o traceniu. Fizyczna obecność przedmiotów w różnych kątach, zakamarkach, w szafkach zdaje się temu zaprzeczać. Zwłaszcza rzeczy przypadkiem znalezione, a jeszcze bardziej te, na które co dzień patrzę, lecz które nagle zmieniają swoją opowieść, przykładowo obrazki-zapałki czy solniczka-lampart, jakby podarowują więcej czasu spędzonego z ich dawnymi właścicielami.
W pudle w piwnicy znalazłam kasetę list, którą babcia Ela wysłała do nas ze swojej podróży do Stanów. Trzy dni szukałam starego odtwarzacza – trzy dni podarowanego czasu czekania na spotkanie, by w końcu po włożeniu kasety do magnetofonu usłyszeć pisk wciąganej taśmy. Wyciągając ją w strzępach ze szpulek, zrozumiałam, że czas minął.
Polska pełna jest żydowskich rzeczy. Porzuconych, wziętych pod opiekę, przywłaszczonych, przejętych, znalezionych i takich, które wciąż czekają na odkrycie. Kurzą się na strychach, zalegają w piwnicach, tkwią w podziemnych skrytkach lub na widoku w serwantkach za szybą. Pozornie przynależą do swojego miejsca.
W 2017 roku moja amerykańska przyjaciółka Michelle Levy w trakcie poszukiwań jakichkolwiek śladów swojej prababci Salomei dostała w Żydowskim Instytucie Historycznym świadectwo wojenne jej krewnej, Pauliny. Pomogłam jej je przetłumaczyć. Historia Pauliny, niezwykle szczegółowa, kreślona imionami ludzi i nazwami miejscowości przedwojennej i wojennej Polski – kolejnymi miejscami, w których próbowała uchronić siebie i bliskich przed Zagładą – wciągnęła nas bez reszty. Gdy myślę o tym, co w niej było niezwykłe, dochodzę do wniosku, że niemal namacalność opisywanych miejsc, rzeczy, zdarzeń. Tylko że to świadectwo i kilka odszukanych potem przez nas zapisów (rejestr urodzeń oraz meldunki z Krakowa) stanowiły jedyne fizyczne ślady istnienia tej kobiety. Tak jakby nie zostało po niej nic. Podjęłyśmy decyzję, by dosłownie wyruszyć jej tropem – po kolei do każdego wymienionego przez nią miejsca. Niczym dawne poszukiwaczki marzyłyśmy o odnalezieniu czegoś materialnego, co mogło się po niej zachować.
W czasie tej i innych moich podróży po Polsce napotkałam na drodze innych poszukiwaczy – amerykańskich potomków polskich Żydów, którzy przyjeżdżają, gnani legendą o skarbie, rodzinnym majątku, lub wizją utraconego (siłą odebranego) raju. Napotkałam też ludzi stąd, którzy stali się lokalnymi strażnikami żydowskich historii. Ciekawiło mnie, jakie są ich intencje, czego tak naprawdę szukają, czym się opiekują, z czym muszą się mierzyć. Jak się z tym czują, co z tym robią? Co znaczy wciąż żyć na grobach, a co znaczy żyć zupełnie bez nich?
Im głębiej wchodziłam w rozmowy zarówno z jednymi, jak i z drugimi bohaterami opisywanych przeze mnie historii, a jednocześnie im bardziej się zmieniała polityczno-społeczna rzeczywistość wokół, tym silniej czułam, że dotykam delikatnej materii, wciąż nieprzepracowanego tematu, który ma wielki nieuświadomiony wpływ na to, co dziś się wydarza – jest nadal boleśnie aktualny. Jakie rany leczy, a o jakich pozwala zapomnieć mit żydowskiego złota?
Najważniejsze jednak okazało się to, co wynika ze wzajemnych spotkań moich bohaterów. Są to często historie pełne zaskakujących zwrotów akcji, ciągów przypadków oraz niezwykłych zakończeń, których nikt by nie wymyślił, i aż trudno uwierzyć, że się przydarzają. Lecz w świecie po wielkiej katastrofie chyba właśnie tak musi być.SKARBY
Ewa – cukiernica Rosenthala (I)
Furtka skrzypi przeciągle. Stawiam niepewne kroki na popękanych płytach chodnika, jakby rzuconych w błoto podwórza. Wchodzę na klatkę. Podłoga drewniana, zniszczona. Odgłos spuszczanej wody na chwilę zatrzymuje mnie w bezruchu. Nagle drzwi przede mną otwierają się na oścież. Z toalety na klatce – jednej na piętro – wychodzi pan Roman. Dopiero po chwili rozpoznaje mnie w panującym półmroku.
– Czeka na panią. Mówiłem jej, że pani ma to coś, że pani słucha – zaczyna, a ja głupio potakuję, bo nie wiem, co mam na to odpowiedzieć.
Pana Romana poznałam poprzedniego dnia. Po spotkaniu autorskim ustawił się ostatni w kolejce. W średnim wieku, potężny, z dużym wąsem, z oczu mu dobrze patrzyło. Wydawać by się mogło, że to ten typ, co zaraz poprosi o dedykację dla żony lub córki. Ale nie – gdy ja pisałam: „Dla Romana…”, on opowiadał o żydowskim cmentarzu, który zniszczyli wcale nie w czasie wojny, tylko w latach sześćdziesiątych, i o kobiecie do dziś mieszkającej obok.
– W latach sześćdziesiątych powstał tam sad – dodaje teraz pan Roman. – Macewy wywozili i podmurówki z nich robili. A w tym sadzie rosły gruszki, najlepsze, najsłodsze. Chodziliśmy tam z dzieciakami, choć rodzice ostrzegali: „Nie jedzcie tych gruszek, bo tam Żydzi leżą w ziemi”. Żydzi w ziemi? Żydzi to nam się tylko ze skarbami kojarzyli. Mówiło się: „Przy Skośnej była żydowska kamienica, złoto pod nią ukryto”. Podwórko przy Skośnej nie było zabetonowane. Chodziło się tam, kopało. Ziemia tak przeorana została, że ziemniaki by można sadzić. My nie kopaliśmy. Jak myśmy dorastali, to już tam wszystko było przekopane, a fundamenty rozkute. Ale gruszki z sadu zjadaliśmy, bo lepszych nie było.
– Teraz to nawet grusz nie ma… – zauważam, wyglądając przez wąskie okienko na dawny sad za kamienicą.
– Teraz to zaraz tu osiedle pobudują. Już miasto deweloperowi ziemię sprzedało.
– Na cmentarzu?
– W ich dokumentach nie ma na ten temat ani słowa. Chodziłem, pokazywałem stare papiery, a oni mi na to, żebym bzdur nie opowiadał. Że cmentarz to był dalej, przy torach. I że te świstki, co mam, to żadne dowody. Dlatego tu panią przyprowadziłem. Już tylko Ewa pamięta kirkut. I tylko ona pamięta o tych z macew. Spisuje ich imiona. Zresztą sama opowie. Dzwonek nie działa. Niech pani popchnie drzwi po prostu. Ona się pani spodziewa.
Wchodzimy do małego mieszkania. Sieniokuchnia od razu otwiera się na pokój z dużym stołem. Pan Roman odzywa się pierwszy:
– Pani chce o macewach rozmawiać.
Pani Ewa jest drobna i krucha, jakby się miała zaraz rozpaść. Podchodzę i wręczam jej pączki. Pan Roman zasiada przy szklance do połowy wypitej herbaty, ale po chwili zrywa się na gwizd czajnika. W sieniokuchni zalewa herbatę dla mnie. To on uważał, że pani Ewa i ja powinnyśmy się spotkać. I to on zadaje pierwsze pytania: gdzie był ten cmentarz? Gdzie były groby? Po każdej wolno udzielanej przez nią odpowiedzi precyzuje i dodaje coś od siebie.
– Tam, gdzie był przystanek, a naprzeciwko trzy sosny… – zaczyna pani Ewa.
– Czyli na rogu Lwowskiej, tak, pani Ewo? – dopytuje pan Roman.
– Kostnica stała tam, gdzie się kończy pusta łąka – to pani Ewa.
– Dziś tam stoi blok – znów pan Roman.
– Jak byłam mała, to mieliśmy taką paczkę. Chodziliśmy tam, na tych grobach siadaliśmy, opowiadaliśmy sobie historie o duchach. Jeden drugiego straszył. Ale to porządne chłopaki były i dziewuchy. Nie powinniśmy byli, ale w sumie nie robiliśmy nic złego. Wtedy stał jeszcze drewniany parkan. Nawet po wojnie, choć tam już nie było komu chodzić. Parkanu nikt nie rozebrał. On znikał i znikał po trochu. Szedł na opał. Na macewach kobiety z miasta prały, bo chropowate. Ludzie sobie robili żarna, ostrzałki do noży, płyty do studni…
– Wcale mnie nie dziwi, że ludzie wykorzystywali te nagrobki w gospodarstwach domowych. Po wojnie była bieda – wtrąca pan Roman. – W Brzezince to ja nawet pamiętam, jak jeszcze w osiemdziesiątych latach ludzie dzierżawili pola, kosili tam trawę i ziemia oddawała, co wcześniej dostała: pierścionki, złoto.
Pani Ewa wstaje i wyjmuje z szuflady album fotograficzny. Gdy pochyla się nad nim, z koka wypada jej kosmyk białych włosów. Odbitki przedstawiają fragmenty macew. Pod każdą znajduje się ręcznie zapisane łacińskim alfabetem imię, czasem kilka innych słów. Gdy kobieta przewraca kolejne strony, w dotyku jej chudych, pomarszczonych palców jest delikatna czułość. Udaje nam się przez chwilę milczeć. Czuję, że zaraz cisza zostanie brutalnie przerwana, więc sama zadaję pytanie:
– Zawsze tu pani mieszkała?
– W żydowskiej części miasta, pani Ewo – doprecyzowuje pan Roman.
– A dlaczego żydowskiej? Tu różni mieszkali. I katolicy, i ewangelicy też. Choć na Krakowskiej to może więcej żydów. Tam synagoga stała, widziałam ją z okna. Zawsze brata tam ciągałam pod górę, mama nam dawała drobne, bo tam stał taki kiosk ze słodyczami. Najlepsze czekoladowe z marcepanem. Czasem szliśmy aż do synagogi. Ale dalej już nie, bo nie było wolno. Helcia mieszkała dwa domy obok. Razem chodziłyśmy do szkoły. Zatrzymywałyśmy się codziennie na mostku, żeby rzucać patyki do rzeki. Patrzyłyśmy, który wypłynie pierwszy.
– Czyli mieliście żydowskich sąsiadów? – nie daje odetchnąć pan Roman.
– Pamiętam jak dziś: ’39 rok, mieszkaliśmy na piętrze. Zawsze siadałam na oknie. Była piękna pogoda. Nagle zaczęły latać samoloty. Tak nisko, że pilota widziałam. Dwupłatowce to były. Pociski wypuszczały po kolei we wszystkie obiekty, które były żydowskie. Synagogę spalili.
– Mówiła pani, że mama się przyjaźniła z Żydami – znów przerywa pan Roman.
– U nas w kamienicy mieszkała sąsiadka Żydówka. I jeszcze druga przyjaciółka mamy też była Żydówką. Wszystkich Żydów zwieźli w jedno miejsce, to był budynek, mieli ich stamtąd brać do Oświęcimia. Mama nam pakowała do torby jedzenie dla nich i ja tam nosiłam z bratem. Stawałam na gzyms, brat mnie podnosił, a ja torbę podawałam do środka. Raz żołnierz podbiegł z takim ogromnym owczarkiem, złapał mnie, ale brat wybłagał, żeby nas puścili. I puścili, ale mamusia mnie więcej tam nie wysyłała. I folksdojcze też w naszej kamienicy mieszkali. Nikomu szkody nie zrobili. Nam to nawet pomogli. Po wyzwoleniu baliśmy się ich samych zostawiać w domu, bo nawet nie chcę mówić, co mogliby im zrobić. Ludzie są wredni. I jedna taka gadzina doniosła w końcu Rosjanom, że to Niemcy. Rosjanie ich wyciągnęli, tych staruszków. Ją wywlekli, jego zabrali. I więcej nie wrócił.
Pani Ewa wstaje, szura powoli w stronę przeszklonej serwantki, niepasującej do biednego wnętrza jej mieszkania. Przekręca kluczyk, uchyla drzwi i obiema rękami, jakby się bała, że upuści, bierze cukiernicę, po czym znów szurając, niesie ją i stawia przede mną.
– To Rosenthal – mówi, zanim zdążę rzucić coś głupiego, na przykład że dziękuję, nie słodzę. – Którejś nocy, zanim mieli Żydów wywozić, usłyszeliśmy pukanie od strony sadu. Sąsiadka. Miała porcelanę, swoją najlepszą, której moja mama jej tak zawsze zazdrościła. „Przechowamy dla was”, obiecała mama. „Używajcie, używajcie”, mówiła tamta. Stanęłam obok. Sąsiadka mnie nagle tak mocno przytuliła, a potem zaczęła całować. „Otwórz ręce”, powiedziała i włożyła mi w dłoń pierścionki, kolczyki, łańcuszki. „Tylko trzymaj mocno, żeby ci nic nie wyleciało”. Zaciskałam piąstki, bo sobie przetłumaczyłam, że jak upuszczę, to mnie zabiorą jak tę Wajsmanową. Ona jeszcze dodała: „To jest teraz twoje wiano. Mnie już nic nie będzie trzeba, bo my już nie wrócimy”.
Pani Ewa uchyla wieko cukiernicy. Nie ma w środku cukru – tylko pierścionki, kolczyki, łańcuszki. Patrzę na nie bez słowa. Nawet pan Roman nie ma nowych pytań.
– Wie pani, jak zginął mój brat? – Pani Ewa znów poprawia niesforny kosmyk włosów. – W łapance go wzięli. Do Oświęcimia. Stawiał się, to go zastrzelili od razu na rampie. A tatusia zbłąkany pocisk trafił na podwórku. Wyszedł rano w piżamie, mama go po coś wysłała. Trzy dni konał. Pojechali po żydowskiego lekarza, co się ukrywał na wiosce, ale tata nie doczekał. Ten Żyd przeżył. I jego córki też. Wrócili po wszystkim do domu. A potem zniknęli i nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Mówiono, że do Palestyny pojechali. Ile człowiek jest w stanie przeżyć, to się w głowie nie mieści. Ile ja przeżyłam… W nocy nie śpię i zależy, na jaką taśmę filmową w głowie natrafię, mogę klatka po klatce odtworzyć swoje przeżycia. Same nieszczęścia. Mama powtarzała, że to ta cukiernica. Że się cudzego za darmo nie bierze.
– Pani Ewo… – próbuje jej przerwać pan Roman.
– U nas w kamienicy – ciągnie ona – w 1950 roku powiesił się syn dozorczyni. Dwa razy wcześniej umierał w czasie wojny. Raz, gdy Niemcy ich otoczyli. Wyprowadzili wszystkich, strzelili, ale jego nie trafili, kula przeszła bokiem. Obudził się w nocy, wylazł z dołu, poszedł do domu, a tam jego ojciec na środku zabity. Przebrał się w ciuchy mamy za kobietę i poszedł do lasu, do partyzantów. Walczył przeciwko Niemcom, aresztowali go. Znów się wywinął. Mówili, że sam by się nie powiesił, że mu pomogli. A w 1968 na śliwce powiesił się inny młody chłopak, nasz sąsiad. A w latach osiemdziesiątych w suterenie małżeństwo się powiesiło. Jadźka w jedną sobotę, a na drugą niedzielę Loluś, jej mąż. Ona w kuchni, a on w pokoju.
– Niech pani opowie jeszcze o tych Żydach, bo pani Patrycja zaraz musi iść – zmienia temat pan Roman, ale to nie zatrzymuje pani Ewy.
– Gdyby mi ktoś powiedział: „Będziesz żyła osiemdziesiąt siedem lat”, tobym go chyba przegoniła. A żyję. I co zrobić? Poznałam męża, jak to się wszystko uspokoiło. Znacznie ode mnie starszy. Miał słabe serce. Córkę urodziłam w 1956 roku, a syna w ’59. Córka któregoś dnia zasłabła. Lekarz powiedział, że to złośliwa anemia. Rak krwi. Jeździłam z nią aż do Krakowa. Tak strasznie, strasznie chciałam ją uratować. Oni ją tam badali i badali, a ona słabła i słabła. Wierzyłam wciąż, że ona z tego wyjdzie, nie miałam innego życia, tylko klinika i dom. Moja matka kiedyś zeszła do mnie na dół, bo mieszkała w tej samej kamienicy na piętrze, położyła mi rękę na ramieniu i wiedziałam, że nie mówi na głos tego, co obie wiemy. Zaraz po Janusi umarł mój mąż. Jego serce więcej nie wytrzymało. A ja jestem człowiek z żelaza.
– Pokażę pani Patrycji, gdzie się kirkut zaczynał. – Pan Roman wstaje. Ja mam utkwiony wzrok w cukiernicy, pani Ewa nie przestaje mówić.
– Tamtego dnia, 19 czerwca 1977 roku, mój syn po prostu wyskoczył do sklepu w klapkach. Ciepło było. Jeszcze zanim poszedł, to drzwi uchylił i powiedział: „Zaraz wrócę, mać”. Tak czasem mówił. Mama do mnie zeszła. Herbatę nam robiłam, kiedy to usłyszałyśmy. Pisk opon i taki trzask. Wyjrzałam przez okno, mówię: „Mamo, chyba ciężarówka zabiła jakiegoś psa, bo tam ludzie wyszli z domów i patrzą, co się stało”. Wszyscy się schodzą i zaglądają. To i ja popatrzę. Z daleka poznałam, po ubraniu. „O Jezu!”, zaczęłam wrzeszczeć i płakać. Mama się domyśliła, mnie złapała, widzę ją w tym ułamku sekundy do dziś. Wyrwałam się i zaczęłam iść, iść do swojego dziecka. I ile razy się ruszyłam, tyle upadłam. Ile razy musiałam upaść i wstać, żeby dojść do swojego dziecka. „Cukiernica!”, wyła moja mama. „To żydowska klątwa jest!”
Pan Roman chrząka znacząco, lekko zażenowany, jakby chciał te ostatnie słowa czymś przykryć. Co sobie teraz pani Patrycja pomyśli. Spogląda na mnie, ja na panią Ewę, pani Ewa na cukiernicę. Milczy bardzo długą chwilę.
– Wajsmanowa miała córkę w moim wieku – mówi w końcu, patrząc mi w oczy.
Skarb państwa
30 listopada 1962 roku Benjamin Gold, siostrzeniec pradziadka Michelle Levy, starszy pan wtedy już od ponad czterdziestu lat mieszkający w Nowym Jorku, wysłał uprzejmy list adresowany do przewodniczącego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Rzeszowie. Wydział Leśny i Rolnictwa, Polska Rzeczpospolita Ludowa. W adnotacji pod hasłem „dotyczy” zapisał: „Prawa własności nieruchomości położonych w gminie Niechobrz, powiat Rzeszów”.
Ja, niżej podpisany Benjamin Gold, false Majerowicz, zamieszkały , powołując się na Okólnik Ministerstwa Finansów Nr ZG/1591/2/61 z dnia 6 maja 1961 r., pozwalam sobie uprzejmie prosić o udzielenie mi następującej informacji potrzebnej mi dla przedłożenia jej przed Foreign Claims Settlement Commission of the United States, w związku z wnioskiem przed tą Komisją Nr PO/3297.
Moja rodzina była właścicielką różnych nieruchomości w gminie NIECHOBRZ, powiat Rzeszów, a w szczególności:
1) LAZAR GOLD false MAJEROWICZ i RYFKA GOLD false MAJEROWICZ, z domu DEBEL, moi rodzice, byli właścicielami domu mieszkalnego z podwórzem i zabudowaniami gospodarskimi oraz pola w gminie NIECHOBRZ, powiat Rzeszów.
2) NATAN GOLD false MAJEROWICZ, mój wuj, i żona jego PERL GOLD false MAJEROWICZ byli właścicielami domu mieszkalnego z podwórzem i zabudowaniami gospodarskimi oraz pola w gminie NIECHOBRZ, powiat Rzeszów.
3) DAWID DEBEL, brat mojej matki, i żona jego RUCHEL DEBEL byli właścicielami domu mieszkalnego z podwórzem i zabudowaniami gospodarskimi oraz pola w gminie NIECHOBRZ, powiat Rzeszów.
4) FISZEL GOLD false MAJEROWICZ, mój kuzyn, był właścicielem domu mieszkalnego z podwórzem i zabudowaniami gospodarskimi oraz pola w gminie NIECHOBRZ, powiat Rzeszów.
5) CHAIM BIRNBAUM, mój kuzyn, był właścicielem domu mieszkalnego z podwórzem i zabudowaniami gospodarskimi oraz pola w gminie NIECHOBRZ, powiat Rzeszów.
6) PEJSACH PLAWKE, mój kuzyn, był właścicielem domu mieszkalnego z podwórzem i zabudowaniami gospodarskimi oraz pola w gminie NIECHOBRZ, powiat Rzeszów.
Wszystkie osoby wymienione w punktach od 1 do 6 zginęły podczas II wojny światowej.
Niniejszym pozwalam sobie uprzejmie prosić:
A) O łaskawe przysłanie mi opisu tych nieruchomości, gdzie by było też uwzględnione oznaczenie hipoteczne, oraz zaświadczenie, że stanowiły one do roku 1939 własność wyżej wymienionych osób.
B) O łaskawe zapodanie mi, w czyim posiadaniu i pod czyim zarządem wspomniane nieruchomości od 1945 r. się znajdują. Gdyby wspomniane nieruchomości zostały przejęte przez Skarb Państwa, to uprzejmie prosiłbym o łaskawe zapodanie mi: a) kiedy to nastąpiło, b) wartość nieruchomości w 1939 r. i w chwili przejęcia ich przez Skarb Państwa, c) wysokość polisy ubezpieczeniowej oraz płaconych rocznych podatków od nieruchomości.
W razie możności prosiłbym też uprzejmie o odpis ewent. postanowienia, na podstawie którego nastąpiło przejęcie nieruchomości przez Skarb Państwa.
C) O łaskawe zapodanie mi, czy wspomniane nieruchomości uległy jakiemukolwiek uszkodzeniu w czasie II wojny światowej, tj. od września 1939 r. do maja 1945 r., a w szczególności, czy uległy one zniszczeniu w czasie działań wojennych, względnie rozbiórce z polecenia lub winy okupanta.
W pozytywnym wypadku uprzejmie prosiłbym o łaskawe wyszczególnienie, na czym to zniszczenie polega, kiedy i w jakich okolicznościach ono nastąpiło, oraz wysokość strat poniesionych wskutek tego zniszczenia.
W razie gdyby Prezydium nie było w stanie udzielić mi którejś z powyższych informacji, uprzejmie proszę o wskazanie mi urzędu, do którego mógłbym się w tej sprawie zwrócić.
W załączeniu przesyłam międzynarodowe znaczki pocztowe na łaskawą odpowiedź, a w razie zaistnienia dalszych kosztów proszę o łaskawe przysłanie odpowiedzi za pośrednictwem Konsulatu PRL w Waszyngtonie, gdzie ja wszelkie należności opłacę.
W oczekiwaniu na łaskawą odpowiedź z góry uprzejmie dziękuję i pozostaję z szacunkiem, Benjamin Gold false Majerowicz.
Ani na ten, ani na kolejne trzy równie grzeczne pisma – w tym ostatnie skierowane do władz w Warszawie – nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Łaskawej ani żadnej innej.
Marek, czyli skorby (I)
Marek mieszka obok nieistniejącego cmentarza. Dosłownie. Był cmentarz, cmentarza nie ma. Nikt tam na groby nie chodzi, nikt się z zadumą nie zatrzymuje, bo tam po prostu biegnie ulica i stoją domy. Pobudowali na pustym placu. Gdy w 1941 roku Niemcy po raz drugi weszli do Orli na Podlasiu, część Żydów zmuszono do pracy przy cmentarzu. Ich rękoma wywożono macewy do utwardzania dróg.
U dziadków Marka na strychu znajdowało się wiele ciekawych przedmiotów, które jakoś do niczego nie pasowały. Przyjrzał im się dopiero po latach, bo choć dziadków już nie ma, to przedmioty nadal tam stoją. Wśród nich oparcie od otomany obite skórą. Drugiej części – tej do siedzenia – brakowało. Podobno to Żydzi przywieźli te rzeczy na przechowanie do dziadka Marka. Cenną otomanę rozdzielili pomiędzy dwa strychy. Nie wrócili. I już nic o nich nie wiadomo. Może gdyby dziadek żył, toby powiedział. Ale Marek wtedy nie pytał. Więc rzeczy są i czekają na swoje miejsce. Leżą tak już ponad siedemdziesiąt lat. Na innych strychach i w piwnicach też zalegały takie przedmioty. Każdy dom w Orli albo jest pożydowski, albo ma w środku coś żydowskiego. Ale i tak większość przedmiotów zaginęła. Marek słyszał od starszego znajomego, jak to w latach pięćdziesiątych ludzie „sczaili”, że można ze strychów mnóstwo powyciągać. Odsuwało się dachy przykryte strzechą i właziło do środka. Wyciągano wszystko, co się dało. Były tam menory, świeczniki. A że wtedy właśnie ogłoszono wielką akcję skupowania metali kolorowych, to je tam ludzie znosili za opłatą. Niektórzy za wielokrotną, bo się włamywali do skupu, wyciągali wcześniej przyniesione metalowe przedmioty i na drugi dzień przynosili je znowu. Przyjmujący musiał mieć świadomość, co to za rzeczy. Wiedział, że ukradzione, ale nic nie powiedział, choć ludzie opowiadali bajki. Na przykład że syn nurkował w rzece i znalazł złote kielichy. Albo że łowił, łowił i wyłowił.
Wielu szukało pożydowskich skarbów. Kuli w ścianach synagogi. Na placu, gdzie był kiedyś cmentarz, kopali wielkie doły. Gdy Marek liczył sobie jakieś siedemnaście lat, wybierali się z kolegą Miszą na zabawę. Nie mieli pieniędzy. Nagle wpada Misza i przynosi złoty mostek protetyczny. Mówi: „Marek, ty masz wujka technika dentystycznego – trzeba opylić”. Marek wujkowi zaniósł, wujek nie pytał. Za to Marka po wielu latach tknęło, gdy sobie przypomniał tamtą sytuację. Skąd ten mostek?
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._