Skazany na góry - ebook
Skazany na góry - ebook
Był oficerem w armii kazachskiej i filmowcem. Słynny stał się jednak jako wybitny himalaista, który może poszczycić się zdobyciem Korony Himalajów, trzech ośmiotysięczników w zimie i tytułem Śnieżnej Pantery. W 2009 roku wraz z Simone Moro zdobył Makalu. W tym samym roku wraz z Borysem Dedeszką odebrał Złoty Czekan za wytyczenie nowej drogi na południowo-wschodniej ścianie Cho Oyu. W lutym 2015 roku Urubko otrzymał polskie obywatelstwo. Dwukrotnie brał udział w polskich wyprawach zimowych na K2 pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego. Ta książka to opowieść o jego przygodach, o przekraczaniu granic wytrzymałości i o ukochanych górach: o K2 – niezwykle pociągającym szczycie, wciąż niezdobytym zimą, i górze Presolana, będącej rajem do ćwiczeń technicznych, mieszczącej się nieopodal jego domu. To doskonała pozycja dla tych, którzy pragną dowiedzieć się, kim jest ten tajemniczy człowiek, i bliżej poznać historię jego górskich dokonań oraz prywatne oblicze. Życie jest szansą do tego, by działać! – mawia Denis Urubko. Jego największym lękiem jest strach przed brakiem czasu na realizację wszystkich marzeń. Dlatego Denis Urubko trzyma się swojej filozofii – ciężko pracować i trzymać język za zębami. Choć może nie zawsze mu się to udaje...
„«Skazany na góry» to przewodnik po wschodniej tradycji alpinistycznej oraz historia rodowodu jednego z najmocniejszych wspinaczy naszych czasów. Świadomy własnej wartości i skromny zarazem autor, ze specyficznym dystansem do świata, przybliża nam proces kształtowania się górskiego credo, zbudowanego na skrzyżowaniu twardej sowieckiej szkoły alpinizmu zespołowego i indywidualistycznej teorii świata Zachodu” – KACPER TEKIELI, ALPINISTA
„Jestem wielkim fanem osiągnięć i odwagi Denisa Urubki. To jeden z najlepszych alpinistów świata. Imponuje mi, że jest autentycznie zakochany w tym, co robi, i nie szuka poklasku. Swój autorytet buduje poprzez czyny. Nigdy nie poznałem go osobiście, ale marzę o tym, by kiedyś wspólnie z Denisem zrealizować jakąś górską wspinaczkę. Dla tego człowieka byłbym w stanie zostawić moje ukochane narty w domu. Sądzę, że wielu młodych alpinistów mogłoby się od niego sporo nauczyć i ja sam zaliczam się do tego grona” – ANDRZEJ BARGIEL, POLSKI NARCIARZ WYSOKOGÓRSKI, BIEGACZ GÓRSKI I HIMALAISTA
„Chciałbym tylko powiedzieć, że Denis może z łatwością skopać mój stary tyłek na dowolnej górze świata...” – GREG CHILD, AUSTRALIJSKI WSPINACZ
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2114-1 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kończy się zima. Przygrzewa słońce, rozkwitają kwiaty, a dziewczyny noszą coraz krótsze sukienki. Jest pięknie! Wiem, co mówię – jeszcze dwa tygodnie temu leżałem w lodowej szczelinie na wysokości 7600 metrów i przeliczałem swoje szanse na przetrwanie. Zbocze K2 zimą to miejsce zapomniane przez Boga. Padający intensywnie śnieg i huraganowy wiatr sprawiają, że prawie nic nie widać, nawet z nieba. Ale przecież właśnie po tę dawkę adrenaliny przyjechałem do Karakorum. Action! Akcja! Tak czy nie?
W tak ekstremalnych przedsięwzięciach jak zimowa wyprawa na K2 to właśnie intensywność emocji daje poczucie szczęścia. Ale każdy stara się jednocześnie sprowadzić ryzyko do minimum... A jednak wpadłem w szczelinę, choć schizofrenicznie próbowałem robić wszystko jak najbezpieczniej. Ot i paradoks!
Opowiadanie było dla mnie kiedyś po prostu środkiem wyrazu, pozwalało dzielić się z innymi tym, co przeżyłem. Ale powiedzmy szczerze – podstaw do uprawiania twórczości nie miałem znów tak wiele. Poza tym wszystkie odcienie emocji, o których chciałem mówić i pisać, zostały wielokrotnie zapisane przez ludzi, którzy o wiele lepiej znali się i na literaturze, i na przygodzie. Mimo to bardzo chciałem być podobnym do Amundsena i Konstantina Paustowskiego, Conan Doyle’a i O. Henry’ego.
Wtedy, na początku, pisałem dla innych, głównie bliskich i przyjaciół. Potem spodobało mi się w pisaniu coś jeszcze: przeżywanie własnych przygód wciąż od nowa, przewijanie do początku taśmy pamięci. Proces pisania zmienił się w egoistyczne upojenie wspinaczką. Podawałem sobie dozę narkotyku, żeby zapomnieć się w nim na kilka dni. Ach, te bezsenne noce zasnute alkoholem i nikotyną! Dawały mi z niczym nieporównywalne poczucie nadzwyczajności. Nawiasem mówiąc, kiepsko uzasadnione.
Co powoduje mną teraz? Dobre pytanie, choć odpowiedź na nie leży na wierzchu, wpisana jest w każde zdanie tej książki. Jednak zamiast odpowiadać wprost, proponuję Czytelnikowi, by sam spróbował zrozumieć, czym dla każdego z nas jest rozwój własnych twórczych umiejętności. A także poczucia odpowiedzialności. Bo kiedy dojrzewamy, zmieniają się zarówno nasze pragnienia, jak i motywacje.
Większość naszych zainteresowań krystalizuje się, kiedy jesteśmy jeszcze dziećmi. To, czym człowiek będzie się zajmował, jego twórczy potencjał formuje się poprzez obrazy i odcienie młodości. Potem wszystko zależy od tego, czy w naszym życiu uruchomi się osławiony kod szczęścia. Czy na swojej drodze spotkamy ludzi, których warto naśladować, czy odnajdziemy się w zespole, czy dobrze wybierzemy miejsce nauki i pracy, towarzystwo, w którym się będziemy obracać, osobę, z którą się zwiążemy... Jeśli nie trafimy, jeśli gen nie zadziała, całe lata zajmie nam naprawianie błędów.
Ja miałem szczęście – popchnięto mnie w dobrym kierunku. Oczywiście taka refleksja przychodzi dopiero w wieku dojrzałym. Wtedy też zaczynamy analizować własne decyzje, wyciągać wnioski, świadomie działać, by nasze życie było dla nas ciekawe. Myślimy, jak nie tracąc czasu na „próbę pióra”, sensownie eksperymentować ze swoim życiem i talentami. W młodości jednak człowiek zwykle podąża za emocjami, porywami serca. A one nie zawsze prowadzą do oczekiwanego rezultatu.
Mam nadzieję, że ta książka – opowieść o moim dojrzewaniu do wspinaczki – okaże się dla kogoś małą lekcją, da mu szansę uniknąć błędów. Właśnie po to opisuję piękne wspinaczkowe akcje, prawdziwą przyjaźń i trudne strony wspinaczki... Przyjaciele, przecież nikt nigdy nie oczyści gór z ryzyka. Ja, przynajmniej dotychczas, miałem szczęście. Jednak to szczęście może się skończyć w nieoczekiwany sposób. Dlatego ważne jest, by pamiętać, że życie to śmiertelna choroba.
Nawet jeśli książka Was zrazi, choć mam nadzieję, że będzie na odwrót, i uwiedzie Was opisanymi w niej przygodami, sądzę, że nie stracimy wspólnie czasu. Odkryjemy Nepal i Rosję, Pakistan, Tanzanię i Koreę – wszędzie mieszkają ciekawi ludzie i każde z tych miejsc poraziło moją duszę swoim pięknem. Byłem gotów spędzić tam lata, ba, wieczność! Ale jest coś jeszcze.
Za każdym razem, gdy lecę z Azji do Europy, w mojej głowie pojawia się pytanie o sens dawnych ludzkich migracji. I zaraz pojawia się odpowiedź: przecież to logiczne, przemieszczaliśmy się w stronę horyzontu, doganiając zachodzące słońce. Chcieliśmy zrobić jeszcze jeden krok w stronę horyzontu, przedłużyć dzień. Ale istnieje też inna droga, prowadząca w przeciwnym kierunku. Jest w niej coś głęboko egzystencjalnego, związanego z niosącym prawdziwe natchnieniem poszukiwaniem Początku. Wierzymy, że gdzieś tam na wschodzie leży Prawda, a do jej poznania dąży cała nasza ludzka natura. Podobne doświadczenie, podobną wędrówkę, choć w skromniejszej skali, chcę zaproponować moim Czytelnikom. Gotowi? Więc...
krok
za krokiem...
Najpierw jednak muszę się wydostać z lodowej szczeliny. Przełknąć stres. Potem w wirze ostrej zamieci znaleźć drogę w dół. Z 7600 metrów, po zbutwiałych linach, zejść do podnóża K2.
Mimo wszystko jestem szczęśliwy. Bo to jest właśnie szczęście – podążanie za marzeniem, bycie sobą! Dlatego dalej, Przyjaciele, niech każdy podąża za własną przygodą!
tłum. Agnieszka SowińskaPodczas wyprawy na Chan Tengri z Andriejem Mołotowem w 1993 roku
WAŻNE, Z KIM IDZIESZ
Jednemu przypadł monastyr,
Drugiemu ciało i dusza poranione,
Trzeci jak jasna gwiazda opuścił świat,
A ja żyję... choć trudno żyć, grzesząc.
Na Tujuk-Su padał śnieg, co w niczym nie przeszkadzało spacerującym tam pięciorgu turystom. Niskie obłoki zahaczały o wierzchołki świerków, z drugiego brzegu rzeki dochodził odgłos ślizgających się kół samochodu. W domku, do którego wpadłem na minutkę, aby rozgrzać zmarznięte od trzymania siekiery ręce, było ciepło i sucho. W piecu wesoło trzaskał ogień.
– Andriej! – z zewnątrz dało się słyszeć przenikający przez ściany domku oburzony krzyk drugiego Andrieja (tego bardziej rozmownego).
– No, czego tak naciskasz na tę piłę?! Ona przez ciebie się tak klinuje!
– Tak, oczywiście, ty jej przecież nie wyciągasz...
– Powinna dojść do końca, a potem ja ją pociągnę!
– Dochodzi... Tylko ty nie nadążasz jej wyciągać, a potem się na mnie drzesz...
– Co ty mówisz?! A kto krzyczał najgłośniej, że jest wśród nas najbardziej doświadczony?
– Jak pracowałem z ojcem, to jakoś piła nam się nie zakleszczała...
– Dobra, spróbujmy jeszcze raz. Ostatni.
Ponownie rozległo się wycie piły, a ja z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Barbaszynow i Mołotow znowu się kłócą. Przed chwilą też wrzeszczeli na siebie i teraz mamy powtórkę scenariusza.
Wyciągnąłem ręce w stronę pieca. Oto już ponad miesiąc mieszkam w tym kontenerze budowlanym, a jedyni stali goście to drwale, wciąż ta sama dwójka. Jakby na całym świecie nie było nikogo innego. Tylko góry, Tujuk-Su, śnieg i chłód zimy początku 1993 roku.
Wyszedłszy z domku, podniosłem siekierę z mocnym postanowieniem kontynuowania swojej pracy, ale po namyśle rzuciłem ją w śnieg i usiadłem na świerkowym pniu. Nie chciało mi się pracować. Miałem po dziurki w nosie tego zamieszania z drewnem. Oderwałem drzazgę od pniaka i podrapałem się nią w ucho, spoglądając przy tym na kłócącą się dwójkę, która nie mogła dać sobie rady ze świerkową kłodą – trzymetrowym kawałem pnia. Wysoki, postawny Barbaszynow siłował się z nim, jak mógł. W czasie roboty co jakiś czas zmieniał pozycję – to łapał kłodę prawą ręką, to lewą, to znów obiema rękami, to podpierał się nogami; przysiadał, a potem znów wstawał. Z pewną obawą obserwowałem jego dziwne ruchy i próby, nigdy jednak nie byłem w stanie przewidzieć kolejnego manewru. Wysiłkowi drwala towarzyszyły ochy, achy, poświstywania i inne przedziwne odgłosy – ktoś patrzący w drugą stronę mógłby odnieść wrażenie, że przy pniu pracuje cała artyleria. Przy drugim końcu piły z kolei znajdował się Mołotow, który pracował w milczeniu i skupieniu, od czasu do czasu ocierając jedynie pot z czoła.
Pracują chłopaki, pracują!
Trzask! Trach! Piła po raz kolejny się zaklinowała. Słysząc zarzuty zdenerwowanego Barbaszynowa i złośliwe docinki Mołotowa, roześmiałem się. Cyrk odjechał, klauni zostali.
– Ej! Kończcie już tę robotę! Chodźmy coś zjeść.
Boże! Chyba lepiej, żebym się nie wychylał!
– Jak to „zjeść”?! – wyskoczył na mnie Barbaszynow. – A w ogóle co się tam tak rozsiadłeś?! Dopiłujmy to najpierw!
– Dobra. Zmienię cię.
Odepchnąłem „górującego” nade mną Barbaszynowa i mrugnąłem porozumiewawczo do Mołotowa.
– Pokażemy mu, jak pracują zawodowcy!
Naburmuszony Andriej kiwnął głową, a my ochoczo zabraliśmy się do roboty. Piła w naszych rękach praktycznie fruwała jak motyl. Z miną zwycięzcy spoglądałem na sceptycznie nastawionego Barbaszynowa.
Trzask! Dziadostwo! Uchwyt piły wyśliznął się z mojej dłoni i usłyszałem tylko ironiczny śmiech:
– Zawodowcy!!! Idźcie lepiej łyżkami pomachać...
* * *
– Śruba!
– Zrozumiałem! – wrzeszczę z całych sił do góry, w czarną otchłań nocy. Gdzieś tam, na spowitym mgłą lodowcu, dostrzegam niewyraźny cień. I gwiazdy, gwiazdy...
Całym ciałem naciskam na śrubę, wykręcam ją...
Piąta.
– Śru-ba!
Tym razem z góry dolatuje odpowiedź: „Zrozumiałem”.
I to wszystko. Znów delikatne kroki po stromym lodzie. Pięć, 10, 20... Żeby tylko go nie opóźniać, nie ciągnąć liny. 25, 30... Ależ musi mu być ciężko! Strasznie ciężko. Moralnie. A pod nogami już... już jakaś 200-metrowa przepaść. 40, 45 kroków, 50... Dla ciebie to 200 metrów, z góry zwisa dla ciebie lina. Nie tak, oczywiście, ale... psychika... psychika... A on jest o 50 metrów wyżej, a lina zwisa w dół. I zawsze o tym pamiętasz... 60 kroków, 65, 70... Z góry, z ciemności, spod jego raków spadają kawałki lodu. Bez przerwy. Ależ jest uparty! Nareszcie – czekan. Podchodzę jeszcze parę metrów i drę się wniebogłosy:
– Śruuuba!
Z sekundowym opóźnieniem, spokojnie dochodzi do mnie z góry:
– Zrozumiaaałem!
Uff! Przynajmniej wiem, że wszystko w porządku, dopiero po tej odpowiedzi zyskałem całkowitą pewność.
Teraz... Z większą nadzieją, utrzymać równowagę, nogi szerzej. Wstał. Z góry leci strumień lodowych odłamków. Teraz musi wkręcić śrubę. Wokoło noc, pod nogami pustka, a w górze – gwiazdy, gwiazdy. Niegrzeczne małe iskierki, przydałoby się tu wasze ciepło...
Tss, słyszysz? Zdaje się, że świt już blisko. Tak. Gdzieś tam w głębokiej otchłani za skalnymi turniami szczytów – czuję to – nieśmiało i leniwie rodzi się namiastka poranka. Nie ma w tym nic natarczywego czy obezwładniającego. To tylko zwiastun tego, co nadejdzie. Jakby wśród lodowatego zimna czyjeś czułe słabe serce zaczynało mocniej bić i niepewnie topić lodowaty mrok wokół siebie. Stopniowo i cicho.
Profesjonaliści! Łyżkami machać... Nareszcie Ała Arcza. Jesteśmy tu – Andriej Mołotow i ja. W górach Kirgizji. My i pozostali. Ale teraz liczymy się tylko my – ja z Andriejem. My – bez względu na wszystko! I góra, na którą się wspinamy – Szczyt Wolnej Korei.
Wysoki, rozczochrany kapitan drużyny, Dima Grekow, odprowadzając nas wczoraj na wspinaczkę, wyraźnie się denerwował i pewnie dlatego wciąż powtarzał:
– Najważniejsze, chłopcy, żebyście się nie porywali z motyką na słońce. Nie gorączkujcie się, nie spieszcie – mówił w kółko. – Pracujcie spokojnie. Im wyżej, tym częściej zakładajcie śruby. I najważniejsze: w czasie schodzenia... w czasie schodzenia bardzo dokładnie zakładajcie stanowiska Abałakowa. To wszystko!
Robił wielkie oczy, mrużył je, przeszywał nas wzrokiem, jakby chciał przewidzieć przyszłość.
– Jeśli coś nie wypali... na przykład pogoda albo napotkacie jakiekolwiek inne przeszkody – natychmiast złaźcie w dół na jakiś twardy grunt. Nie czekajcie, aż zawiśniecie gdzieś, skąd trudno będzie was ściągnąć. A jeżeli nie znajdziecie drogi powrotnej... Już objaśniałem, jak zejść do przełęczy Top-Karagaj...
Siedzieliśmy we trójkę na skalnych blokach moreny aksajskiego lodowca. Nieopodal miejsca, gdzie stykał się on ze stromym czołem korońskiego lodowca, stały dwa stare domki tutejszego biwaku dla alpinistów. Były naprawdę stare, musiały pamiętać niejedno pokolenie alpinistów. My trafiliśmy tu parę dni temu, po tym jak cała ekipa przeniosła się z dołu na wysokość 3800 metrów. Wierzchołki otaczających nas szczytów wznoszą się na 4300-4700 metrów, więc chcąc być bliżej celu naszej wspinaczki, z całym majdanem przewędrowaliśmy do tego obozu.
Cała dolina aksajskiego lodowca i on sam niejednokrotnie były już opisywane w licznych pracach badaczy i alpinistów, nie będę zatem wdawał się w szczegóły. Powiem tylko, że najtrudniejszym szczytem tego rejonu jest Szczyt Wolnej Korei o wysokości 4740 metrów n.p.m. Dla mnie to as nad asy.
O drugiej w nocy, kiedy cisza i chłód skuwały i bez tego ledwie słyszalne życie lodowca, wyszliśmy cichaczem z Andriejem na wspinaczkę. Nikt nas nie odprowadzał – chłopcy spali. Delikatnie zamknąwszy drzwi wagonika, ruszyliśmy w drogę wzdłuż szczeliny aksajskiego lodowca, brnąc w niezbyt głębokim śniegu. Od razu założyliśmy na siebie wszystko, żeby nie narażać się na chłód, nakładając coś dopiero po drodze.
Schodząc z moreny, ujrzałem żółte, feeryczne zjawisko, które na zawsze wryło się w moją pamięć. Ciemna postać Andrieja idącego przede mną, ledwie rozpoznawalna na mętnym tle szarego śniegu, rozbłyskiwała snopami światła wydobywającego się spod jego stóp przy każdym kroku. Kaskady iskier tryskały z kamieni moreny krzesane zębami raków. Posępne migotanie rozświetlało skały wokoło. Ten kołyszący się z prawa na lewo niewyraźny cień... łuna, blask pod nogami, a w górze – gwiazdy, gwiazdy...
Po 40 minutach, pokonawszy lodowiec, podeszliśmy pod kuluar rozcinający skały północnej ściany Szczytu Wolnej Korei. Panowała tu wyjątkowa ciemność, podobna do tej na dnie studni sięgającej w głąb ziemi. Diabli wiedzą, gdzie rozmyły się gładkie zbocza gór.
Członkowie CSKA Kazachstanu na lodowcu Inylczek Południowy, lato 1993, autor drugi od prawej w górnym rzędzie
Panująca wokół absolutna cisza przepełniona była niepewnym oczekiwaniem nieuchronnego, a odgłosy skrzypiącego śniegu pod nogami boleśnie raniły otaczającą nas przestrzeń.
– No co, ruszamy się? – rzucił od niechcenia Andriej, kiedy związaliśmy się liną.
Smutno westchnąłem i patrząc bezsilnie w górę, w gardziel kuluaru, z nieoczekiwaną złością wycedziłem:
– Wiesz co, Andriucha? Zróbmy to!
Nic więcej nie powiedział, jedynie chrząknął, zaskoczony, kiedy przechodząc przez bergszrund – szeroką szczelinę brzeżną – przez przypadek znalazł się z jedną nogą w jej środku. Po kilku minutach całkiem rozpłynął się w ciemnościach i jedynie systematycznie wyciągana lina i odgłos spadających z góry lodowych odłamków przerywały ciszę i spokój królującego wokół milczenia.
Kiedy za dalekimi turniami szczytu Korona wstało jasne, jeszcze zarumienione od snu słońce, jego promienie ledwie zauważalnie ześliznęły się po północnej ścianie Szczytu Wolnej Korei. Do tego czasu z kuluaru, z którego zaczęliśmy nasze podejście, udało nam się z Andriejem przejść trawersem na lewo – na sąsiadujący z nim, prowadzący w stronę szczytu żleb. Promienie słoneczne tu nie sięgały, ale i tak zrobiło się o wiele cieplej, dzięki czemu nie musieliśmy podczas krótkich minut odpoczynku zajmować się rozgrzewaniem palców. Ten kuluar był znacznie bardziej stromy i gdzieś na samej górze, ostatnie 30 metrów, wznosił się prawie pionowo, a jednak Andriej z niesłabnącym uporem kontynuował drogę z jedną śrubą zabezpieczającą. Jedynie zwiększające się nastromienie lodu zmusiło go do tego, że szedł wolniej i z większą ostrożnością stawiał każdy krok.
Niezapomniane chwile! Minuty pełne poświęcenia i walki! Słońce w nieustannej wędrówce systematycznie kierowało się na południe, a na prawo od nas granitowe skały – przysypane puszystą warstwą śniegu, w której odbijał się błękit nieba – płonęły wszystkimi odcieniami czerwieni, różu i czerni. Lód zalegający w kuluarze zgromadził całą moc wstającego dnia, mienił się całą paletą barw: od trawiastej zieleni po połyskującą bladość perły, a lecące prosto na mnie drobinki lodu rodziły na jego powierzchni ledwo zauważalne miliony plam świetlnych, które zlewały się w jedno. Zwariowane fajerwerki. I gdzieś tam, na niewyobrażalnej wysokości, w drugim wymiarze innego świata, prosto w stronę szarego nieba, wlokąc mnie za sobą, gramolił się malutki odważny człowiek. Wydawało się, że z lekkością i prawie nie oddychając, bez widocznego napięcia zrywał kajdany siły ciężkości, a planeta Ziemia, niczym kochająca matka, z wielką miłością tuliła go w swoich objęciach i chroniła... Dzieci wyrosły. Dzieci już nie mogą usiedzieć na miejscu...
Nigdy nie zapomnę tego kuluaru! Na zawsze pozostanie w mojej pamięci, we mnie. Zamykam oczy i znów widzę swoją schyloną postać opartą o czekan. Czuję uderzenia lodu spadającego na ręce i kask ochraniający moją głowę. I cały czas pamiętam, że jedyną szansą na to, by dojść do celu i przeżyć, był mój przyjaciel. To na nim ciążyła podwójna odpowiedzialność – za siebie i za mnie. Dobrowolnie wziął to brzemię na swoje ramiona i niósł je, targany wątpliwościami, przeczuciami. I wierzył we mnie – zresztą nie miał innego wyjścia – a tą swoją wiarą, absolutną i bezgraniczną, podtrzymywał mnie na duchu, bo inaczej nie potrafi. Andriej Mołotow, cały jak na dłoni, związany ze mną jedną liną...
Jakoś tak wyszło, że od samego początku chodziliśmy na jednej linie. Pamiętam pierwsze wyprawy, podczas których poznawaliśmy się nawzajem. Potem zaczęła się już przyjaźń. Przyjaźń, na którą mogłem liczyć w każdej sytuacji. Andriej nigdy mnie nie zawiódł, nawet gdy sam nie miał lekko.
Czasem zastanawiałem się, jak to się działo, że tak łatwo i swobodnie znajdowaliśmy wspólny język nawet w czasie najtrudniejszych wspinaczek. Co sprawiało, że mogliśmy zgodnie działać, iść przez życie w tym samym kierunku? Chyba wreszcie zaczynam rozumieć... Zachwycało mnie w nim wszystko to, czego na próżno szukałem u siebie. Spokój, siła woli, opanowanie, łatwość rozumienia punktu widzenia partnera, milczące dążenie do celu w kryzysowych sytuacjach, bez jakiegokolwiek pozerstwa i zuchwałości na pokaz. Jakżeż to wszystko ostro kontrastowało z moją gwałtownością, ostrością i panującym w głowie chaosem! Może to właśnie jego mocna osobowość decydowała o tym, że tak dobrze czułem się w jego towarzystwie.
Skały kopuły szczytowej pokonywaliśmy z taką samą lotną asekuracją, wpinając linę w liczne haki zostawione tu przez kogoś bardzo dawno temu.
60 metrów podejścia w skałach i nagle Andriej, oświetlony nęcącymi promieniami słońca, zatrzymał się po kolana w śniegu i zaczął wybierać moją linę. Był dziwnie spokojny. Kiedy podszedłem bliżej, dyskretnie się uśmiechnął – jak to tylko on potrafi – i szerokim gestem wskazał ręką w kierunku śnieżnej czapy znajdującej się jakieś 20 metrów od nas:
– JEST.
To był szczyt, a my na nim. Takie proste. A jednak na całe życie zapamiętam to jedno krótkie, jednoznaczne, podsumowujące wszystko słowo. „JEST”.
1995
tłum. Jolanta Paszek