Skażone krajobrazy - ebook
Skażone krajobrazy - ebook
Skażone krajobrazy to esej o miejscach masowych mordów, dokonywanych w ukryciu, w ścisłej tajemnicy. Mordów, po których zacierano ślady: uciążliwi świadkowie byli likwidowani, doły, do których wrzucano zmarłych, ukrywano pod zasiewami łubinu lub krzakami zdziczałych porzeczek. Martin Pollack pyta, jak mieszka się ludziom na wielkim cmentarzysku Europy. Czy wiedzą, co kryje w sobie ziemia, którą uprawiają? Czy założyli tu warzywniak? Posadzili ziemniaki? Postawili stodołę? Czy też z trwogą wielkim łukiem obchodzą miejscowość, w której jest wielki zbiorowy grób, jak mówią starzy ludzie na wsi? A może nie przejmują się minionym?
Martin Pollack z wrażliwością na krwawą przeszłość postuluje stworzenie mapy „ skażonych krajobrazów”, która pomogłaby ocalić godność ofiar i uchronić je przed niepamięcią dyktowaną strachem. W przeciwnym razie, ostrzega, sprawcy zwyciężą, a zmieniony krajobraz pozostanie na zawsze milczącym triumfem okrucieństwa i buty jego projektantów.
Martin Pollack, znakomity pisarz, autor reportaży i esejów, jest zarazem poszukiwaczem utraconego czasu i strażnikiem pamięci. Ten nosiciel odpowiedzialności narodowej i rodzinnej (o swoim ojcu pisze, że był zbrodniarzem hitlerowskim) za koszmarną przeszłość jest zarazem archeologiem wiedzy o ofiarach dwóch strasznych totalitaryzmów XX wieku: nazizmu i bolszewizmu. Oto spogląda na pole, na ogród, na wzgórze czy na dolinę – i wszędzie widzi to samo: groby, groby, groby… Groby niepochowanych i nieopłakanych, niewinnych i bezsilnych, bezradnych i bezbronnych, bo przecież już martwych. Widzi je w każdym regionie Europy Środkowej i Wschodniej: w Słowenii i Austrii, w Niemczech i w Polsce, w Ukrainie i w Rumunii – wszędzie. Uzmysławia czytelnikowi – z czułością świadomą swego okrucieństwa – że żyjemy na wielkim cmentarzu, że nasze piękne krajobrazy były świadkami zbrodni. Ten krajobraz ożywiony jego piórem skrywa topografię przemocy i okrucieństwa. I mówi Pollack: „Skoro do tego mogło dojść – to może się powtórzyć. Dlatego trzeba być uważnym i czujnym”. Ta książka, pełna heroizmu i smutku, jest świadectwem europejskiego humanisty, który żyje z odwagą, choć całkowicie bez złudzeń.
Adam Michnik
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-876-5 |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Krajobraz”. Pojęcie to budzi w nas najczęściej pozytywne odczucia oraz przyjemne skojarzenia, zwłaszcza jeśli, zupełnie bezkrytycznie, mamy na myśli niezabudowaną i niezaludnioną przestrzeń, którą poznajemy w czasie pieszych wędrówek lub podróży samochodem. Wyobrażamy sobie wtedy łąki i lasy, meandry rzek, potoki, dzikie wąwozy oraz zielone górskie grzbiety, na których człowiek nie odcisnął jeszcze bezwzględnie i nieodwracalnie swojego niszczycielskiego piętna. Widzimy obraz pięknej, radującej wszystkie zmysły natury, jaką znamy z niezliczonych literackich opisów i obrazów. Takie pojmowanie tego hasła jest oczywiście naiwne, ignoruje współczesny dyskurs oraz najnowsze teorie krajobrazu, którym zwłaszcza w ostatnich latach przypisuje się coraz to większe znaczenie. Kiedy zupełnie bezrefleksyjnie, nie obciążając sobie głowy teoretycznymi rozważaniami, słyszę słowo „krajobraz”, od razu mam przed oczyma łąki i sady w południowym Burgenlandzie, stare śliwy i jabłonie, potem pola, w różnych barwach w zależności od pory roku i od owoców, krzaki tarniny oraz pojedyncze drzewa, jesiony, brzozy, potem znowu pola, aż wreszcie las, mieszany las, który kreśli horyzont. Kiedy siedzę u siebie w bibliotece i rozglądam się dookoła, mój wzrok nie natrafia na żaden dom. Oto jak powinien wyglądać krajobraz, myślę wtedy zadowolony. „Ta natura jest krajobrazem, który uobecnia się w spojrzeniu obserwatora przeżywającego ją i odczuwającego w sposób estetyczny” – tak w 1963 roku w programowej rozprawie pod tytułem Krajobraz definiuje go niemiecki filozof Joachim Ritter. Jesteśmy przekonani, że krajobraz, w którym na pierwszy rzut oka nic nie razi, ma na nas łagodzący, kojący wpływ, stwarza poczucie wewnętrznego spokoju i harmonii. Krajobraz, w przeciwieństwie do zurbanizowanej przestrzeni, uważamy za cudownego pocieszyciela i uzdrowiciela. Miejsce, w którym można się zaszyć i czerpać z niego siły. Lecz takie proste to nie jest. Nie zauważamy, że pozornie naturalne i, jak myślimy, ukształtowane wyłącznie przez naturę krajobrazy nie są niczym innym niż tylko ułudą, produktem naszej fantazji i że nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Krajobrazy, o których tu mowa, są zawsze kreowane i kształtowane przez człowieka. Czasami jego ingerencja jest bardzo wyraźna, kiedy indziej mniej i wtedy wydaje nam się, że mamy do czynienia z nietkniętą, dziewiczą naturą. Ale krajobraz, taki jakim go znamy, zawsze był wytworem człowieka. Jesteśmy tego wprawdzie świadomi, gdy tylko na chłodno rozważamy owo niejasne i naładowane emocjami pojęcie, jednak już po chwili znowu pozwalamy, by górę brały emocje. Ponieważ to, jak pojmujemy krajobraz, jest ściśle związane z naszymi odczuciami. Oraz z imaginacją. A szczególnie ze wspomnieniami.
Dotyczy to zwłaszcza krajobrazów naszych najwcześniejszych lat, które – jeśli nasze dzieciństwo było szczęśliwe, bezpieczne – towarzyszą nam jako mgliste idylliczne obrazy przez całe życie i jeszcze po latach przywołują poczucie bezpieczeństwa i ufności, których wtedy, dawno temu, być może doświadczyliśmy. A co, jeśli w tym wypadku to tylko nasza późniejsza projekcja? Produkt naszego życzeniowego myślenia? Czy otoczenie, w którym wzrastaliśmy, było rzeczywiście tak niewinne i błogie, jak teraz po wielu latach nam się wydaje?
Pierwsze lata życia spędziliśmy z matką i rodzeństwem w samotnym gospodarstwie w styryjskiej dolinie rzeki Anizy. Z tamtego czasu zostały mi w pamięci tylko pojedyncze obrazy, przeplatane wielkimi lukami, ale owe drobne ułamki wspomnień głęboko we mnie zapadły.
Było to wkrótce po wojnie, która rzucała swój długi, zimny cień na całe nasze dzieciństwo. Po tym jak w grudniu 1944 roku amerykańskie bomby zniszczyły nasz dom w Linzu, dotarliśmy okrężną drogą do Mitterbergu, małej wsi rozproszonej u stóp górskiego masywu Grimming. Z początku znaleźliśmy schronienie u dziadków w Amstetten, ale kiedy Armia Czerwona była już blisko, zostaliśmy ewakuowani do Mitterbergu. Ewakuowani. Samo to słowo zawiera w sobie całą masę niewygód, uciążliwości, strachu i niepewności, które wtedy naznaczały naszą codzienność. Kiedy jednak dzisiaj wspominam tamte czasy, przed oczyma mam wyłącznie piękne i miłe obrazy. Idyllę. Radowało mnie, pod każdym względem, wiejskie życie w samotnym gospodarstwie, mimo że bez wątpienia były to złe czasy, czasy biedy, jak się o tym wtedy mówiło, nędzy i ubóstwa. My, których los wygnał z miasta w to wiejskie ustronie, odczuwaliśmy ową biedę szczególnie dotkliwie. Jako ewakuowani, urzędowo przydzieleni do obcych ludzi, bez własnego dachu nad głową byliśmy biedniejsi nawet niż miejscowi chłopi. Większa część naszego dobytku, pościel i ubrania, spłonęła w zbombardowanym domu. Jeśli spojrzeć na to obiektywnie, krajobraz moich pierwszych powojennych lat był szary, smutny i nieprzyjazny.
W naszym przypadku dochodziły do tego jeszcze inne uciążliwości. Mój ojciec jako zbrodniarz wojenny był ścigany listem gończym i gdzieś przepadł, co sprawiło, że podczas naszego pobytu w Mitterbergu matkę nagle aresztowano, do dzisiaj nie wiem dlaczego. Może nawiązała kontakt z ukrywającym się mężem i jakoś mu pomagała, zaopatrywała go w pieniądze, odzież albo jedzenie, chociaż sami mieliśmy tak niewiele. Jak się później dowiedziałem, ojciec przez jakiś czas rzeczywiście kręcił się w pobliżu naszego miejsca pobytu, znał tę okolicę ze swoich wcześniejszych wędrówek i wypraw narciarskich, całkiem więc możliwe, że odwiedzał nas nocą. Ja jednak zupełnie tego nie pamiętam, matka też nigdy o tym nie opowiadała. Jej aresztowanie wprawiło nas, dzieci, moją siostrę, brata i mnie, w poczucie rozpaczliwej niepewności. Pewnego dnia przyjechali jeepem dwaj funkcjonariusze policji kryminalnej po cywilnemu i zabrali matkę. Wydaje mi się, że pamiętam, jak siedziała na tylnym siedzeniu w otwartym aucie i do nas machała, a my, płacząc, staliśmy przed domem i patrzyliśmy za oddalającym się samochodem. Możliwe jednak, że tak mi to opowiadano albo że sam wszystko zmyśliłem, chcąc złączyć w całość różne opowieści. Kto opiekował się nami przez następne tygodnie – miałem wtedy cztery lata, brat sześć, siostra dziewięć – tego nie wiem. Przypuszczalnie chłopka, u której nas zakwaterowano, kobieta serdeczna, gotowa do pomocy i o wielkim sercu, albo sąsiedzi, Niemcy, ewakuowani tak jak my. Matka opowiadała później z wyraźną dumą, pomieszaną z oburzeniem, że w Grazu dzieliła celę z prostytutkami. Wesołe panienki podobno jednak życzliwie ją traktowały i dzięki ich dobrym radom i humorowi bez uszczerbku przetrwała ten krótki czas w areszcie śledczym. Także nas, dzieci, bieda i ogólna niepewność mocno dotknęły. Czasami podobno cierpieliśmy głód, nasze ubrania były ciągle za małe, zwłaszcza obuwie, i często łatane, a warunki życiowe w Mitterbergu, pod wieloma względami bardzo proste, by nie powiedzieć prymitywne, bardzo się różniły od tych w naszej willi w Linzu.
Kiedy jednak dzisiaj myślę o tamtych czasach, o samotnej zagrodzie, gdzie nas zakwaterowano, rodzinie, która udzieliła nam schronienia, chłopskich dzieciach, towarzyszach naszych zabaw, budzą się we mnie pozytywne uczucia. Wydaje mi się wtedy, że mógłbym przeżyć to wszystko jeszcze raz. Nawet tego złego koguta, co któregoś dnia, bez wątpienia dlatego że lubiłem go drażnić, sfrunął mi na głowę, a następnie potraktował mnie bezlitośnie swoim ostrym dziobem, zanim krwawiąc i ze strasznym wrzaskiem, wpadłem do domu. Dzisiaj widzę to w łagodniejszym świetle. Teraz kogut ów jawi mi się jako wspaniały, kolorowy, dumny pięknie upierzony ptak, który co rano swym przenikliwym pianiem podrywał mnie ze snu. Z rodzeństwem zapuszczaliśmy się głęboko w las, zbieraliśmy jagody i grzyby, właziliśmy na drzewa i snuliśmy się w wysokiej trawie wokół domu, bacznie pilnując, żeby nie wejść w drogę potężnemu brązowemu bykowi, który, apatyczny i samotny, stał za ogrodzeniem na pastwisku i rzekomo łatwo wpadał w furię, gotów roznieść wszystko dookoła. To był krajobraz mojego dzieciństwa, i był cudowny. Z niczym nieporównywalny. Wesoły i pogodny. Prosty i niefrasobliwy.
Dzisiaj wiem, że tak go sobie wyobrażając, daję się nabrać mojej sfałszowanej pamięci, bo mój mały, ciasny świat w Mitterbergu wcale nie był beztroski, przeciwnie – okazywał się często nieprzyjazny i ponury. Ciemny, zasłonięty często chmurami i górujący nad doliną Anizy, górski masyw Grimming, który mieliśmy codziennie przed oczyma, trafnie to ilustrował – jako ponury obraz grozy. Ale żandarmów, którzy zjawiali się co jakiś czas, żeby wybadać, czy mój poszukiwany ojciec się u nas nie ukrywa, aresztowanie matki, mój lęk, niepewność oraz łzy – wszystko to wyparłem z pamięci i o wszystkim zapomniałem. Z całą pewnością musiałem intuicyjnie odczuwać strach oraz niepewność dorosłych, nie można sobie tego inaczej wyobrazić, mimo to z perspektywy czasu wydaje się, że wszystkie tego typu wspomnienia całkowicie się zatarły. Wmawiałem sobie, że nie było to wcale takie straszne i że dorośli w swych opowiadaniach o nędzy pierwszych powojennych lat na pewno przesadzają. Długo tkwiłem przy swoim, dziś wiem, że absurdalnym, wyobrażeniu, że takiej biedy i niedostatku, o których tak szczegółowo lubiła w późniejszych latach opowiadać moja matka, ja sam nigdy nie zaznałem. Żadnego głodu, zimna, lęków ani zmartwień. Wszystkie te przykre doznania od siebie odsunąłem, nie umiałem albo nie chciałem o nich pamiętać. W marcu 1947 roku, kiedy my mieszkaliśmy w samotnej zagrodzie niedaleko Mitterbergu, mój ojciec został zamordowany na przełęczy Brenner podczas ucieczki. Dowiedziałem się o tym dużo później, ale matkę powiadomiono o śmierci męża jeszcze w Mitterbergu. Jej rozpaczy, a kochała go ponad wszystko, nie pamiętam zupełnie. Nigdy nie kojarzyłem tego dramatycznego wydarzenia, które zmieniło całe moje życie, z pobytem w małej styryjskiej wiosce w dolinie Anizy. I do dzisiaj go nie kojarzę. Żaden cień nie powinien był zepsuć moich wyobrażeń o własnym dzieciństwie ani o krajobrazie, w którym się ono umościło.
Być może te doświadczenia sprawiły również, że uwrażliwiłem się na dwuznaczność słowa „krajobraz”. Przez długie lata z krajobrazem mojego wczesnego dzieciństwa łączyłem najpiękniejsze i najprzyjemniejsze wspomnienia. Później jednak zacząłem krytycznie odnosić się do naszej rodzinnej historii, zdałem sobie sprawę, że mojemu wyidealizowanemu spojrzeniu winne były przede wszystkim dziecięca naiwność i totalna niewiedza. Nagle cała ta okolica u stóp Grimmingu przestała wydawać mi się tak sielska i niewinna, a moje o niej wyobrażenie pokryło się głębokimi rysami. Mimo to krajobraz mojego dzieciństwa, nawet jeśli niekiedy z perspektywy czasu wydawał mi się niezgłębiony, nie miał nic wspólnego ze skażonymi krajobrazami, o których będzie tu później mowa. Mniej więcej w tym samym okresie dowiedziałem się, jakie znaczenie w nieodległej przeszłości przypisywano pojęciu „krajobraz” w języku narodowego socjalizmu. Już w XIX wieku tak zwani narodowi autorzy oraz teoretycy, geografowie i historycy podkreślali w swoich pismach uzasadnioną rasowo różnicę pomiędzy kształtującym krajobraz w rzekomo twórczy sposób niemieckim człowiekiem a jego słowiańskimi sąsiadami, ponoć ociężałymi słabeuszami, którzy według orędowników niemieckiej misji na Wschodzie bezczynnie koczują w nieurodzajnej i bagnistej puszczy, czekając tylko na to, by ich przejęli i ucywilizowali ambitni Germanie. Z tych pokrętnych teorii zrodziły się w narodowym socjalizmie wypędzenia i ludobójstwa. W oczach narodowosocjalistycznych projektantów krajobrazu, przygotowujących teoretycznie drogę do podbojów, krajobrazy Europy Wschodniej były na skutek kulturowego i cywilizacyjnego zacofania żyjących tam narodów – Słowian i Żydów – wyjałowione i spustoszone. Tak więc szlachetnym zadaniem Niemców stało się doprowadzenie tych rzeczy do porządku i przeobrażenie jałowych mokradeł oraz przepastnych borów w kwitnące ogrody. W tym sensie Niemcy czuli się powołani, by objąć w swoje posiadanie ziemie na Wschodzie.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.