- W empik go
Skarpetka w antyramie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Skarpetka w antyramie - ebook
Czas męskiej przyjaźni, klęski i nadziei.
Kiedy mamy kogoś na wyciągnięcie ręki, jesteśmy przekonani, że na wszystko jest czas, ze wszystkim zdążymy. A kiedy nagle tego kogoś zabraknie, zdajemy sobie sprawę, że nigdy już nie padną pytania, które należało zadać, ani odpowiedzi, których chcieliśmy wysłuchać.
Po stracie przyjaciela w głowie Roberta mnożą się wątpliwości. Co Marek robił w ostatnich dniach swojego życia? Czy pił, a jeśli tak, to dlaczego? Czemu nie zadzwonił, skoro miał problemy? I przede wszystkim: dlaczego ja zadzwoniłem za późno? To ostatnie pytanie powoduje, że w Robercie budzą się wyrzuty sumienia. Kierując się, po części ciekawością, a po części szukając rozgrzeszenia, Robert postanawia dowiedzieć się wszystkiego o okolicznościach desperackiego kroku przyjaciela. Chce zrozumieć jego prawdziwe motywacje i swoją rolę w czymś o czym przecież nie decydował, ale czego czuł się uczestnikiem. Wkrótce okaże się, że w tej wielowątkowej historii nic nie jest tak jednoznaczne i oczywiste, jak mogłoby się wydawać…
– Marek miał tatuaż – wyszeptał nagle Robert.
– Tatuaż?!
– Tak! Taką małpę, jedną z trzech mądrych, tę, która zakrywa oczy.
– Gdzie? – zapytał nerwowo Sznuryk.
– Na prawej łydce, z boku – wyjaśnił Robert.
Kapitan odwrócił się na pięcie w kierunku prosektorium. Wrócił po minucie.
– To nie Marek – powiedział, i nie dało się wyczuć, czy powiedział to z ulgą, czy ze zniecierpliwieniem. Jego słowa przyniosły Robertowi nieoczekiwane wytchnienie. Nie wiedział dlaczego, ale świadomość, że to sponiewierane ciało nie należało do Marka, przyjął jak ratunek. Nie wiedział, na co liczył ani na co naprawdę czekał, ale coś w nim nie chciało, żeby to był Marek.
Kiedy mamy kogoś na wyciągnięcie ręki, jesteśmy przekonani, że na wszystko jest czas, ze wszystkim zdążymy. A kiedy nagle tego kogoś zabraknie, zdajemy sobie sprawę, że nigdy już nie padną pytania, które należało zadać, ani odpowiedzi, których chcieliśmy wysłuchać.
Po stracie przyjaciela w głowie Roberta mnożą się wątpliwości. Co Marek robił w ostatnich dniach swojego życia? Czy pił, a jeśli tak, to dlaczego? Czemu nie zadzwonił, skoro miał problemy? I przede wszystkim: dlaczego ja zadzwoniłem za późno? To ostatnie pytanie powoduje, że w Robercie budzą się wyrzuty sumienia. Kierując się, po części ciekawością, a po części szukając rozgrzeszenia, Robert postanawia dowiedzieć się wszystkiego o okolicznościach desperackiego kroku przyjaciela. Chce zrozumieć jego prawdziwe motywacje i swoją rolę w czymś o czym przecież nie decydował, ale czego czuł się uczestnikiem. Wkrótce okaże się, że w tej wielowątkowej historii nic nie jest tak jednoznaczne i oczywiste, jak mogłoby się wydawać…
– Marek miał tatuaż – wyszeptał nagle Robert.
– Tatuaż?!
– Tak! Taką małpę, jedną z trzech mądrych, tę, która zakrywa oczy.
– Gdzie? – zapytał nerwowo Sznuryk.
– Na prawej łydce, z boku – wyjaśnił Robert.
Kapitan odwrócił się na pięcie w kierunku prosektorium. Wrócił po minucie.
– To nie Marek – powiedział, i nie dało się wyczuć, czy powiedział to z ulgą, czy ze zniecierpliwieniem. Jego słowa przyniosły Robertowi nieoczekiwane wytchnienie. Nie wiedział dlaczego, ale świadomość, że to sponiewierane ciało nie należało do Marka, przyjął jak ratunek. Nie wiedział, na co liczył ani na co naprawdę czekał, ale coś w nim nie chciało, żeby to był Marek.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-608-0 |
Rozmiar pliku: | 773 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Było chwilę po zachodzie słońca, kiedy znowu usiadł na tej samej ławce, na której siadał codziennie od około dwóch tygodni. Coś uparcie go tu ciągnęło. Jakaś wewnętrzna siła czy potrzeba sprawiła, że kiedy tylko uporał się z codziennymi obowiązkami, zaopatrzony w piersiówkę whisky, w pośpiechu kierował się w to miejsce, jakby ktoś miał mu je zająć, albo jakby nie chciał się spóźnić na coś ważnego. Nie wiedział dokładnie, co miałoby to być, ale przeczuwał, że jeśli to coś się kiedykolwiek wydarzy, musi wydarzyć się tu, na molo w Orłowie.
Z zawartością butelki poradził sobie w trzech ruchach, popijając coca-colą z puszki. Zgromadzony w żołądku gaz uwolnił się gwałtownie, przynosząc podniebieniu wspomnienie pospiesznie zjedzonego zimnego hot doga, którym wcześniej podzielił się z bezdomnym psem. Zimny hot dog jeszcze trudniej przechodzi przez gardło niż ciepła whisky. Tej ostatniej potrafił wybaczyć, hot dogowi nie. Przez chwilę przyglądał się sylwetkom nielicznych już ludzi przechodzących w półmroku rozpraszanym przez lampy stojące wzdłuż molo. W emanowanym przez nie świetle nie mógł dostrzec wyraźnie twarzy. Przyglądał się więc ich ruchom. Miał dziwną pamięć do sposobu, w jaki poruszają się ludzie, lepszą nawet niż do ich rysów. Gdyby zobaczył kogoś znajomego, niemal na pewno by go rozpoznał, nawet nie widząc jego twarzy. Tak jak wczoraj i przedwczoraj nie rozpoznał nikogo, co w istocie przyjmował z ulgą. Działało to w pewien sposób uspokajająco, choć dawało tylko iluzoryczną i chwiejną obietnicę własnej anonimowości. W innych okolicznościach zapewne wstydziłby się roli drobnego pijaczka, w jaką wpasowywał sam siebie, robiąc publicznie to, co właśnie robił. Teraz było mu to obojętne. No, może prawie obojętne. Prawdę mówiąc, wszystko mu ostatnio zobojętniało i obojętniało jeszcze bardziej. Spodziewał się tego, ale nie spodziewał się, że równia pochyła, na której sam siebie umieścił, będzie tak ekwilibrystycznie stroma i tak niestrudzenie długa.
Wypity alkohol powoli robił swoje, rozmywając delikatnie świat zewnętrzny, który dzięki temu zaczął stopniowo tracić na znaczeniu. Ta chciana izolacja od bodźców zewnętrznych pozwalała skoncentrować się na tym, co ważniejsze, na tym, co od kilku tygodni działo się w nim samym. Tamtego dnia, ponad cztery tygodnie wcześniej, dokładnie w tym miejscu, niemal o tej samej porze dnia i niemal jednocześnie, wydarzyły się dwie katastrofy. Słowo „katastrofa” bez wątpienia idealnie pasowało do jednego z tych zdarzeń. Drugie mogło nią być, ale nie miał pewności, czy stało się nią rzeczywiście. Ta niewiedza, unurzana w drżącej od obaw niepewności, sama w sobie była katastrofą. Niepewność nieszczęścia jest często znacznie gorsza od samego nieszczęścia, bo odbiera rację powodom, by z nim walczyć. Chcąc dowiedzieć się prawdy, mógłby po prostu zadzwonić do Roberta, tyle że pierwszeństwo kontaktu telefonicznego zostawił mu całkowicie i nieodwołalnie.
Który to już raz rozpamiętywał tamte chwile, kiedy nieświadomi zbliżającego się przeznaczenia, gasili potreningowe pragnienie, siedząc na tej ławce, na której właśnie siedział? Po raz kolejny zmagał się z pytaniem, czy przeznaczenie można oszukać, okpić, wywieść w pole, jakkolwiek wymanewrować? Logika podpowiada, że nie. Przeznaczenie to przeznaczenie i oznacza tylko tyle, że to, co ma się wydarzyć, w końcu się wydarzy, nieuchronnie jak deszcz, który prędzej czy później zakończy choćby stuletnią suszę. Tylko tyle i aż tyle. Tamtego dnia miał jednak przeczucie. Coś mu mówiło, że nie powinien iść na to spotkanie. No ale czymże jest przeczucie? Czy w ogóle istnieje, skoro nie da się go udowodnić? A z drugiej strony, kto z nas nie miał przeczucia, że wydarzy się coś złego, coś dobrego lub cokolwiek? Powszechność tego zjawiska nie pozwala, by go nie zauważać lub by je marginalizować. Wiedział jedno: gdyby wtedy zaufał przeczuciu, jedno z nieszczęść mogło się nie wydarzyć. W tym świetle przeczucie zdaje się śmiertelnym wrogiem lub choćby konkurentem przeznaczenia. Ufając przeczuciu, mamy szansę coś zmienić, coś przedsięwziąć, czegoś uniknąć, gdzieś nie pojechać, licząc na to, że to coś zmieni. Może więc warto ufać przeczuciom? Może warto czasem zareagować odruchem, który nie wiadomo dlaczego podpowiada nam, by zrobić coś innego, niż każe logika, grzeczność, obyczajowość czy inny powszechnie przyjęty zwyczaj albo kanon postępowania? Czy zatem nie jest tak, że ufając instynktowi, kierując się przeczuciem lub postępując odruchowo, mamy szansę zmieniać przeznaczenie, a może po prostu w taki właśnie sposób możemy zmienić nasze życie, nie poddając się temu, co nas prawdopodobnie spotka, gdy naszym postępowaniem kieruje, ogólnie ujmując, rutyna i przewidywalność zachowań?
Takie właśnie myśli po raz kolejny plątał w głowie, opierając czoło na dłoniach, a łokcie na kolanach. Nieobecny wzrok miał skierowany w stronę desek orłowskiego molo, znajdując tam widocznie jakieś oparcie, dające poczucie względnej równowagi. W pewnej chwili do jego niechętnej bodźcom świadomości dotarło: „Dobry wieczór”. Nie tyle instynktownie, ile całkowicie „rozumnie” wyczuł, że słowa te były adresowane do niego. Nie był na to przygotowany, nie chciał reagować, więc nie reagował, ale przygotowując się na ciąg dalszy, wyostrzył wzrok. To, co dostrzegł, nie było tym, czego się spodziewał. Zobaczył swoje trochę znoszone buty, czyjeś bardziej niż zadbane czarne lakierki i nieokreśloną kudłatą kończynę, która nie pasowała do pozostałych. Zadziwiony tym widokiem, uniósł dyskretnie głowę, by zorientować się lepiej w sytuacji. Nie podniósł jednak wzroku ani nie pokazał twarzy. Skonstatował, że kudłata kończyna należy do psa przypominającego tego, z którym podzielił się hot dogiem. Zwierzę leżało wzdłuż ławki, miało zadartą głowę i niechętnie patrzyło na właściciela czarnych lakierków. Początkowo brakującą kończynę miało w połowie zagiętą pod siebie, co sprawiało dziwne wrażenie, jakby było zrelaksowane i u siebie.
– Dobry wieczór! – powtórzył nieco bardziej nachalnie właściciel czarnych lakierków, jednocześnie mało dyskretnie szturchając jednym z nich zaniedbane buty Marka.
Zaczepiony powoli podniósł głowę i zorientował się, że stoi przed nim dwóch umundurowanych przedstawicieli straży miejskiej. Nie mieli przyjaznych spojrzeń, a w ich postawie dało się zauważyć pewną nerwowość, której powodem mógł być on sam lub, co bardziej prawdopodobne, niezabezpieczony kagańcem i smyczą pies.
– Dobry wieczór – odpowiedział ochryple, prawie grzecznie, choć bez wątpienia niechętnie.
– Dlaczego pies nie ma kagańca ani smyczy? Znajdujemy się w miejscu publicznym, i zwierzę powinno je mieć – zadeklarował urzędowo strażnik, czym potwierdził podejrzenia Marka.
– Ale… to nie jest mój pies.
– Jasne! Pewnie niczyj, albo może mój! – atakował strażnik, a w jego głosie słychać było kpinę i narastającą pewność siebie. Drugi strażnik zachowywał się biernie. Wyglądał jak aspirant, który właśnie odbiera lekcję zawodowej interwencji.
– Powtarzam, to nie jest mój pies. To, że położył się obok mnie, nie znaczny zaraz, że jest mój – tłumaczył Marek ciągle spokojnie, choć dało się zauważyć, że powoli narasta w nim zniecierpliwienie.
– Każdy właściciel psa może tak powiedzieć – oświadczył stanowczo strażnik, po czym dodał zdecydowanie bardziej złośliwie: – Pies przecież nie może zaprzeczyć!
Po tym stwierdzeniu ocierającym się o wielką filozofię uśmiechnął się pobłażliwie, dając do zrozumienia całemu światu, kto w tym dialogu ma przewagę. Nie uszło to uwadze Marka, ale nie miał ochoty ani nie znajdował się w najlepszym położeniu, by podejmować otwartą walkę.
– Ludzie, idźcie swoją drogą i dajcie mi spokój, nie robię nic złego. – Ukryta w kurtce pusta piersiówka nie potwierdzała jego słów, ale oni nie mogli o niej wiedzieć.
– To dlaczego pies leży przy panu? – zaatakował natychmiast strażnik.
– Bo… przypierdolił się do mnie tak jak i wy! – nie wytrzymał i wypalił bez należnej kontroli. Pamięć złośliwie podpowiedziała mu stary góralski dowcip, a on patologicznie lubił dowcipy sytuacyjne. Nie było to najlepsze, co mógł powiedzieć. Wymownie potwierdziła to czerwień, która z prędkością powolnej myśli wypłynęła na twarz przedstawiciela porządku publicznego.
– Dzwoń po patrol – powiedział czerwony, zwracając się do aspiranta. – A pana poproszę o dokumenty – wycedził przez zęby nie bez poczucia władzy, jednocześnie pochylając się nad Markiem.
– Nie mam – powiedział natychmiast nagabywany. Było to w tym dniu przypadkowo zgodne z prawdą. Chaotyczne życie, które ostatnio prowadził, stało się przyczyną pozostawienia dokumentów w spodniach, których nie włożył z tego prostego powodu, że nie nadawały się już do użytku. Bywało w życiu, że prowadził się źle, jak to w życiu, ale nigdy nie pozwolił sobie wyglądać jak łajza.
– W takim razie pójdzie pan z nami! – ni to rozkazał, ni stwierdził pan czerwony. – Żarty się skończyły.
Słowa strażnika nie zrobiły na Marku większego wrażenia. Mimo to czuł, że znalazł się w bardzo kłopotliwej sytuacji i przyszła pora na krótką jej analizę. Był rozdrażniony absurdalnością swojego położenia. Nie czuł się specjalnie winny. Pies nie był jego. Co prawda pił alkohol w miejscu publicznym, ale nikomu nie przeszkadzał ani się z tym nie afiszował. Z drugiej strony, jako praktykującemu dentyście, konflikt ze służbami nie mógł mu się przysłużyć niczym dobrym. Z trzeciej strony miał to wszystko w dupie i ta nieoczekiwana zaczepka w jakiś irracjonalny, a może całkiem uzasadniony sposób, była mu po drodze. Świat nigdy wcześniej nie dał mu okazji, by mógł mu pokazać, jak bardzo mu na nim nie zależy. Tak! Miał takie myśli. Kawałek sznura, jakaś belka czy gałąź… Nigdy wcześniej nic takiego nie przyszło mu do głowy. Nie potrafił zrozumieć samobójców. Kolega lekarz, który przez lata pracował w pogotowiu, opowiadał mu, że wielokrotnie odcinał ze sznurów samobójców i że w znakomitej większości byli to ludzie chorzy psychicznie. Drugą grupę stanowili nieszczęśliwie zakochani faceci. Puentował to twierdzeniem, że w gruncie rzeczy – na jedno wychodzi. Kiedyś nie rozumiał, co kolega miał na myśli. Teraz już tak. Zrozumienie przyszło do niego na bardzo małych stopach. Nieopatrznie, niepotrzebnie i pochopnie obiecał jej, że ocaleje…
Z tych rozmyślań wyrwało go szarpnięcie za rękę. Do niedawna czerwony chwycił go pod ramię i pociągnął w górę. Poddał się tej przemocy bezwolnie, czując, jak aspirant łapie go z drugiej strony. Ruszył niepewnie i zupełnie biernie razem z oprawcami, kierując się ku zejściu z molo. Z każdym jednak krokiem narastał w nim bunt. Nie chciał czuć się jak skazaniec prowadzony na miejsce kaźni, a tak się właśnie czuł. I jeszcze do tego za niewinność! Ta ostatnia myśl była kroplą, która przelała czarę goryczy, dając ostateczny impuls do działania. Idąc biernie i pokornie, mimowolnie uśpił czujność strażników, którzy asekurując po obu stronach, niezbyt mocno trzymali go za ramiona. Gwałtownym ruchem, obejmując ich od tyłu, pchnął funkcjonariuszy energicznie do przodu. Jednocześnie, pochylając ciało, zaczął się błyskawicznie wycofywać. Zaskoczenie i szybkość reakcji wystarczyły, by uwolnić ręce. Byłby już wolny, gdyby ten starszy instynktownie nie chwycił go za tylną krawędź kurtki, która w wyniku tego naciągnęła mu się przez plecy na głowę. Cofając się nadal, pozwolił, by kurtka zsunęła się całkowicie. Gwałtownym ruchem uwolnił ręce z rękawów, jednocześnie odwracając się w przeciwnym kierunku. Uwolnił się, ale jeszcze nie był wolny. Tak naprawdę ucieczka dopiero się rozpoczęła.
Zaczął biec przed siebie. Nie myślał gdzie. Kierunek nie miał dla niego w tej chwili żadnego znaczenia. Po prostu biegł najszybciej, jak potrafił, czerpiąc jakąś dziwną i niezrozumiałą satysfakcję z odzyskanej wolności. Nieoczekiwana ogromna porcja emocji, przyspieszony oddech i galopujące tętno zwielokrotniały doznania. Adrenalina robiła swoje, wypełniając energią wyposzczone ciało, głodne emocji jak chyba nigdy wcześniej. Biegł ile sił wzdłuż molo i nie przeszkadzał mu fakt, że znalazł się w ślepej uliczce. Minął dwie osoby, nie zauważając odprowadzających go zdziwionych spojrzeń. Czuł się jak w tunelu, którego ramy wyznaczała poświata płynąca z lamp stojących wzdłuż molo. Nagle skojarzyło mu się to ze światłem reflektora oświetlającym zbiega, w którego plecy celuje właśnie naciskający spust strażnik. Słyszał już prawie świst ścigającej go kuli. Niemal czuł ból rozrywanych pleców. Więc biegł dalej jeszcze szybciej, jakby ścigając się z własnym przeznaczeniem. Biegł, bo miał już cel. Była nim ciemność, która zaczynała się gdzieś na końcu molo. Tam będzie mógł się schować. Taką miał nadzieję, a właściwie taką nadzieję dostrzegł tam, gdzie nic nie było widać. Nie przeszkadzała mu naiwność tej myśli podobna do wiary dziecka, które chowając głowę pod koc, jest przekonane, że go nie widać. Gdzieś na skraju świadomości słyszał szczekanie psa i kroki goniącego strażnika. Nie bał się. Wiedział, że już nikt go nie dogoni – nie zdąży. Koniec pomostu był coraz bliżej. Jeszcze tylko kilka kroków i myśli… Wiem, że obiecałem – przepraszam… Psikus albo cukierek… Niewiele ci mogę dać… Skąd te myśli? Jak to się dzieje, że w chwilach takich jak ta, skrajnie ekstremalnych, przychodzą nam do głowy tak bezsensowne skojarzenia?
Nie przerywając biegu, odbił się i opierając ręce na barierce, przerzucił nad nią ciało.
Było chwilę po zachodzie słońca, kiedy znowu usiadł na tej samej ławce, na której siadał codziennie od około dwóch tygodni. Coś uparcie go tu ciągnęło. Jakaś wewnętrzna siła czy potrzeba sprawiła, że kiedy tylko uporał się z codziennymi obowiązkami, zaopatrzony w piersiówkę whisky, w pośpiechu kierował się w to miejsce, jakby ktoś miał mu je zająć, albo jakby nie chciał się spóźnić na coś ważnego. Nie wiedział dokładnie, co miałoby to być, ale przeczuwał, że jeśli to coś się kiedykolwiek wydarzy, musi wydarzyć się tu, na molo w Orłowie.
Z zawartością butelki poradził sobie w trzech ruchach, popijając coca-colą z puszki. Zgromadzony w żołądku gaz uwolnił się gwałtownie, przynosząc podniebieniu wspomnienie pospiesznie zjedzonego zimnego hot doga, którym wcześniej podzielił się z bezdomnym psem. Zimny hot dog jeszcze trudniej przechodzi przez gardło niż ciepła whisky. Tej ostatniej potrafił wybaczyć, hot dogowi nie. Przez chwilę przyglądał się sylwetkom nielicznych już ludzi przechodzących w półmroku rozpraszanym przez lampy stojące wzdłuż molo. W emanowanym przez nie świetle nie mógł dostrzec wyraźnie twarzy. Przyglądał się więc ich ruchom. Miał dziwną pamięć do sposobu, w jaki poruszają się ludzie, lepszą nawet niż do ich rysów. Gdyby zobaczył kogoś znajomego, niemal na pewno by go rozpoznał, nawet nie widząc jego twarzy. Tak jak wczoraj i przedwczoraj nie rozpoznał nikogo, co w istocie przyjmował z ulgą. Działało to w pewien sposób uspokajająco, choć dawało tylko iluzoryczną i chwiejną obietnicę własnej anonimowości. W innych okolicznościach zapewne wstydziłby się roli drobnego pijaczka, w jaką wpasowywał sam siebie, robiąc publicznie to, co właśnie robił. Teraz było mu to obojętne. No, może prawie obojętne. Prawdę mówiąc, wszystko mu ostatnio zobojętniało i obojętniało jeszcze bardziej. Spodziewał się tego, ale nie spodziewał się, że równia pochyła, na której sam siebie umieścił, będzie tak ekwilibrystycznie stroma i tak niestrudzenie długa.
Wypity alkohol powoli robił swoje, rozmywając delikatnie świat zewnętrzny, który dzięki temu zaczął stopniowo tracić na znaczeniu. Ta chciana izolacja od bodźców zewnętrznych pozwalała skoncentrować się na tym, co ważniejsze, na tym, co od kilku tygodni działo się w nim samym. Tamtego dnia, ponad cztery tygodnie wcześniej, dokładnie w tym miejscu, niemal o tej samej porze dnia i niemal jednocześnie, wydarzyły się dwie katastrofy. Słowo „katastrofa” bez wątpienia idealnie pasowało do jednego z tych zdarzeń. Drugie mogło nią być, ale nie miał pewności, czy stało się nią rzeczywiście. Ta niewiedza, unurzana w drżącej od obaw niepewności, sama w sobie była katastrofą. Niepewność nieszczęścia jest często znacznie gorsza od samego nieszczęścia, bo odbiera rację powodom, by z nim walczyć. Chcąc dowiedzieć się prawdy, mógłby po prostu zadzwonić do Roberta, tyle że pierwszeństwo kontaktu telefonicznego zostawił mu całkowicie i nieodwołalnie.
Który to już raz rozpamiętywał tamte chwile, kiedy nieświadomi zbliżającego się przeznaczenia, gasili potreningowe pragnienie, siedząc na tej ławce, na której właśnie siedział? Po raz kolejny zmagał się z pytaniem, czy przeznaczenie można oszukać, okpić, wywieść w pole, jakkolwiek wymanewrować? Logika podpowiada, że nie. Przeznaczenie to przeznaczenie i oznacza tylko tyle, że to, co ma się wydarzyć, w końcu się wydarzy, nieuchronnie jak deszcz, który prędzej czy później zakończy choćby stuletnią suszę. Tylko tyle i aż tyle. Tamtego dnia miał jednak przeczucie. Coś mu mówiło, że nie powinien iść na to spotkanie. No ale czymże jest przeczucie? Czy w ogóle istnieje, skoro nie da się go udowodnić? A z drugiej strony, kto z nas nie miał przeczucia, że wydarzy się coś złego, coś dobrego lub cokolwiek? Powszechność tego zjawiska nie pozwala, by go nie zauważać lub by je marginalizować. Wiedział jedno: gdyby wtedy zaufał przeczuciu, jedno z nieszczęść mogło się nie wydarzyć. W tym świetle przeczucie zdaje się śmiertelnym wrogiem lub choćby konkurentem przeznaczenia. Ufając przeczuciu, mamy szansę coś zmienić, coś przedsięwziąć, czegoś uniknąć, gdzieś nie pojechać, licząc na to, że to coś zmieni. Może więc warto ufać przeczuciom? Może warto czasem zareagować odruchem, który nie wiadomo dlaczego podpowiada nam, by zrobić coś innego, niż każe logika, grzeczność, obyczajowość czy inny powszechnie przyjęty zwyczaj albo kanon postępowania? Czy zatem nie jest tak, że ufając instynktowi, kierując się przeczuciem lub postępując odruchowo, mamy szansę zmieniać przeznaczenie, a może po prostu w taki właśnie sposób możemy zmienić nasze życie, nie poddając się temu, co nas prawdopodobnie spotka, gdy naszym postępowaniem kieruje, ogólnie ujmując, rutyna i przewidywalność zachowań?
Takie właśnie myśli po raz kolejny plątał w głowie, opierając czoło na dłoniach, a łokcie na kolanach. Nieobecny wzrok miał skierowany w stronę desek orłowskiego molo, znajdując tam widocznie jakieś oparcie, dające poczucie względnej równowagi. W pewnej chwili do jego niechętnej bodźcom świadomości dotarło: „Dobry wieczór”. Nie tyle instynktownie, ile całkowicie „rozumnie” wyczuł, że słowa te były adresowane do niego. Nie był na to przygotowany, nie chciał reagować, więc nie reagował, ale przygotowując się na ciąg dalszy, wyostrzył wzrok. To, co dostrzegł, nie było tym, czego się spodziewał. Zobaczył swoje trochę znoszone buty, czyjeś bardziej niż zadbane czarne lakierki i nieokreśloną kudłatą kończynę, która nie pasowała do pozostałych. Zadziwiony tym widokiem, uniósł dyskretnie głowę, by zorientować się lepiej w sytuacji. Nie podniósł jednak wzroku ani nie pokazał twarzy. Skonstatował, że kudłata kończyna należy do psa przypominającego tego, z którym podzielił się hot dogiem. Zwierzę leżało wzdłuż ławki, miało zadartą głowę i niechętnie patrzyło na właściciela czarnych lakierków. Początkowo brakującą kończynę miało w połowie zagiętą pod siebie, co sprawiało dziwne wrażenie, jakby było zrelaksowane i u siebie.
– Dobry wieczór! – powtórzył nieco bardziej nachalnie właściciel czarnych lakierków, jednocześnie mało dyskretnie szturchając jednym z nich zaniedbane buty Marka.
Zaczepiony powoli podniósł głowę i zorientował się, że stoi przed nim dwóch umundurowanych przedstawicieli straży miejskiej. Nie mieli przyjaznych spojrzeń, a w ich postawie dało się zauważyć pewną nerwowość, której powodem mógł być on sam lub, co bardziej prawdopodobne, niezabezpieczony kagańcem i smyczą pies.
– Dobry wieczór – odpowiedział ochryple, prawie grzecznie, choć bez wątpienia niechętnie.
– Dlaczego pies nie ma kagańca ani smyczy? Znajdujemy się w miejscu publicznym, i zwierzę powinno je mieć – zadeklarował urzędowo strażnik, czym potwierdził podejrzenia Marka.
– Ale… to nie jest mój pies.
– Jasne! Pewnie niczyj, albo może mój! – atakował strażnik, a w jego głosie słychać było kpinę i narastającą pewność siebie. Drugi strażnik zachowywał się biernie. Wyglądał jak aspirant, który właśnie odbiera lekcję zawodowej interwencji.
– Powtarzam, to nie jest mój pies. To, że położył się obok mnie, nie znaczny zaraz, że jest mój – tłumaczył Marek ciągle spokojnie, choć dało się zauważyć, że powoli narasta w nim zniecierpliwienie.
– Każdy właściciel psa może tak powiedzieć – oświadczył stanowczo strażnik, po czym dodał zdecydowanie bardziej złośliwie: – Pies przecież nie może zaprzeczyć!
Po tym stwierdzeniu ocierającym się o wielką filozofię uśmiechnął się pobłażliwie, dając do zrozumienia całemu światu, kto w tym dialogu ma przewagę. Nie uszło to uwadze Marka, ale nie miał ochoty ani nie znajdował się w najlepszym położeniu, by podejmować otwartą walkę.
– Ludzie, idźcie swoją drogą i dajcie mi spokój, nie robię nic złego. – Ukryta w kurtce pusta piersiówka nie potwierdzała jego słów, ale oni nie mogli o niej wiedzieć.
– To dlaczego pies leży przy panu? – zaatakował natychmiast strażnik.
– Bo… przypierdolił się do mnie tak jak i wy! – nie wytrzymał i wypalił bez należnej kontroli. Pamięć złośliwie podpowiedziała mu stary góralski dowcip, a on patologicznie lubił dowcipy sytuacyjne. Nie było to najlepsze, co mógł powiedzieć. Wymownie potwierdziła to czerwień, która z prędkością powolnej myśli wypłynęła na twarz przedstawiciela porządku publicznego.
– Dzwoń po patrol – powiedział czerwony, zwracając się do aspiranta. – A pana poproszę o dokumenty – wycedził przez zęby nie bez poczucia władzy, jednocześnie pochylając się nad Markiem.
– Nie mam – powiedział natychmiast nagabywany. Było to w tym dniu przypadkowo zgodne z prawdą. Chaotyczne życie, które ostatnio prowadził, stało się przyczyną pozostawienia dokumentów w spodniach, których nie włożył z tego prostego powodu, że nie nadawały się już do użytku. Bywało w życiu, że prowadził się źle, jak to w życiu, ale nigdy nie pozwolił sobie wyglądać jak łajza.
– W takim razie pójdzie pan z nami! – ni to rozkazał, ni stwierdził pan czerwony. – Żarty się skończyły.
Słowa strażnika nie zrobiły na Marku większego wrażenia. Mimo to czuł, że znalazł się w bardzo kłopotliwej sytuacji i przyszła pora na krótką jej analizę. Był rozdrażniony absurdalnością swojego położenia. Nie czuł się specjalnie winny. Pies nie był jego. Co prawda pił alkohol w miejscu publicznym, ale nikomu nie przeszkadzał ani się z tym nie afiszował. Z drugiej strony, jako praktykującemu dentyście, konflikt ze służbami nie mógł mu się przysłużyć niczym dobrym. Z trzeciej strony miał to wszystko w dupie i ta nieoczekiwana zaczepka w jakiś irracjonalny, a może całkiem uzasadniony sposób, była mu po drodze. Świat nigdy wcześniej nie dał mu okazji, by mógł mu pokazać, jak bardzo mu na nim nie zależy. Tak! Miał takie myśli. Kawałek sznura, jakaś belka czy gałąź… Nigdy wcześniej nic takiego nie przyszło mu do głowy. Nie potrafił zrozumieć samobójców. Kolega lekarz, który przez lata pracował w pogotowiu, opowiadał mu, że wielokrotnie odcinał ze sznurów samobójców i że w znakomitej większości byli to ludzie chorzy psychicznie. Drugą grupę stanowili nieszczęśliwie zakochani faceci. Puentował to twierdzeniem, że w gruncie rzeczy – na jedno wychodzi. Kiedyś nie rozumiał, co kolega miał na myśli. Teraz już tak. Zrozumienie przyszło do niego na bardzo małych stopach. Nieopatrznie, niepotrzebnie i pochopnie obiecał jej, że ocaleje…
Z tych rozmyślań wyrwało go szarpnięcie za rękę. Do niedawna czerwony chwycił go pod ramię i pociągnął w górę. Poddał się tej przemocy bezwolnie, czując, jak aspirant łapie go z drugiej strony. Ruszył niepewnie i zupełnie biernie razem z oprawcami, kierując się ku zejściu z molo. Z każdym jednak krokiem narastał w nim bunt. Nie chciał czuć się jak skazaniec prowadzony na miejsce kaźni, a tak się właśnie czuł. I jeszcze do tego za niewinność! Ta ostatnia myśl była kroplą, która przelała czarę goryczy, dając ostateczny impuls do działania. Idąc biernie i pokornie, mimowolnie uśpił czujność strażników, którzy asekurując po obu stronach, niezbyt mocno trzymali go za ramiona. Gwałtownym ruchem, obejmując ich od tyłu, pchnął funkcjonariuszy energicznie do przodu. Jednocześnie, pochylając ciało, zaczął się błyskawicznie wycofywać. Zaskoczenie i szybkość reakcji wystarczyły, by uwolnić ręce. Byłby już wolny, gdyby ten starszy instynktownie nie chwycił go za tylną krawędź kurtki, która w wyniku tego naciągnęła mu się przez plecy na głowę. Cofając się nadal, pozwolił, by kurtka zsunęła się całkowicie. Gwałtownym ruchem uwolnił ręce z rękawów, jednocześnie odwracając się w przeciwnym kierunku. Uwolnił się, ale jeszcze nie był wolny. Tak naprawdę ucieczka dopiero się rozpoczęła.
Zaczął biec przed siebie. Nie myślał gdzie. Kierunek nie miał dla niego w tej chwili żadnego znaczenia. Po prostu biegł najszybciej, jak potrafił, czerpiąc jakąś dziwną i niezrozumiałą satysfakcję z odzyskanej wolności. Nieoczekiwana ogromna porcja emocji, przyspieszony oddech i galopujące tętno zwielokrotniały doznania. Adrenalina robiła swoje, wypełniając energią wyposzczone ciało, głodne emocji jak chyba nigdy wcześniej. Biegł ile sił wzdłuż molo i nie przeszkadzał mu fakt, że znalazł się w ślepej uliczce. Minął dwie osoby, nie zauważając odprowadzających go zdziwionych spojrzeń. Czuł się jak w tunelu, którego ramy wyznaczała poświata płynąca z lamp stojących wzdłuż molo. Nagle skojarzyło mu się to ze światłem reflektora oświetlającym zbiega, w którego plecy celuje właśnie naciskający spust strażnik. Słyszał już prawie świst ścigającej go kuli. Niemal czuł ból rozrywanych pleców. Więc biegł dalej jeszcze szybciej, jakby ścigając się z własnym przeznaczeniem. Biegł, bo miał już cel. Była nim ciemność, która zaczynała się gdzieś na końcu molo. Tam będzie mógł się schować. Taką miał nadzieję, a właściwie taką nadzieję dostrzegł tam, gdzie nic nie było widać. Nie przeszkadzała mu naiwność tej myśli podobna do wiary dziecka, które chowając głowę pod koc, jest przekonane, że go nie widać. Gdzieś na skraju świadomości słyszał szczekanie psa i kroki goniącego strażnika. Nie bał się. Wiedział, że już nikt go nie dogoni – nie zdąży. Koniec pomostu był coraz bliżej. Jeszcze tylko kilka kroków i myśli… Wiem, że obiecałem – przepraszam… Psikus albo cukierek… Niewiele ci mogę dać… Skąd te myśli? Jak to się dzieje, że w chwilach takich jak ta, skrajnie ekstremalnych, przychodzą nam do głowy tak bezsensowne skojarzenia?
Nie przerywając biegu, odbił się i opierając ręce na barierce, przerzucił nad nią ciało.
więcej..