- W empik go
Skazany na Wimbledon - ebook
Skazany na Wimbledon - ebook
Prestiż, pot i łzy. Wimbledon od kuchni
Każdy fan tenisa marzy, by choć raz zobaczyć Wimbledon na żywo. Artur Rolak śledzi rywalizację na kortach najstarszego turnieju tenisowego świata nieprzerwanie od 1992 roku. Rozmawiał z najlepszymi zawodnikami, bywał w miejscach dostępnych dla niewielu i zna opowieści, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Do teraz.
Historia ręcznika pewnej tenisistki, który wylądował na głowie autora. Dziennikarz udający ochroniarza, by dostać się na teren turnieju. „Strzelanina” pomiędzy Radwańską a Kuzniecową.
Tej książki nie można postawić na półce wśród encyklopedii. Nie jest to po prostu historia Wimbledonu. To historia turnieju według Artura Rolaka – człowieka, który został skazany na Wimbledon. Mimo że wcale się o to nie prosił.
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-238-2 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To nie jest historia Wimbledonu, którą będzie można postawić między encyklopediami i – w razie potrzeby – zaglądać do niej, aby sprawdzić dowolny fakt. To jest historia MOJEGO Wimbledonu – subiektywna być może aż do przesady, ale nie chciałem się nudzić przy pisaniu. Mam nadzieję, że Państwo nie będą się nudzili, czytając.
Dziennikarzem zostałem przez przypadek, jednak moje zawodowe marzenia przypadkowe już nie były – igrzyska olimpijskie, Wimbledon i Tour de France. Na igrzyskach chciałem nawet wystartować, ale szczerze mówiąc, tytuł wicemistrza Warszawy juniorów w zaledwie dwuosobowej konkurencji nie rokował dobrze. W tenisa nie grałem, a rower wprawdzie miałem, ale do mety w Alpe d’Huez raczej bym na nim nie dojechał.
Moje marzenia uratowała Beata Minke-Tarnowska – koleżanka z liceum, która wbiła mi do głowy dziennikarstwo. Pomysł wydawał mi się wtedy co najmniej ryzykowny, ale sam na lepszy nie wpadłem i tak to się zaczęło.
Jeszcze podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim zacząłem pracować w „Dzienniku Ludowym”. Na początku 1990 roku gazeta wylądowała na śmietniku historii, a ja na Heathrow. Od razu zastrzegam, że chociaż spędziłem w Londynie prawie 15 miesięcy, Wimbledonu wtedy nie zobaczyłem, bo miałem ręce pełne roboty jak nie na budowie, to w knajpie albo przy żelazku.
Wróciłem na zaproszenie „Expressu Wieczornego”. Redaktor Jerzy Chromik, którego wcześniej spotkałem raz w życiu – na igrzyskach młodzieży szkolnej w Łodzi – kompletował nowy dział sportowy. Nie wiem, dlaczego uznał, że też mu się do czegoś przydam, bo przez ostatnie 15 miesięcy pisałem najwyżej listy do najbliższych.
Dyrektorem finansowym w „EW” był wtedy Jan Gogacz. To jedna z takich postaci, które nawet wiele lat po ich śmierci wciąż wspomina się ciepło. Po prostu porządny człowiek, a na dodatek bardzo lubił sport. Kiedy więc padło hasło „Wimbledon”, Jurek i pan Janek (nigdy nie przeszliśmy na „ty”, chociaż przez kilka lat raz w tygodniu kopaliśmy piłkę razem lub przeciwko sobie) spojrzeli na mnie. Wystarczył im argument, że nie zgubię się w Londynie. Że nigdy wcześniej nie byłem na turnieju tenisowym? Dziś już nie pamiętam, czy im wtedy o tym powiedziałem, czy na wszelki wypadek zataiłem. W każdym razie pierwszym turniejem tenisowym, na którym pojawiłem się w roli dziennikarza, był właśnie Wimbledon. Wimbledon 1992.
Nie będę czarował, że od początku tenis był moim ulubionym sportem. Przeciwnie – Grzegorz Wasylkowski (jeszcze o nim napiszę, bo wykręcił na Wimbledonie numer, jakiego chyba już żaden dziennikarz nie powtórzy) i Andrzej Karczewski (wielokrotny mistrz świata dziennikarzy w tenisie) przez ponad pięć lat zabierali mi wierszówkę. W „Dzienniku Ludowym” na każdym dyżurze pisali o tenisie, więc nie mogłem zarabiać na ukochanej lekkiej atletyce. Była sobota, 27 czerwca 1992 roku, kiedy na Wimbledonie musiałem przeprosić się z tenisem. Nie wiem jak tenis, ale ja nie żałuję.
Tylko jeden polski dziennikarz, zmarły w 2013 roku Zbigniew Dutkowski, był na Wimbledonie więcej razy ode mnie – 29. Panu Zbyszkowi zdarzały się jednak przerwy, ja natomiast od początku nie miałem ani jednej nieobecności. W 2018 roku odebrałem 27. identyfikator prasowy The Championships, bo tak oficjalnie nazywa się wielkoszlemowy turniej w Londynie. Rocznica mało okrągła, przyjmijmy zatem, że pretekstem do napisania tej książki jest 150-lecie All England Lawn Tennis Clubu, na którego kortach rozgrywany jest najsłynniejszy i najbardziej prestiżowy turniej świata, oraz 50. rocznica pierwszego Wielkiego Szlema w formule open, czyli bez podziału na zawodowców i (tak zwanych) amatorów.
Miałem wiele szczęścia, że akurat w 1992 roku po raz pierwszy wysłałem wniosek o akredytację. Jeszcze na początku lat 90. XX wieku przyznawali ją praktycznie wszystkim chętnym, jednak wkrótce zaczęli wymagać wycinków potwierdzających publikacje. Oczywiście tenisowe. A ja w 1992 roku na pewno nie miałbym czym się wykazać, bo i jak?
W tym miejscu trzeba wspomnieć, że na Wimbledonie jeden dziennikarz nie jest równy drugiemu. Akredytacje są podzielone na kategorie. Najwyższa, Centre Court, gwarantuje przede wszystkim miejsce na trybunie prasowej Kortu Centralnego przez cały turniej i upoważnia do wstępu na korty treningowe. Centre Court 9 Days, jak sama nazwa wskazuje, daje wstęp na Kort Centralny przez pierwszych dziewięć dni turnieju, czyli do ćwierćfinałów singla kobiet i mężczyzn włącznie. Rover może pójść na Kort Centralny, ale musi wcześniej poprosić o dodatkowy bilet na konkretny mecz. Nie zawsze dostanie. Najniższa kategoria to Daily Rover – akredytacja ważna tylko przez jeden dzień i dająca wstęp praktycznie jedynie do biura prasowego, salek konferencyjnych, restauracji dla mediów oraz na miejsca dla dziennikarzy na wszystkich kortach poza centralnym.
Pierwszym Polakiem, który został – jak to nazywamy między sobą – „centerkortem”, był pan Zbyszek. Ja, w 2001 roku, awansowałem jako drugi. Kiedy on przestał przyjeżdżać, przez dwa albo trzy lata byłem jedynym, który mógł się pochwalić najwyższą kategorią. Teraz jest nas dwóch – ja i Krzysztof Rawa z „Rzeczpospolitej”.
I dobrze nam z tym mało demokratycznym systemem akredytacji, bo kiedy spóźnimy się na mecz (zdarza się, zdarza…), a nasze miejsca są zajęte i w ogóle już nie ma wolnych krzesełek, nie musimy ani nikomu się tłumaczyć, ani z nikim kłócić. Jeśli ktoś odrzuci nasze grzeczne prośby o ustąpienie miejsca, wystarczy, że zwrócimy się do stewarda. Ten w najbliższej przerwie od razu wyprosi kogoś, kto ma niższą kategorię. „Centerkortom” ustępują wszyscy, a „najndejsom” – wszystkie „rowery”. Tak to działa.
Wiele razy zastanawialiśmy się, jakie są kryteria. Dlaczego ja jestem traktowany lepiej od wysłanników „Gazety Wyborczej”, „Przeglądu Sportowego” czy PAP? Możemy się jedynie domyślać, że na Wimbledonie stołek dostaje się przez zasiedzenie. Jak już wspomniałem, od 1992 roku nie opuściłem ani jednego turnieju, więc pewnie za to komitet mediów All England Lawn Tennis Clubu tak mnie polubił.
Nie powiem, że zawsze było łatwo. Nie ma znaczenia, czy najpierw Jan Gogacz odszedł z wydawnictwa, czy w ogóle zmieniło się wydawnictwo. W każdym razie zmienił się dyrektor finansowy. Nowy chyba nie lubił sportu, a mnie już na pewno. W 1998 roku oświadczył, że „Express Wieczorny” nikogo nie wyśle na Wimbledon, bo kogo obchodzi tenis? W tym samym czasie były przecież mistrzostwa świata w piłce nożnej, co czytelnikowi powinno wystarczyć. Że bez Polaków? Nie szkodzi – piłkarze nie pojadą do Francji, a ja do Londynu.
Co, ja nie pojadę?! Wziąłem urlop, sam zapłaciłem za podróż, obdzwoniłem kolegów z dzienników regionalnych, za niewygórowane honorarium zaoferowałem im korespondencję prosto z Wimbledonu – i pojechałem. Do 12 tytułów, niekonkurujących ze sobą, wysyłałem ten sam tekst. Sześć gazet poprosiło mnie, abym pisał o Wimbledonie do końca turnieju, nawet po powrocie do Warszawy. Warto było, bo nie dość, że całkiem dobrze na tym zarobiłem, to jeszcze w biurze prasowym nie wpisali mi nieobecności. Na Wimbledonie chyba nie ma cięższego grzechu niż nieodebranie przyznanej akredytacji. Od kilku lat formularz jednym przypomina, innych informuje, a wszystkich przestrzega, że opisywanie tego turnieju „is not a right, it’s a privilege”.
Nawet koledzy z innych gazet zauważyli paradoks – dopóki pracowałem na etacie, nie miałem stałego miejsca w biurze prasowym; gdy dostałem biurko numer 234, już nie było mnie w „EW”. Ostatnią („gościnną”) relację dla tego dziennika napisałem 29 czerwca 1999 roku. Nadal na maszynie, na której pierwszego dnia turnieju zawsze przyklejałem karteczkę z apelem: „Please, do not remove!”. Już wtedy prawie wszyscy używali laptopów, a na takich jak ja patrzyli niczym na zbiegów z muzeum techniki. Nazajutrz ukazało się ostatnie z 15 538 wydań „Expressu Wieczornego”. Byłem zbiegiem również z nieistniejącej już gazety.
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autora
Nad imperium brytyjskim słońce mogło nie zachodzić, ale nad Wimbledonem musiRozdział I Mecze z głowy i serca
Nie zawsze jeździłem na cały turniej. Pierwszy raz wpadłem na Wimbledon mniej więcej w połowie, a kilka razy musiałem wyjechać jeszcze przed finałami. Łatwo policzyć: każdy turniej to 127 meczów singla dam i dżentelmenów (taka tam obowiązuje terminologia, chociaż brytyjska etykieta jest odmienna od polskiej i na pierwszym miejscu stawiani są Gentlemen, dopiero po nich Ladies, a Boys zawsze idą przed Girls). Jeśli dodamy deble, miksty, juniorów i dawne gwiazdy (na przykład Wojciecha Fibaka, który taki turniej wygrał) i pomnożymy te wszystkie mecze przez 27 lat, to – nie chce wyjść inaczej – miałem do wyboru kilkanaście tysięcy spotkań.
Szczerze? Co roku oglądam średnio 20, może 30, więc raczej jeszcze mieszczę się w tysiącu. Niektóre wspominamy sobie w biurze prasowym, kiedy gapimy się w monitory i gadamy o pierdołach, bo nuda taka, że aż nie chce się iść na korty. Są takie lata, z których bez zerknięcia do archiwum w laptopie nie możemy przypomnieć sobie chociaż jednego meczu będącego z jakiegoś powodu niezwykłym i godnym wspominania dłużej niż do końca danego turnieju. Nawet subiektywnie. Wiele finałów to też już tylko dwa, czasem cztery nazwiska i wynik. Bywały jednak lata (i mecze) wyjątkowe, takie, o których pamięta się bez żadnej pomocy.
Wygrzebałem z pamięci 25 meczów. Inny ranking podpowiadała głowa, inny serce, zatem kolejność niech będzie chronologiczna.
1. III runda singla mężczyzn, 1992
Andriej Olchowski – Jim Courier 6:4, 4:6, 6:4, 6:4
Do Londynu przyleciałem w piątek po południu. Rozpakowałem się, kupiłem coś na kolację (ponad 25 lat temu mało którego przybysza z Polski, także dziennikarza, było stać na szlajanie się nawet po tanich knajpach) i gazety do poczytania. A nazajutrz rano – autobusem kilka przystanków do linii District, metrem do stacji Southfields i na piechotę do Bramy Numer 5 All England Lawn Tennis Clubu.
Przy biurku się nie rozsiadłem, bo jako nowy nie zostałem przypisany do konkretnego miejsca do pracy. Miałem znaleźć sobie wolne biurko, donieść na nie ciężką jak diabli maszynę do pisania i mieć nadzieję, że pod moją nieobecność (czyli obecność na kortach) nikt mnie nie podsiądzie. Na szczęście karteczka z apelem, o której już wspomniałem („Please, do not remove!”), miała podwójne zastosowanie – do końca turnieju nikt nie skusił się ani na „moją” maszynę, ani na moje miejsce.
Dopiero w 1995 roku, po zaadaptowaniu nowych pomieszczeń, w biurze prasowym zrobiło się trochę luźniej, a nad każdym biurkiem stanął monitor pozwalający oglądać wszystkie mecze bez odrywania tyłka od krzesełka. Do tej pory wybór ograniczał się do rozgrzanych trybun konkretnego kortu albo klimatyzowanej, ale zawsze przepełnionej salki z ponad 20 monitorami zajmującymi całą ścianę.
Pierwszego dnia, pomyślałem, warto najpierw trochę się rozejrzeć w terenie. Sprawdziłem, skąd można nadać faks z relacją i ile to kosztuje (funta za stronę, ale to nie moje zmartwienie, bo płaciła redakcja), czy za kawę i zimne napoje trzeba płacić (na szczęście nie, bo to akurat byłoby z moich pieniędzy), gdzie są biurka innych polskich dziennikarzy i takie tam.
Zadowolony z ustaleń, pisanie pierwszego sprawozdania odłożyłem do niedzieli, bo czekały mnie – no dobrze, tenisistów – dwa dni rywalizacji, a moja gazeta w niedziele nie wychodziła. I wtedy od jednego z polskich kolegów dowiedziałem się, że na tym turnieju niedziela jest przecież wolna od grania, a biuro prasowe zamknięte. Wimbledon popsuł mi plany i wtedy jeszcze nic nie zapowiadało, że kiedyś się polubimy.
Chcąc nie chcąc – raczej nie chcąc, ale musząc – podreptałem po plan gier. Nazwiska zawodników znałem tylko z prasy i telewizji (przecież był to mój pierwszy w życiu turniej tenisowy oglądany od środka), więc wybierałem po numerach. O, Jim Courier… Pamiętałem, że trzy tygodnie wcześniej wygrał Roland Garros. Tu był rozstawiony z „jedynką”, jest zatem od czego (kogo) zacząć.
I tak, całkowicie przypadkowo, trafiłem na największą sensację pierwszego tygodnia turnieju. Nie zamierzam opowiadać piłki po piłce, bo nie pamiętam nawet seta po secie, a wynik musiałem sprawdzić w archiwach. Pamiętam tylko okoliczności tego meczu. Żaden z dziennikarzy siedzących na tyle blisko, abym mógł słyszeć ich rozmowy prowadzone szeptem, nie mówił o grających inaczej niż Courier i „Russian”; żaden nie potrafił prawidłowo wypowiedzieć nazwiska Olchowskiego.
W tenisa wtedy jeszcze nie grałem (zresztą teraz też już nie gram), więc nie zamierzałem wymądrzać się o forhendzie jednego czy bekhendzie drugiego. Pomaszerowałem na konferencje prasowe. Najpierw Rosjanin opowiedział kilka zabawnych historyjek, potem Amerykanin miał do powiedzenia dużo mniej niż po zwycięstwie na Roland Garros i jakoś nikt nie nalegał, aby bawił w sali konferencyjnej choć trochę dłużej. Ci, którzy zostali po wyjściu Couriera, otoczyli drugi rząd, gdzie siedziała największa gwiazda tego popołudnia. Natalii Bykanowej zadano więcej pytań niż obu tenisistom razem wziętym.
Wreszcie wszyscy sobie poszli, a ona mogła odetchnąć. Przyjęła zaproszenie na kawę. Ta „inwestycja” szybko mi się zwróciła, bo Natasza okazała się kopalnią wiedzy nie tylko o sprawcy największej niespodzianki tego turnieju, ale i o tenisie w Rosji w ogóle. Uczyli się grać w tenisa w tym samym czasie – Olchowski w CSKA Moskwa, ona i Andriej Czesnokow w Spartaku. „Malcziki” odbijali nadal, „diewuszka” została dziennikarką.
2. Finał singla kobiet, 1994
Conchita Martínez – Martina Navrátilová 6:4, 3:6, 6:3
Kilka lat wcześniej Conchita Martínez, zapytana o pierwsze wrażenia z gry na trawie, nie bawiła się w kurtuazję i w imieniu większości swoich rodaków wypaliła: „Trawa jest dobra, ale dla krów!”.
W latach 90. XX wieku tenisiści hiszpańscy i argentyńscy zapadali w czerwcu na jakieś epidemie – wszyscy chorowali albo zbiorowo ulegali kontuzjom. Wymyślali najgłupsze wymówki, byle tylko nie przyjeżdżać na Wimbledon. Ich styl gry nijak nie pasował do trawy, nie chcieli zatem tracić czasu, aby odpaść w pierwszej rundzie. Andre Agassi miał wcześniej więcej odwagi i nie chował się za pretekstami. Nie chciał grać ubrany cały na biało, więc nie grał. Gdy zmienił zdanie, wygrał. Tak się zresztą złożyło, że wygrał pierwszy z „moich” Wimbledonów.
Wróćmy jednak do Martínez. Ona akurat zdania nie zmieniła, trawy nie polubiła, ale przynajmniej przestała wspominać o krowach i pastwiskach. Z klubowym nakazem gry w białych strojach też nie od razu się pogodziła. Przed meczem jednej z wcześniejszych rund została odesłana z kortu do szatni. Buty białe, bluzka biała, spódniczka jak śnieg, majtki… majtki były czarne.
Następnego dnia jedna z londyńskich bulwarówek zamieściła rysunek, który muszę opisać, bo rysować nie potrafię. Przez otwarte drzwi widać staruszka-sędziego, który z bliska ogląda majtki na wdzięcznie wypiętej pupie tenisistki. Przed wejściem do pokoju inny arbiter tłumaczy koledze, że ta scenka trwa już chyba pół godziny, a starszy pan ciągle jeszcze nie może podjąć decyzji, czy strój zawodniczki jest wystarczająco „predominantly white”. Tę formułę do regulaminu turnieju wpisano w 1963 roku.
The Championships 1994 miała wygrać Martina, a wygrała Martínez. Dla Navrátilovej byłby to 10. tytuł mistrzowski w singlu, a 19. w ogóle (tytuły numer 19 i 20 zdobyła w grze mieszanej w 1995 i 2003 roku). Mimo prawie 38 lat grała wtedy naprawdę dobrze. To był jej 22. Wimbledon, niektórym dziennikarzom wydawało się, że ostatni, więc powoli zbierało im się na pytania podsumowujące karierę jednej z najlepszych (wielu uważa nawet, że najlepszej) tenisistek wszech czasów.
– Martina, co ci się nie podoba na Wimbledonie?
– Wszystko mi się podoba.
– Czy coś byś jednak zmieniła?
– Tak. Nie mogę zrozumieć, dlaczego od tylu lat przed każdym meczem dostaję różowe ręczniki. Te zielono-purpurowe są znacznie ładniejsze.
Trzeba wyjaśnić, że te brzydsze (zdaniem Navrátilovej) organizatorzy wydają tenisistkom, a te ładniejsze – tenisistom. Następnego dnia na Martinę czekały na korcie zielono-purpurowe.
Śmiechy skończyły się w finale. Martínez wygrała, a Martina siłą woli robiła wszystko, aby na środku trawnika podczas ceremonii wręczania trofeów nie rozpłakać się jak rok wcześniej Jana Novotná. Gdy do odebrania nagrody została wywołana Hiszpanka, owacje na cześć Amerykanki umilkły jak na sygnał dyrygenta. Ktoś nawet nieśmiało zagwizdał. Dopiero po chwili znów rozbrzmiały oklaski, ale już nie tak serdeczne jak dla pokonanej, która w końcu nie wytrzymała i jednak musiała otrzeć łzy, chociaż nie o ramię księżnej Kentu.
3. III runda singla mężczyzn, 1995
Alexander Mronz – Jeff Tarango 7:6(6), 3:1 dyskwalifikacja
Właściwie to nie miałem żadnego racjonalnego powodu, aby pójść akurat na ten mecz. Poza juniorką Aleksandrą Olszą nie było w tym turnieju żadnego tenisisty z Polski. Pod pewnym względem dla dziennikarza z takiego kraju to raj: można sobie oglądać co i kiedy się chce i niekoniecznie wszystko podporządkowywać pracy. Tym bardziej że był piątek, a „Express Wieczorny” ukazywał się wtedy tylko od poniedziałku do piątku, więc nie miałem nic do roboty – z pisaniem relacji i tak musiałem czekać do sobotniego wieczoru.
Polazłem na Kort Numer 13, najbardziej oddalony od biura prasowego. Zanim został przebudowany i „przenumerowany”, miał swój klimacik. Lubiłem usiąść tam sobie na ławeczce dla fotoreporterów i trochę popstrykać. Koledzy fotoreporterzy bardzo nie lubią, kiedy w rozmowie z nimi używam tego czasownika, ale przecież chodzi o mnie, a ja bardziej lubię, niż potrafię robić zdjęcia. No i przez całego seta uczyłem się na Aleksandrze Mronzu i Jeffie Tarango. Dwie dekady temu nie było jeszcze aparatów cyfrowych, nie mogłem zatem od razu sprawdzić, czy zdjęcie się udało, czy może znowu zmarnowałem rolkę filmu.
Na innych kortach grali inni tenisiści, których też chciałem zobaczyć przez okienko aparatu, więc wyszedłem po tie-breaku, czego do dziś nie mogę sobie darować. Bo gdybym został jeszcze ze 20 minut, być może zrobiłbym zdjęcie, o które biłyby się wszystkie brytyjskie tabloidy. Otóż w piątym gemie drugiego seta, gdy po serwisie Tarango został wywołany błąd, Amerykanin zażądał od sędziego Bruno Rebeuha uznania, że to nie aut, lecz as. Arbiter podtrzymał wcześniejszą decyzję, wymiana zdań się przedłużała, zatem publiczność zaczęła się niecierpliwić. Rebeuh również – ukarał tenisistę ostrzeżeniem za marnowanie czasu.
Jeff Tarrango nie przekonał supervisora do swojej wersji wydarzeń
Fot. PA Images / Getty Images
To była iskra. Tarango zażądał przybycia supervisora, który oczywiście nie zmienił żadnej z decyzji stołkowego i nakazał wznowienie gry. Amerykanin odmówił, a po chwili, zwracając się do Rebeuha, wypalił: „Jesteś najbardziej skorumpowanym sędzią w tenisie!”.
Supervisor ogłosił dyskwalifikację Tarango, ale to był dopiero początek przedstawienia. Na kort wkroczyła żona tenisisty, Benedicte, i dwukrotnie spoliczkowała sędziego! Dziennikarzom powiedziała później, że nie zrobiła niczego złego, bo Rebeuh po prostu „zasłużył sobie na tę lekcję”, natomiast Amerykanin, zapytany o reakcję żony, odparł spokojnie: „To Francuzka. Ciągle uczę się tej kultury”.
Przed wyjściem za mąż za Jeffa Tarango pani Benedicte była ponoć partnerką Bruno Rebeuha. To dodałoby jeszcze nieco pikanterii całemu zdarzeniu, jednak tego faktu nie udało mi się potwierdzić.
Komitet All England Lawn Tennis Clubu nie zajmował się związkami rodzinno-towarzyskimi, lecz tylko zapisami regulaminowymi. Za karę potrącił Amerykaninowi z wypłaty rekordowe 15 500 dolarów, a także zakazał mu startu w turnieju w następnym roku.
W wimbledońskiej erze open nie zdyskwalifikowano wcześniej żadnego tenisisty, natomiast w tym feralnym 1995 roku aż trzech. Poza Tarango taka kara spotkała także Tima Henmana i Murphy’ego Jensena. Anglik, rozczarowany po głupio przegranym punkcie, dość mocno uderzył piłkę, która – taki jego pech – trafiła w właśnie przebiegającą ballgirl. Dziewczynka została trafiona w głowę, więc zgodnie z przepisami Henman – i jego partner Jeremy Bates, bo to był mecz pierwszej rundy debla – zostali wykluczeni z turnieju. Ciekawe, że jednym z ich rywali był… Tarango.
Z kolei Jensen, jeden z dwóch amerykańskich braci, których wizerunek wydawał się odpowiedniejszy dla rockandrollowców niż tenisistów, gdzieś się „zawieruszył” przed meczem drugiej rundy miksta. Holenderka Brenda Schultz-McCarthy podejrzewała nawet, że jej partnerowi mogło się stać coś poważnego. Wszystko wskazuje jednak na to, że Murphy zabawił się w jakimś klubie nocnym i zapomniał o tenisie. Tłumaczył się później, że zabłądził w londyńskim metrze, lecz jedna z teorii mówi o chęci uniknięcia kontroli antydopingowej. Marihuana raczej nie była Jensenowi obca…