Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Skazani na grzech - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skazani na grzech - ebook

Zakazana miłość, trudne wybory i konsekwencje, które mogą zmienić wszystko…

Ewa, dojrzała nauczycielka, ulega urokowi charyzmatycznego wikariusza, Tomasza Czarnego. Ich niewinne spojrzenia przeradzają się w wymianę wiadomości. Z czasem rozmowy pary stają się coraz bardziej namiętne. Między Ewą a Tomaszem rodzi się uczucie, które staje się zarówno ich ucieczką, jak i przekleństwem. Rozdarty między powołaniem a namiętnością Tomasz zmaga się z poczuciem winy i demonami przeszłości. Gdy jego podwójne życie wychodzi na jaw, staje przed wyborami. Jego los zmienia się na zawsze.

Osadzona w czasach pandemii opowieść o ludziach próbujących odnaleźć szczęście w świecie pełnym zakazów i osądów.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-658-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Lekkim, sprężystym krokiem sunął przez tłum odświętnie ubranych, starannie uczesanych i pachnących ludzi. Długa szata dodawała mu dostojeństwa, które malowało się również na jego twarzy. Poważny i niezwykle skupiony podążał do jednego z wielu konfesjonałów, jak zwykł robić to w każdy niedzielny poranek, tuż po rozpoczęciu mszy świętej. Kościół był duży, stąd i konfesjonałów było kilka. Jego ulubiony należał do tych nieco już przyniszczonych i skromniejszych i stał wśród ławek, pod jednym z filarów. Kiedy tylko w nim usiadł, wśród wiernych nastąpiło wyraźne poruszenie. Szmer przebiegł przez kościół, bo wszedł właśnie ten najbardziej pożądany przez parafian spowiednik.

– O, przyszedł, zobacz – szepnął młody mężczyzna do kobiety obok. – Idź szybko, bo zaraz zrobi się kolejka.

Kolejka do konfesjonału już się zrobiła. Utworzyła się, jeszcze zanim ksiądz Tomasz do niego dotarł. Był on nie tylko ulubionym spowiednikiem, ale w ogóle „prawdziwym księdzem, takim z autentycznym powołaniem”, jak to niektórzy mówili. I do tego „taki radosny i z poczuciem humoru, drugiego takiego ze świecą szukać”.

A i ksiądz Tomasz lubił spowiadać. I choć robił to już od prawie dziesięciu lat, zupełnie nie był tym znużony, wręcz przeciwnie, wciąż odkrywał nowe oblicza spowiadających się wiernych, a natura ludzka nie przestawała go zaskakiwać. Czuł też, jak ważną rolę odgrywa w pojednywaniu człowieka z Bogiem. Pamiętał, że jest tylko pośrednikiem, i za każdym razem, podążając na spowiedź, powtarzał sobie uparcie – nie osądzaj, tylko wysłuchaj… i daj pouczenie, ale bez oceniania.

Dziś miał jednak zdecydowanie gorszy dzień, czuł to, odkąd tylko otworzył rano oczy. Jakby Zły siedział mu na ramieniu i drażnił niechcianymi podszeptami. Ale cóż, ksiądz Tomasz był tylko człowiekiem…

Tak więc wysłuchał, jak zwykle z uwagą, swoich penitentów, wyznaczył pokutę, rozgrzeszył i opuścił konfesjonał. Od wyjścia z kościoła dzieliło go raptem kilka kroków, ale droga tym razem wydawała się niezwykle długa. Poranne rozdrażnienie wyraźnie przybrało na sile.

Co to jest, do cholery! – myślał z oburzeniem i niesmakiem – czy ci ludzie nie przestaną? Ciągle tylko: „nie chodziłem do kościoła”, „kłamałem”, „obgadywałam swoich pojebanych sąsiadów”, „puszczałam się”, „pieprzyłem się z obcą kobitą”, „mój mąż jest do niczego w łóżku, więc radzę sobie palcem”…

Ksiądz Tomasz miał tego dość! Nawet słowa, które dźwięczały mu w uszach, nie były słowami wypowiedzianymi przez spowiadanych ludzi. On je zmienił, nazwał grzechy ordynarnie, po imieniu, dodając wulgarności, która wcale mu nie przeszkadzała w tym momencie.

Kurwa! – przeklął w zamyśleniu – te głupie siksy masturbują się, bo nie mają faceta… To niech sobie znajdą i głowy nie zawracają! „Nie mam czasu na modlitwę, proszę księdza, a wieczorem nie mam na nic siły i zasypiam, jak tylko zaczynam się modlić…” Co za banał! A na pieprzenie to masz siłę?

I tak rozprawiał sam ze sobą, aż dotarł do oszklonych wahadłowych drzwi w bocznej części świątyni. Pchnął je lekko, a one uchyliły się posłusznie i wpuściły go do chłodnego przedsionka. Odetchnął z ulgą, ożywiony świeżym powietrzem, i prawie zapomniał o swoich złościach, gdy nagle ktoś wypowiedział mu wprost do ucha gorzkie słowa:

– Widzisz, księże Tomaszu! Niezłych grzeszników ci Bóg podsyła, co? Dobrze, że ty do nich nie należysz!

Już miał z dumą przytaknąć i uśmiechnąć się do tego, co usłyszał, gdy wibrujący w głowie dziki, złowieszczy chichot sprawił, że jego twarz wykrzywił grymas strachu i paniki.

Wybiegł z kościoła, czując na sobie zdziwione spojrzenia ludzi stojących przed budynkiem. Nie mógł jednak przestać uciekać. Serce kołatało mu jak opętane, a ciało owładnął paraliżujący lęk, jakiego dotąd nie doświadczył. Chichot bębnił w uszach i nabierał jazgotliwego wydźwięku. Tomasz obejrzał się za siebie, kiedy na miękkich nogach wchodził schodami na plebanię. Nikogo za sobą nie ujrzał, ale i tak machnął ręką, jakby chciał kogoś przegonić. Wpadł do swojego mieszkania jak oparzony, dysząc głośno, trzasnął drzwiami, przekręcił zamek i mimochodem zerknął na krzyż zawieszony nad wejściem. Przeżegnał się i osunął na podłogę, opierając się o ścianę.

– _Zdrowaś Mario, łaski pełna…_ – wypowiedział słowa modlitwy z największym trudem, a każda głoska więzła mu w gardle. – _Pan z Tobą, bło…go…sła…wio…naś Ty…_ – mówił coraz bardziej wyczerpany. Każda mozolnie wygłaszana sylaba sprawiała mu niemal fizyczny ból. Złapał powietrze i próbował modlić się dalej, choć słowa coraz bardziej ściskały mu krtań, a z ust wydobywał się dziwny skowyt, jakby ktoś puścił płytę w zwolnionym tempie. Tomasz drżał. Zimny pot spływał mu po czole. Stękał dalej modlitwę, wkładając coraz więcej siły w każde kolejne słowo. W pewnym momencie usłyszał w swoim głosie przeraźliwe rzężenie. Mimo to brnął dalej przez modlitwę, która wydawała mu się nieskończenie długa i jakaś dziwnie obca.

– …_śmierci naszej, amen_ – wydukał wreszcie i wpatrzył się w Chrystusa na krzyżu. Zamknął oczy, bo zaszły mu mgłą i zaczęły piec niemiłosiernie. W nozdrzach czuł swąd spalenizny, jakiś dziwny, zupełnie niekuchenny.

Leżał tak jeszcze kilka minut pod drzwiami, w sutannie i w butach, wyczerpany do bólu. Jego oddech powoli się wyrównywał, a ciało przestawało dygotać. Kiedy po chwili podniósł powieki, z ulgą stwierdził, że w mieszkaniu nikogo nie ma, a chichot umilkł. Jedynie smród przypalenia nadal unosił się w powietrzu. Podniósł się powoli, ociężały i zmęczony do bólu, podszedł do okna i otworzył je na oścież, po czym kilkakrotnie głęboko nabrał powietrza i popatrzył przed siebie. Potęga i majestat wznoszącego się przed nim kościoła sprawiły, że powoli odzyskiwał równowagę.2

Ksiądz Tomasz szykował śniadanie w swojej niewielkiej kuchni na plebanii. Był poniedziałek, jedyny dzień w tygodniu, kiedy pani Danusia nie przychodziła do kapłańskiej kuchni, aby naszykować posiłki. Miała wolne.

Co to było? – zastanawiał się Tomasz, smarując kolejno trzy kromki chleba i myśląc o wczorajszym zdarzeniu – Panie, nie pozwól, by to się kiedykolwiek powtórzyło. Boję się. Proszę Cię, niech Duch Święty wyciszy moje myśli. Boję się.

Ksiądz Tomasz nie należał do tych, którzy nawet przed samym sobą przyznają się do strachu. Tym razem zrobił to bez wahania, chowając swą codzienną hardość i dumę głęboko do kieszeni. Takie fizyczne wyczuwanie Złego nie zdarzało się przecież codziennie, nie można było się do niego przyzwyczaić. Kapłan po raz pierwszy w swoim trzydziestokilkuletnim życiu doświadczył tego, bądź co bądź, piekielnego obcowania z demonem. I mimo że nie widział go przecież, to był przekonany, że właśnie diabelskie szepty słyszał wczoraj i że to zły duch dogonił go i przekroczył próg jego skromnego mieszkania na plebanii.

Musiał przewietrzyć głowę i otrząsnąć się z męczących wspomnień. Po śniadaniu postanowił wsiąść na rower i pojeździć bez celu po mieście. Nie zastanawiając się długo, wskoczył w swoje ulubione krótkie spodenki i czarną koszulkę z małym rękawkiem. Założył adidasy i migiem zbiegł po schodach do garażu, w którym trzymał rower.

Po półgodzinnej jeździe znudziły mu się widoki szarego, dusznego miasta.

Jadę nad wodę – zadecydował i skręcił w polną drogę prowadzącą nad pobliski zalew. Nie ujechał nawet kilku metrów, gdy usłyszał dźwięk wiadomości na Messengerze. Zatrzymał się, zaciekawiony, kto do niego napisał.

Księże Tomaszu, co tam robisz? Może wstąpisz na kawę? Jestem z żoną na działce, zapraszamy Cię serdecznie ☺.

Odczytał wiadomość i ucieszył się. To Darek, kolega, z którym znał się z kościoła i z którym po wakacjach miał pracować w tej samej szkole. Darek od lat uczył informatyki, a Tomasz będzie tam prowadzić lekcje religii.

Postanowił skorzystać z zaproszenia Darka, tym bardziej że jechał właśnie w kierunku owej działki. Miał do niej około pół kilometra.

Fajnie – pomyślał – wypiję kawkę, pogadam i wrócę akurat na obiad. Później drzemka, po niej spowiedź, msza i znów odpoczynek. Albo przejadę się do małego, szarego domku? Nie, tam pojadę tak, jak zwykle, we wtorek. Dzisiaj już dam sobie spokój.

Dziękuję za zaproszenie. Będę za kilka minut ☺.

Odpisał prędko i z powrotem wsiadł na rower, wsuwając komórkę do kieszonki spodenek.

Gdy dojeżdżał do ogrodzenia, za którym kryła się działka, zauważył Darka idącego w kierunku bramy.

– Hej, Darek! – krzyknął. – Już do was jadę! – wołał, unosząc beztrosko obie ręce w górę i wymachując nimi na przemian. Nie zważał na to, że puszczona bezwiednie kierownica może w każdej chwili wymknąć się spod kontroli. W swoich ciemnych okularach i z przyklejonym do twarzy pięknym, szerokim uśmiechem wyglądał trochę jak duże dziecko cieszące się na widok nowej zabawki.

– O, cześć, Tomaszu! – odkrzyknął Darek nieco zaskoczony tak błyskawicznym przybyciem gościa. – Szybko się uwinąłeś…

– Byłem w pobliżu – rzekł Tomasz, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. – A gdzie żona?

Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo Małgosia akurat ukazała się w drzwiach małego, drewnianego domku z talerzem świeżo upieczonego ciasta.

– Dzień dobry! – rzucił ksiądz w jej kierunku, a oczy śmiały mu się na widok smakołyków niesionych przez gospodynię.

– Szczęść Boże – odpowiedziała Małgosia, stawiając talerz na drewniany stół ukryty pod kasztanowcem.

– Szczęść Boże! O tej porze? – zażartował Tomasz swoim zwyczajem. – A cóż to za pyszności nam przynosisz?

– Niech się ksiądz częstuje, sama piekłam, jeszcze ciepłe, dopiero z piekarnika wyjęte.

Tomasz patrzył, jak Darek pomaga żonie w rozkładaniu talerzyków, łyżeczek i widelczyków. Za każdym razem, gdy widział tę parę, nie mógł się nadziwić, że wciąż są razem.

Coraz mniej takich małżeństw – pomyślał w duchu, nakładając sobie kawałek murzynka – tyle lat po ślubie i wciąż widać, że są sobie bliscy… Jakby pobierali się przed miesiącem, a nie przed niemal trzydziestoma laty. I nawet nieszczęście, jakie ich spotkało kilka lat wcześniej, nie złamało wzajemnej miłości.

Małgosia i Darek jeszcze jakiś czas temu byli szczęśliwymi rodzicami trzech dorosłych już córek. Dziś zostały im dwie. Jedna z nich zmarła nagle w dziwnych okolicznościach. Miała wtedy dwadzieścia pięć lat, właściwie nieskończone jeszcze, bo był sierpień, a ona obchodziłaby urodziny w październiku. Wybrała się, jak co roku, na pielgrzymkę do Częstochowy. Po przejściu niespełna dwudziestu pięciu kilometrów zasłabła nagle. Pogotowie zabrało ją nieprzytomną do szpitala, w którym po tygodniu zmarła. Jej śmierć przypadła na godzinę apelu jasnogórskiego. Było to tego dnia, kiedy pielgrzymka dotarła szczęśliwie na Jasną Górę.

– Jak wy to robicie, Małgosiu? – zapytał ksiądz Tomasz, usiadłszy przy drewnianym stole ogrodowym. W jego oczach widać było podziw i zdumienie. – Wyglądacie, jakbyście mieli po dwadzieścia lat i byli narzeczonymi, a nie małżeństwem z takim dużym stażem…

– Oj tam, co też ksiądz. – Małgosia wzruszyła ramionami i usiadła również, czekając na kawę niesioną właśnie przez męża. – Nic nie robimy, po prostu jesteśmy razem i już!

– Chyba muszę pokazywać was tym wszystkim małżeńskim parom, które przychodzą do mnie, bo chcą unieważnienia ślubu. – Tomasz przeniósł wzrok na Darka, który stawiał przed nim filiżankę z aromatyczną kawą. – Może chociaż część z nich ostałaby się, może uchroniliby się przed rozstaniem, gdybyście opowiedzieli im o sobie…

Tomasz upił łyk kawy i zamyślił się…

Jakaś prewencja faktycznie by się przydała – pomyślał – tych par jest przecież coraz więcej i nie zanosi się, żeby miało być lepiej… Co za czasy? A taka Małgosia z Darkiem po tylu latach wciąż za rączkę chodzą, jak młodzi zakochani. Sam widziałem ostatnio, kiedy mijałem ich pod kościołem…

W czym tkwi ich tajemnica?

– Może jednak zdradzicie mi sekret waszego przetrwania? – postanowił zapytać. – Będę mądrzejszy, kiedy znów przyjdzie do mnie dwoje ludzi skaczących sobie do oczu i pałających do siebie pogardą i nienawiścią…

– Słuchaj, księże Tomku – odezwał się po namyśle Darek – powiedz im, że jak się coś psuje, to nie trzeba tego od razu wyrzucać! Trzeba spróbować to naprawić… I trzeba to robić za każdym razem, kiedy małżeństwo zaczyna się sypać…

– No tak – wtrąciła się Małgosia – ci młodzi teraz to tak „rachu-ciachu” i już chcieliby pozbyć się kłopotu. Zachowują się często tak, jakby ktoś im obiecywał przy urodzeniu, że w życiu wszystko pójdzie gładko, lekko i przyjemnie. A życie wcale takie nie jest i muszą to przyjąć. Muszą zrozumieć, że więcej jest przykrych i bolesnych chwil niż tych szczęśliwych… I trzeba się z tym pogodzić, bo inaczej nigdy nie będzie dobrze.

– To jednak nie jest łatwe – skomentował Tomasz. – Niektórym ciężko pojąć, że jednak życie to nie bajka…

– Wiesz, Tomku, ja to tego nie rozumiem – zaczął dywagować Darek. – Dlaczego ci ludzie tak chętnie się rozstają? Ja to się cieszę, że mam Małgosię. I to wiesz, kiedy najbardziej mnie to cieszy? Jak mamy jakiś problem… A im większy ten problem, tym bardziej doceniam, że ją mam. No bo komu miałbym się wygadać, jak nie żonie? Do nikogo nie mam takiego zaufania jak do niej…

Ksiądz słuchał z uwagą tych słów, kończąc kawałek ciasta i wkładając sobie na talerzyk kolejny.

– O, widzę, że księdzu smakuje – ucieszyła się gospodyni. – Może kawy doleję?

– Tak, poproszę. – Tomasz uśmiechnął się tym swoim zaraźliwym uśmiechem i wyciągnął rękę z filiżanką w kierunku Małgosi. Łakocie i kawa to było to, czego nie potrafił sobie odmówić. Zresztą w ogóle lubił jeść, nie tylko wszelkiej maści ciasta i słodycze, ale również inne frykasy, które wyraźnie podnosiły jego wagę. Miał tego świadomość, ale tej pokusie nie umiał się oprzeć. Jeździł co drugi dzień do McDonalda po hamburgery i pepsi, zamawiał pizzę, z namaszczeniem połykał duże ilości cukierków i z uwielbieniem pochłaniał wszelkie szykowane przez panią Danusię posiłki, a trzeba dodać, że były to dania tłuste, najczęściej smażone, obfite i oczywiście bardzo smaczne.

– Synu, masz tu wagę! – powiedziała z przyganą w głosie mama Tomasza podczas ostatniej wizyty w domu. – Jak nic przytyłeś! Widać gołym okiem. Musisz się wziąć za siebie, bo zdziadziejesz… Nie masz żony, to ja muszę cię pilnować. Jeszcze trochę i nie będziesz mógł się podnieść!

Mama księdza przesadzała, bo Tomasz był wciąż – mimo tuszy – żwawym i energicznym mężczyzną. Ale na pewno miała trochę racji i ksiądz był tego świadom.

Tymczasem dokończył drugi kawałek ciasta, dopił kawę i, pożegnawszy się z gospodarzami, wskoczył na rower i popędził do Biedronki. Tam kupił ryż i filety drobiowe w panierce, wsunął wszystko do plecaczka i zadowolony z fajnego pomysłu na obiad ruszył na plebanię.3

Upalny sierpień „rozebrał” ludzi, nawet tych przychodzących do kościoła. Parafianie wchodzący do świątyni skrzętnie omijali wzrokiem wiszący na drzwiach kościoła plakat z napisem: „Tu obowiązuje GODNY STRÓJ”. Odkryte ramiona, nagie plecy, wycięte dekolty, krótkie spódniczki dziewczyn i młodych kobiet lub spodenki do kolan u męskiej części wiernych – w takich strojach nikt nigdy nie wszedłby do Bazyliki św. Piotra w Rzymie, gdzie strażnik skrupulatnie sprawdza i przegania roznegliżowanych turystów, którzy albo odchodzą z kwitkiem, albo w pośpiechu zarzucają coś na ramiona lub obwiązują biodra długimi chustami, żeby zakryć kolana, by móc jednak wejść do świątyni. Tak jest we Włoszech, ale nie w Polsce. Tu obowiązuje dowolność stroju, bo przecież nikt nie wyrzuci z kościoła, a plakat może sobie wisieć, co tam, nikomu nie przeszkadza. I niewielu zwraca na niego uwagę…

– Szczęść Boże, Grzesiu – rzekł z radością w głosie ksiądz Tomasz do kolegi-księdza, z którym spotkali się na korytarzu domu parafialnego. Mieszkali naprzeciw siebie i akurat jednocześnie wychodzili na mszę: Grzegorz miał prowadzić mszę o 9:00, zaś Tomasz wyznaczony był do spowiedzi, a później do zbierania na tacę.

– Szczęść Boże – odpowiedział Grzegorz z wyraźnie gorszym humorem niż Tomasz.

– Dziś, księże Grzegorzu, będziesz chyba niepocieszony, jak zobaczysz ludzi w kościele – zagaił Tomasz. – Większość będzie nieprzyzwoicie ubrana… Tak gorąco, że nie ma czym oddychać. – To mówiąc, uśmiechnął się i mrugnął do Grzegorza. Ironizował sobie. Doskonale wiedział, że jego kolega po fachu nie może ścierpieć wyglądu tych wszystkich rozebranych kobiet i mężczyzn. Drażniło go to jak mało kogo… Tomasz nie mógł tego pojąć – jak można tak się denerwować na te piękne, zgrabne kobiety, które odsłaniały nieco tu i tam, zachęcając do patrzenia na nie z zachwytem. On sam nie miał nic przeciwko. Krył się z tym, bo nie wypadało inaczej, był w końcu kapłanem, ale prawda była taka, że sprawiało mu to niemałą przyjemność.

– No tak, pewnie znowu przyjdą poubierani jak na plażę, a nie jak do kościoła – mruknął zirytowany ksiądz Grzegorz. – Nie mam siły do tych ludzi, tyle się o tym mówi, a oni swoje…

– Nic nie zrobisz – podsumował Tomasz. – Jak sami nie zrozumieją, to próżna nasza gadka.

Tomasz powiedział to jednak bez przekonania. On nigdy nikogo nie upominał co do stroju. Uważał, że każdy może się ubierać, jak chce i lubi. To ludzie sami w sobie byli dla niego ważni, a nie to, co mieli na sobie. Nieistotne, czy włożyli koszulkę z krótkim rękawem, czy na ramiączkach, czy ubrali długie, czy krótkie spodnie, albo czy sukienka była do kolan, czy do kostek. Najważniejsze, żeby strój przykrywał bieliznę. A że czasem majtki czy stanik przebijały spod cieniutkiego materiału i drażniły zmysły, to nie szkodzi.

To znaczy Tomaszowi to nie szkodziło – tak mu się przynajmniej zdawało. Zwykł wtedy mawiać: „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Też jestem człowiekiem, więc dlaczego miałby mnie gorszyć widok czyjejś bielizny?”. Czasem, gdzieś z ukrycia, przyglądał się z lubością tym wszystkim nieskromnie ubranym kobietom, ale tak naprawdę szybko zapominał o ich wdziękach. Zdecydowanie wolał bezpośrednie spotkania z ludźmi, w czasie których mógł zajrzeć w ich oczy i zgadywać, jaką tajemnicę skrywają. Interesowała go sama natura człowieka i to, co komu w duszy gra, co chowa w sercu czy umyśle, a nie co ukrywa pod mniej lub bardziej stosownym strojem.

Obaj księża – Grzegorz i Tomasz – weszli do zakrystii. Mieli już na sobie swoje sutanny. Grzegorz założył teraz ornat w zielonym kolorze, a Tomasz tylko białą komżę. Ksiądz Grzegorz rzucił jeszcze okiem na ministrantów. Dwóch z nich ćwiczyło czytanie, jeden w pośpiechu zapinał ministrancką pelerynkę, trzech pozostałych wpatrzonych było w swoje smartfony, tak że cały otaczający świat zdawał się dla nich nie istnieć.

– Ej, panowie, zostawcie te telefony! – rzucił do nich ksiądz Grzegorz. – Wychodzimy! Już, już, prędzej!

Ministranci, jakby wybudzeni nagle z głębokiego snu, popatrzyli najpierw ze zdziwieniem na kapłana, a kiedy dotarło do nich, gdzie są i po co, schowali szybko komórki, nie zapominając o ich wyciszeniu, i szybkim krokiem ruszyli w kierunku wyjścia z zakrystii.

Tomasz siedział tam jeszcze przez chwilę, odprowadzając wzrokiem wychodzących na mszę. Po jakichś pięciu minutach podniósł się i udał do drugiego wyjścia, przez które wszedł do kościoła, kierując się wprost w tłum zgromadzonych na mszy ludzi. Zmierzał ochoczo do swojego ulubionego konfesjonału, zastanawiając się, jakich tym razem rewelacji będzie musiał wysłuchać, zanim udzieli rozgrzeszenia spowiadającym się wiernym. Właściwie był tego bardzo ciekaw. Każda kolejna spowiedź wnosiła w jego życie coś nowego. Lubił tego słuchać. Zawsze miał wrażenie, że odchodzi od konfesjonału mądrzejszy i bardziej doświadczony. Tyle że te doświadczenia były udziałem jego penitentów, nie jego. Żył w przekonaniu, że jako ksiądz ma ten przywilej, że wystarczą mu cudze przeżycia i cudze grzechy, żeby wiedzieć, jak nie wolno mu postępować. To było dla niego jasne i oczywiste. I takie proste! Te wszystkie spowiedzi uczyły go, jak unikać grzechu. Tomasz, jako uważny spowiednik i słuchacz, był przekonany, że wie, jak omijać go z daleka…

Dziś ksiądz Tomasz rozgrzeszał głównie z grzechu kłamstwa.

– Proszę księdza – usłyszał od jednego mężczyzny – okłamałem żonę, że nie mam nikogo na boku… A tak naprawdę to wie ksiądz… no mam. Ta moja baba jest cholernie pewna, że mam kochankę, ale ja zaparłem się i w żywe oczy jej skłamałem…

– A co z tą drugą kobietą? – zapytał ksiądz. – Kochasz ją?

– Nie no, co też ksiądz… – odparł nieco zdziwiony penitent. – Tamtej nie kocham, ale dobrze mi się ją posu… znaczy, no wie ksiądz… współżyje mi się z nią dobrze… – tłumaczył po swojemu niewierny mąż.

– Czy kochanka wie, że jej nie kochasz? – drążył Tomasz może nieco zbyt obcesowo.

– Nie wie, skąd! – oburzył się nieco mężczyzna. – Jej też mówię za każdym razem, że ją kocham. Ona to lubi i wtedy… jest jeszcze… lepsza… – wyjąkał swoje spostrzeżenia.

– Czyli kochankę też okłamujesz? – podsumował spowiednik.

– Yyyy… no tak, niestety… ją też… ale wie ksiądz, to w dobrej wierze – próbował żartować. – Żeby nie miała wyrzutów, że robi mi dobrze…

– Czy zdajesz sobie sprawę, że obie te kobiety krzywdzisz? Musisz natychmiast skończyć z kochanką! To chyba oczywiste dla ciebie, prawda? – Ksiądz Tomasz powiedział to najdelikatniej, jak potrafił, ale jednocześnie dość stanowczo, tak żeby mężczyzna nie miał złudzeń, że aby otrzymać rozgrzeszenie, musi zakończyć podwójne życie.

– Ale jak mam z nią skończyć, skoro żona nie chce się ze mną kochać? A ja, jak każdy normalny facet, potrzebuję… No chyba mnie ksiądz rozumie… – Mężczyzna nie dawał za wygraną.

– Jeśli żona nie chce tego robić, to musi mieć jakiś powód – tłumaczył Tomasz powoli. – Spróbuj z nią o tym szczerze porozmawiać. Ale najpierw odpuść sobie kochankę.

– Ale jak to? Tak od razu? Tak nagle? – przestraszył się cudzołożnik. Wizja odejścia od kochanki była dla niego w tej chwili niewyobrażalna.

Ksiądz nie wiedział, że klęczący przy konfesjonale mężczyzna trwa w tym grzesznym związku już od ponad roku i – jak do tej pory – udaje mu się świetnie godzić spokojne życie w towarzystwie żony z burzliwym życiem erotycznym u boku kochanki.

– To mi się nie uda, proszę księdza. Ta druga kobieta liczy na to, że się rozwiodę, a ja jej to obiecałem. Nie mogę jej teraz zostawić!

– I rzeczywiście chcesz odejść od żony? – zapytał Tomasz, marszcząc czoło w zastanowieniu.

– A gdzie tam! – obruszył się penitent. – Nie będę na stare lata zmieniał wszystkiego. Nie chce mi się, proszę księdza, zaczynać wszystkiego od początku.

– To jak to jest? – zapytał cierpliwie ksiądz Tomasz. – Obiecałeś coś kochance, ale nie masz zamiaru się z tego wywiązać. Czyli okłamujesz ją?

– Tak, okłamuję – przyznał spowiadający się. – Nie mogę inaczej, bo ona mnie zostawi, i z kim wtedy będę się bzy… znaczy zaspokajał swoje potrzeby?

– Zaraz, zaraz, a ile lat jesteś żonaty?

– Dwadzieścia trzy – odpowiedział mężczyzna bez zastanowienia.

– I przez tyle lat wszystko było OK?

– No w zasadzie tak… – odpowiedział penitent, kiwając głową na potwierdzenie swych słów. – Tylko od jakiegoś czasu żona nie życzy sobie, żebym ją dotykał, nie mówiąc już o czymś więcej…

– Chcesz powiedzieć, że przekreśliłeś swoje małżeństwo z powodu chwilowego braku seksu? Czy dobrze rozumiem? – Ksiądz Tomasz drążył temat mimo coraz dłuższej kolejki oczekujących na spowiedź.

– Nie, to nie tak! – Podniesiony głos spowiadającego usłyszeli stojący obok ludzie i zwrócili ku niemu zaciekawione spojrzenia. – Moja żona to naprawdę dobra kobieta, tylko, no… wie ksiądz…

– Tak, tak, wiem, masz swoje potrzeby… Ale może zapytaj ją, jakie ona ma potrzeby. – Ksiądz zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad czymś. – A czy wy ze sobą rozmawiacie?

– No pewnie, codziennie – odparł ożywiony penitent. – Rano ucinamy krótką pogawędkę, kiedy jemy sobie śniadanko, a później, gdy wracam z pracy, opowiadam jej, co robiłem, a ona szykuje mi wtedy obiad…

– To, można rzec, jesteście przyjaciółmi – skonkludował ksiądz. – Opowiadasz przecież żonie o wszystkim…

Spowiadający zastanowił się przez chwilę, analizując swoje codzienne zachowania i wreszcie odparł:

– No w sumie… to chyba można tak powiedzieć… Tyle że nie o wszystkim jej opowiadam… Jest jedna sprawa, o której jej nie mówię…

– Domyślam się – powiedział Tomasz ze zrozumieniem. – Kochanka.

– Właśnie. – Mężczyzna uśmiechnął się pojednawczo do swojego spowiednika, bo był przekonany, że ten zaczyna stawać po jego stronie.

Nic bardziej mylnego. Ksiądz Tomasz był daleki od stawania po stronie zdradzieckiego cudzołożnika.

– Pamiętaj, proszę, o jednym: seks nie może ci przysłaniać tego, co w życiu i w małżeństwie naprawdę ważne. Masz bardzo dobre relacje z żoną, sam mi to powiedziałeś. Jeszcze raz proszę cię, porozmawiaj z nią spokojnie, poszukajcie razem przyczyny waszego problemu i spróbujcie wspólnie go rozwiązać. Wierzę, że wam się uda. Najpierw jednak musisz zerwać wszelkie relacje z kochanką.

Spowiednik zamilkł w oczekiwaniu. Kolejny krok należał do spowiadanego. Tomasz był ciekaw, czy mężczyzna znajdzie w sobie siły, aby podjąć walkę… Widział przez kratki konfesjonału, że tamten bije się z myślami. Wyglądał trochę jak posąg – zastygł w zamyśleniu, a Tomaszowi zdawało się, że widzi dwie różne postaci na ramionach grzesznika: na lewej czarna, na prawej świetlistobiała. Ramiona co rusz przechylały się raz na lewo, raz na prawo. Wreszcie ksiądz zauważył jakby nikły uśmiech na twarzy spowiadającego się mężczyzny.

– Dobrze, proszę księdza, obiecuję, że spróbuję to naprawić… chociaż wiem, że nie będzie mi łatwo… – Zrobił długi wydech i zaraz dodał:

– Ja piłuję… proszę księdza, naprawdę nie wiem, jak z niej zrezygnuję… Z mojej pięknej… Jak ją widzę, to… normalnie… Ech, proszę księdza, dobrze, że ksiądz nie wie, co się wtedy ze mną dzieje… – Zamilkł, opuścił głowę niemal do ziemi, przymknął oczy, przywołał obraz kochanki i głęboko westchnął. Ale nagle jakby otrząsnął się z chwilowego zamroczenia i zdecydowanie wypowiedział słowa, które zabrzmiały, jak przyrzeczenie. – Obiecuję, że jutro się z nią pożegnam raz na zawsze! Tak mi dopomóż Bóg!

– Cieszę się, synu – odrzekł Tomasz ujęty szczerością i prostotą mówiącego. – Będę się za ciebie modlił, a ty, kiedy odejdziesz od konfesjonału, proś Ducha Świętego o pomoc. Nie odmówi ci, zobaczysz…

Tomasz zadał penitentowi pokutę i dał rozgrzeszenie, a później patrzył, jak mężczyzna z lekkością podnosi się z klęczek i zmierza w kierunku ołtarza. Przyglądał mu się jeszcze przez chwilę i zauważył, że tamten, krocząc przez kościół, niemal nie dotyka podłogi, jakby jego stopy unosiły się lekko w powietrzu. Wyglądało to zjawiskowo, ale nikt prócz księdza tego nie widział. Tomasz był z siebie dumny. W końcu kolejny grzesznik został uzdrowiony.

Kilka następnych spowiadanych osób miało już grzechy mniejszego kalibru, więc Tomaszowi udało się ich wysłuchać i rozgrzeszyć, jeszcze zanim nastąpił czas zbierania na tacę.

Błogosławiony celibat – przemknęły Tomaszowi przez głowę słowa powtarzane często w jego środowisku. Te dwa słowa przywoływał zawsze, gdy myślał o skomplikowanej naturze kobiecej. Teraz, udając się do zakrystii po tacę, wrócił myślami do trudnej spowiedzi na początku mszy świętej.

Jak dobrze, że ja nie muszę męczyć się z żadną kobietą. Nie dałbym chyba rady jako mąż. Te wszystkie utyskiwania, marudzenia, udawane lub nieudawane bóle głowy. To wszystko nie dla mnie… Jak to dobrze, że zostałem księdzem – rozważał.

Zbierając ofiarę wśród zebranych na mszy ludzi, z przyklejonym do twarzy uśmiechem i wdzięcznie wypowiadanym raz po raz „Bóg zapłać”, ksiądz Tomasz kończył tej niedzieli posługę w kościele.

Na dziś koniec – podsumował w myślach swoją pracę – msza o siódmej trzydzieści odprawiona, ludzie wyspowiadani, tacę zaraz zbiorę… Jeszcze chwila i będę wolny – przebieram się i ruszam: najpierw do szarego domku, na jakąś godzinkę, a później do mamy.4

Śledziła wzrokiem tego dobrze zbudowanego mężczyznę. Nie mogła oderwać oczu od jego szerokich ramion i męskich, twardych rysów jego twarzy. Nie był typowym przystojniakiem. Ewa zresztą takich nie lubiła. Ten był dokładnie taki, jaki być powinien, przynajmniej według niej. Miał króciutkie, ciemne włosy, z których pojedyncze zaczynały już siwieć. Jego szeroka szczęka dodawała mu samczego wyglądu. Był chyba młodszy od niej, mógł mieć koło czterdziestki… Może mniej… Jego pewność siebie w połączeniu z majestatem, z jakim się poruszał, sprawiały, że Ewce na chwilę zaparło dech. Zapomniała, gdzie jest i po co tu przyszła. Przestała nagle widzieć wszystkich dookoła. Był tylko on… Cholernie męski, nieprzyzwoicie seksowny! Nieuchronnie zbliżał się do niej. Tylko po co? Zapomniała… Czuła, jak jej sutki niebezpiecznie unoszą się ku górze, a ona nic nie może na to poradzić.

Kurwa, Ewka, ogarnij się! – zbeształa się w myślach, ale na niewiele to się zdało. Do kurwy nędzy, przestań! – próbowała dalej, ale jej wzrok nie opuszczał tego mężczyzny ani na moment.

Nagle zbliżył się do niej na odległość wyciągniętej ręki, w której coś kurczowo trzymał. Poczuła niebezpieczne mrowienie w podbrzuszu, a zaraz potem ciepłą wilgoć między udami. Odruchowo przygryzła dolną wargę, a jej wzrok skrzyżował się z jego dzikim, ale jednocześnie łagodnie uśmiechniętym spojrzeniem. Wyprężyła się lekko, choć z całych sił próbowała zapanować nad swoim nieposłusznym ciałem. Miała nadzieję, że nikt tego nie zauważył.

Cholera, muszę stąd zwiewać, bo zaraz wybuchnę!

Ewa zrobiła pół kroku do przodu, przez co niechcący znalazła się jeszcze bliżej obiektu swego pożądania. W tym też momencie poczuła dotyk nieco poniżej swoich piersi. Odruchowo opuściła oczy. To jego dłoń trzymająca tacę oparła się mimochodem na jej brzuchu. Zbyt głośno zrobiła wdech i zatrzymała powietrze w płucach, co sprawiło, że jej biust nabrał objętości. Poczuła się jak idiotka. Mrugnęła trochę nienaturalnie i to przywróciło ją do rzeczywistości.

Ty popieprzona kobieto! Uspokój się, rozumiesz! To kościół! – zganiła się, wypuściła powoli powietrze i z całych sił próbowała oddychać miarowo.

Poszedł! Jak dobrze. Jesteś bezpieczna, słyszysz?! Nic ci już nie grozi.

Rzeczywiście, Tomasz, nie doczekawszy się ofiary, poszedł dalej, zostawiając Ewę w stanie dziwnego odrętwienia. Dobrych kilka minut trwało, zanim kobieta odzyskała rezon. Nie mogła tego pojąć! Nie była przecież nastolatką, która głupieje na widok jakiegoś faceta. Skąd więc taka reakcja? Chciała sobie przypomnieć, kiedy i na kogo tak reagowała. Miała w swoim życiu niemało doświadczeń z mężczyznami, ale za diabła nie pamiętała, żeby którykolwiek z nich tak ją sparaliżował, atakując – pewnie zupełnie nieświadomie – jej zmysły. A przecież nie robił nic szczególnego. Po prostu przeszedł obok niej…

Ewa stała bez ruchu, zarumieniona po uszy, z wciąż zbyt szybkim oddechem, który wprawiał ją w ogromne zakłopotanie. Siłą woli postanowiła skupić się na mszy, na tym, co się teraz na niej dzieje. Śpiew chóru, jedno przyklęknięcie, drugie, komunia święta, do której Ewa pokornie przystąpiła, nie bez wahania jednakowoż, zadając sobie wcześniej pytanie: „Czy ja mogę teraz przyjąć Jezusa? Te przekleństwa wyrażone w myślach i to głupie podniecenie, nie wiadomo skąd… Nie no, wiadomo! To wszystko przez tego faceta! Zaraz, gdzie on teraz jest?”.

Ewa zaczęła się gorączkowo rozglądać, tak że wierni stojący obok spoglądali na nią spode łba, ze wzrokiem pełnym dezaprobaty. Ona jednak nic sobie z tego nie robiła. Musiała jeszcze raz zobaczyć tego, który tak pobudził jej zmysły. Wiedziała, że ryzykuje kolejnymi emocjami, ale nie rezygnowała. Wstała z ławki i powoli zaczęła zmierzać w stronę ołtarza. Jest! – zawołała w duchu – nareszcie jest!

Tomasz stał kilka metrów przed nią, na stopniach ołtarza. Udzielał komunii. Ewa bezwiednie otworzyła usta, jej oczy zatrzymały się na unoszonej rytmicznie dłoni, w której kapłan delikatnie trzymał biały opłatek.

O cholera! On jest księdzem! – przemknęło jej nagle przez myśl. O nie!

Zatrzymała się w pół kroku i patrzyła. Przechodzący obok ludzie trącali ją i popychali, a ona stała jak słup soli i przyglądała się. Teraz dopiero zauważyła, że mężczyzna ma na sobie zielony ornat z haftowanym złotym IHS.

No tak, przecież on wtedy zbierał ofiarę na tacę – olśniło ją. Spojrzała w dół, otwierając prawą rękę, w której nadal ściskała pięciozłotową monetę. Nie wrzuciłam… – Ewa pokiwała głową, nie dowierzając.

Dotarła do ołtarza, przyklęknęła automatycznie… Czekała… Kątem oka widziała, jak zbliża się do niej. Jej zgięte w kolanach nogi zaczęły drżeć. Po chwili dygotała już na całym ciele. Mimo to trwała ze wzrokiem utkwionym w figurze Chrystusa umieszczonej na głównej ścianie kościoła. Oblał ją zimny pot, a ręce złożone jak do modlitwy stały się gorące i mokre. Bała się, że dłużej tego nie wytrzyma. Napięcie powodowało, że skurczyły się chyba wszystkie mięśnie ukryte w jej ciele.

– Ciało Chrystusa – usłyszała wreszcie wyraźne, przenikliwe, choć niegłośne dwa słowa, które natychmiast ją uspokoiły i przyniosły błogie ukojenie.

Zanim otworzyła usta, zdążyła jeszcze w myślach wyrazić szczery żal za grzechy i prośbę o ich wybaczenie. Lekko wysunęła język, podnosząc jednocześnie wzrok na hostię, a zaraz potem przeniosła go na twarz księdza. Zastygła… Jego wzrok zatrzymał się na ułamek sekundy na jej spojrzeniu i przeniknął ją…

Klęczała tak z rozchylonymi ustami, a on stał przed nią w bezruchu, trzymając w jednej dłoni kielich, w drugiej mały, okrągły opłatek. Widziała, że kapłan nie może się ruszyć. Wyglądał, jakby zapomniał, co ma dalej robić… Wstrzymała oddech… Już miała zamknąć usta, kiedy kapłan ocknął się, wysunął rękę z hostią w jej kierunku i położył ją na jej języku.

Wróciła do ławki na sztywnych nogach. Uklęknęła i… nie miała pojęcia, co powinna teraz zrobić. Miała kompletną pustkę w głowie. Nie potrafiła się modlić, nie mogła przywołać żadnych słów modlitwy, ani swoich, ani nawet tych wyuczonych, które mogłaby zwyczajnie wyklepać. Klęcząc, wsłuchała się w słowa pieśni śpiewanej przez kilkoro młodych ludzi z kościelnego chóru. To jedynie była w stanie zrobić: słuchać.

– Dzięki Ci, Panie, za Ciało Twe i Krew… – dotarło do jej uszu. W myślach zaczęła śpiewać razem z chórkiem. Powoli się rozluźniała… Wreszcie bezgłośnie odmawiała słowa modlitwy: „Dzięki Ci, Panie, że dałam radę… Że nie pozwoliłeś mi stąd zwiać… To było takie trudne…”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: