- W empik go
Sklep z pamiątkami - ebook
Sklep z pamiątkami - ebook
„Sklep z pamiątkami” to zbiór 4 opowiadań stworzonych na kanwie oplecionych w fabułę wspomnień.
JEDEN ROK Z ŻYCIA DZIECKA
Opis losów autora i jego rodziny w czasie Powstania Warszawskiego, kiedy to Niemcy wysiedlili ludność Warszawy.
PIERWSZY CZŁOWIEK W KOSMOSIE
Autentyczne zdarzenie, które miało miejsce dzień po locie Gagarina na warszawskim Żoliborzu.
DZIESIĘĆ W SKALI BEAUFORTA
Relacja z jesiennego rejsu jachtem po Bałtyku w czasach PRL-u.
JONASZ
Historia wyjątkowego pechowca, którego autor spotkał na rejsie taklowniczym.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-358-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z ŻYCIA DZIECKA
*
Jeden rok dla pięcioletniego dziecka to dwadzieścia procent jego całego życia. To dla niego cała wieczność.
Obóz Przejściowy w Pruszkowie – byłem w nim więźniem przez tydzień, a może dziesięć dni. Dokładnie nie pamiętam, bo byłem wtedy pięcioletnim chłopcem, a dziecko nie może pamiętać wszystkich szczegółów. Świat dziecka jest znacznie mniejszy od świata dorosłych. Ze względu na swój wzrost ogarnia ono wzrokiem znacznie mniej niż dorosły człowiek. Umysł dziecka nie pojmuje, co się w takich okolicznościach dzieje – czuje tylko, że to coś groźnego i ogarnia je wielki strach. Pamięć dziecka rejestruje zazwyczaj tylko pojedyncze obrazy, te najbardziej przeżywane, a nie całe sekwencje tragicznych zdarzeń.
Nie mogę więc opisać dokładnie tego obozu – ani jak wyglądał, ani jego organizacji i zasad działania.W mojej pamięci utkwiło jednak wiele obrazów z tamtych tragicznych czasów. Widzę je dokładnie, ze wszystkimi szczegółami, w pełni barw.
*
Pamięć moja sięga ostatnich lat okupacji, a wiele zdarzeń znam z opowieści swoich rodziców, jak również z pamiętnika mojego Ojca. Zachowało się również trochę dokumentów i wiele fotografii.
Podczas okupacji zamieszkaliśmy na Marymoncie. W 1942 roku Ojciec wybudował dom przy ulicy Kiwerskiej 28, tuż pod Laskiem Bielańskim. Piętrowy budynek powstał w ciągu dwóch tygodni. Stawiali go robotnicy zatrudnieni przez Niemców przy budowie, w Lasku Bielańskim, koszar dla Luftwaffe.
Ze dwa lata wcześniej, dwieście metrów dalej, przy ulicy Klaudyny 21, duży dom wybudował brat Ojca, Michał. Przy końcu Kiwerskiej, na nieistniejącej już dzisiaj ulicy Czosnowskiej, mieszkała z córką Stasią i babcią Michaliną siostra Ojca, Wiktoria, żona zaginionego bez wieści podczas kampanii wrześniowej pułkownika Stanisława Lisa.
Zabudowa Marymontu była bardzo luźna. Miasto dopiero wkraczało na tereny dawniejszych wsi. Obok murowanych domów, często jeszcze nieotynkowanych, było wiele domów drewnianych, a nawet zagród typowo wiejskich. Zamieszkała tu ludność była bardzo zróżnicowana pod względem społecznym. W XIX wieku władze carskie osadzały tu recydywistów, skutkiem czego sporo tu było złodziei i opryszków, dziedziczących zawód z ojca na syna. Przestrzegali oni jednak złodziejskiej zasady, że tam, gdzie się mieszka, tam się nie kradnie. Jednakże wojna demoralizuje ludzi i podczas okupacji, a zwłaszcza w jej ostatnich latach, nie było nocy bez napadów rabunkowych i strzelaniny.
Sporą grupę stanowili wozacy oraz rolnicy. Przed naszym domem było spore pole obsiewane żytem, a w jego głębi stała duża, drewniana zagroda ze stajnią dla kilku koni i wozami stojącymi na podwórzu. Były też spore gospodarstwa ogrodnicze.
Pod koniec lat trzydziestych niewielkie murowane domki z ogródkami budowali tu tramwajarze, którzy przed wojną dobrze zarabiali i cieszyli się dużym prestiżem społecznym. Naszymi bezpośrednimi sąsiadami była tramwajarska rodzina państwa Bocianów: małżeństwo z dwiema córkami. Starsza z nich, Teresa, na pewno przeszła przez obóz w Pruszkowie. Jako ostatni zaczęli osiedlać się w tych okolicach urzędnicy i drobni przedsiębiorcy.
*
Na Marymoncie nie odczuwało się okupacji. Niemcy się tutaj nie zapuszczali, więc życie toczyło się normalnym, spokojnym trybem.Początkowo można było swobodnie chodzić po Lasku Bielańskim i nad brzegiem Wisły, więc często spacerowałem z Mamą po lesie. W niedziele i święta chodziliśmy z rodziną i sąsiadami na msze do klasztoru Kamedułów. Latem tłumy warszawiaków zjeżdżały się na majówki do Lasku i okupowały nadwiślańskie plaże. Dużym powodzeniem cieszyła się restauracja U Bochenka, w której serwowano wyśmienite obiady. Położona była na wysokiej, stromej skarpie, tuż obok klasztoru. Wokół niej rosły wielkie, stare dęby, a widok na Wisłę zapierał dech w piersiach. Pamiętam, że pewnej niedzieli plażowaliśmy nad Wisłą z państwem Hołubcami, tuż pod tą skarpą. Gdy nadeszła pora obiadu, wręcz pędem wspięliśmy się po piaszczystym zboczu, aby znaleźć wolne miejsce na tarasie restauracji.
Pan Hołubiec bardzo mi imponował. Był pilotem myśliwskim podczas pierwszej wojny światowej i odniósł kontuzję podczas przymusowego lądowania. Miał sztywną nogę i mocno utykał. Gdy poznałem jego historię, natychmiast postanowiłem zostać lotnikiem.
Jakiś czas później Niemcy zakazali wstępu do Lasku. Od strony Marymontu teren został ogrodzony drutami kolczastymi, za którymi Niemcy posadzili szeroki na dziesięć metrów rząd młodych brzózek. Drzewka szybko rosły i miały zasłonić widok wnętrza lasu. Wszędzie wisiały ostrzeżenia, że wstęp grozi śmiercią.
*
Mama była kasjerką w sklepie słynnej firmy Bracia Pakulscy, przy rogu Brackiej i Chmielnej. Kiedyś zabrała mnie do Śródmieścia. Gdy wracaliśmy dorożką, nagle znaleźliśmy się w centrum łapanki. Widziałem uciekających przechodniów i niemieckich żandarmów, zapędzających ich wrzaskami do samochodów ciężarowych. Zrozumiałem wtedy, że Niemcy to źli i niebezpieczni ludzie. Naszą dorożkę też zatrzymano, ale Mama miała ważny ausweis, więc nas szczęśliwie przepuszczono.
Ojciec należał do AK, ale o tym nie wiedziała nawet Mama. Organizacja była głęboko utajniona i Ojciec widywał się tylko z dowódcą swego plutonu i z jednym z żołnierzy. Znał jedynie ich pseudonimy.
Pewnej nocy, wiosną 1943 roku, zbudził mnie jakiś hałas dobiegający z przedpokoju. Zaniepokojony wstałem z łóżka i poszedłem zobaczyć, co się dzieje. Drzwi wejściowe były szeroko otwarte, a w nich stał Ojciec, żywo dyskutujący o czymś z Mamą. Za nimi, na podeście, stał jakiś obcy mężczyzna i czterech małych chłopców. Byli ubrani na czarno, a na głowach mieli czarne cyklistówki. Na śmiertelnie białych twarzach odcinały się wielkie, przerażone, czarne oczy. Cali trzęśli się ze strachu. Na mój widok rodzice natychmiast ucichli, a Mama odprowadziła mnie do łóżka. Po chwili usłyszałem hałas zamykanych drzwi i w domu zapanowała cisza.
*
Wiele lat później dowiedziałem się, że były to żydowskie dzieci, odbite przez warszawiaków z transportu do obozu zagłady. Z niewiadomych powodów Niemcy zostawili jeden wagon pełen małych dzieci na Dworcu Gdańskim. Ludzie to zauważyli i wieść natychmiast rozeszła się po mieście. Gdy nadeszła noc, otworzyli wagon i wyprowadzili wszystkie dzieci. W akcji tej brał udział oddział AK, do którego należał mój Ojciec. Dla dzieci szybko znaleziono bezpieczne kryjówki, w których mogły dotrwać do końca wojny.
Nie wiem, co się dalej stało z czwórką przyprowadzoną do domu przez Ojca. Albo ukrywali się przez jakiś czas w naszej piwnicy, albo od razu zostali przekazani do następnych opiekunów. Rodzice nigdy o tym nie wspominali. Jednak wiele lat po wojnie przypomniało mi się to zdarzenie i spytałem o nie Mamę. Wtedy dowiedziałem się prawdy. Rodzice nie chwalili się tym, uważali za rzecz normalną ratowanie bliźnich bez względu na to, kim są.
*
Lato 1944 roku było gorące, a atmosfera w Warszawie stawała się coraz bardziej nerwowa. Wiedziano o klęskach Niemiec i o nadciągającej Armii Czerwonej. Spodziewano się też wybuchu powstania – wyglądano go wręcz z utęsknieniem. Obawiano się ofiar i zniszczeń w walce z Niemcami, ale bano się także nadejścia Rosjan. Wielu ludzi pamiętało rok 1920 – mordy, gwałty i rabunki, jakich dopuszczali się krasnoarmiejcy.
Wiele rodzin przeniosło się do miejscowości podwarszawskich. Znaczna część wyjechała na wieś, do rodzin. Bardziej zapobiegliwi chowali co cenniejsze rzeczy w różnych skrytkach. Pieniądze i kosztowności zakopywano w ogródkach. Byli i tacy, co budowali zamaskowane schrony dla całej rodziny.
Stryj mój Michał wybudował podziemny, betonowy schron, do którego wchodziło się przez klapę stojącego w ogrodzie murowanego śmietnika. Przetrwał tam z żoną i synem powstanie oraz wyzwolenie i upilnował dom przed szabrownikami już po wyzwoleniu Warszawy.
Moi rodzice ukryli większość dobytku w ostatniej, dużej piwnicy. Zniesiono tam część mebli, zastawy stołowe, pościel, ubrania, a także rozebrany fortepian Stenwaya. Wejście do piwnicy Ojciec zamurował i zastawił różnymi rupieciami, aby było niewidoczne.
*
Dwudziestego dziewiątego lipca, we wtorek, wpadł do nas zdyszany łącznik z plutonu Ojca i zabrał go do punktu zbornego. Za parę godzin miało wybuchnąć powstanie. Nie wybuchło jednak. Ojciec wrócił następnego dnia rano. Powstanie rozpoczęło się w piątek, pierwszego sierpnia. Akurat siadaliśmy do obiadu, na który przyszła ciocia Wikcia ze Stasią i babcią Michaliną, gdy po Ojca przybiegł łącznik. Obiadu wspólnie nie zjedzono. Jedliśmy go tylko z Mamą, której ze zdenerwowania tak się trzęsły ręce, że słychać było brzęk sztućców uderzających o talerz.
*
Walki na Marymoncie trwały około tygodnia. Bywało, że były bardzo zażarte. Wokół świstały kule. Słychać było huk rozrywających się pocisków artyleryjskich i moździerzowych. Nie można było wychylić nosa z domu. W tych dniach w nasz dom trafiły trzy pociski z artylerii polowej. Nie przebiły grubych murów, ale w ścianach widać było duże wyrwy. Ściany domu były gęsto poznaczone śladami po pociskach karabinowych. Jakimś cudem nie stłukła się żadna szyba. To piekło szalało zarówno w dzień, jak i w nocy.
W czasie najintensywniejszego ostrzału chowaliśmy się do piwnicy. Nasz dom był najsolidniejszym budynkiem w najbliższej okolicy i miał duże piwnice o grubych murach. Dlatego też – w najniebezpieczniejszych momentach – szukali tu schronienia nasi sąsiedzi. Mama zamykała tylko mieszkanie, a furtka i drzwi wejściowe nie były zamykane na klucz, by sąsiedzi bez trudu mogli się do nas dostać.
Pewnej nocy, gdy siedzieliśmy skuleni w końcu piwnicznego korytarza, nagle otworzyły się drzwi i wpadło przez nie dwóch młodych powstańców. Byli zdyszani i bardzo wystraszeni. Pamiętam jak dziś, że jeden miał dużą, mokrą plamę ciągnącą się od kroku aż do kolan. Pewnie ścigali ich Niemcy i biedak zsikał się w spodnie. Wbiegli do naszej piwnicy szukając schronienia, ale gdy zobaczyli grupę kobiet i małych dzieci, zamienili między sobą kilka słów i wybiegli z domu. Nie wiem, czy udało im się uciec przed pogonią i czy przeżyli. Po tej nocy w pobliżu naszego domu leżało wiele trupów – głównie żołnierzy niemieckich.
Po tygodniu walki wygasły i znów zapanował spokój. Nie mieliśmy żadnych wieści o Ojcu – aż tu nagle, w słoneczne przedpołudnie jedenastego sierpnia, otworzyły się drzwi i stanął w nich nasz ukochany Tata. Był brudny i zarośnięty. Ubranie miał w strzępach i mocno kulał na prawą nogę. Radość była nie do opisania.
*
Wiele się nie nawojował. Ranny został już w pierwszej godzinie powstania. Kula pistoletowa trafiła go w prawe udo, tuż nad kolanem, i utkwiła w nodze. Dziesięć dni przeleżał w szpitalu powstańczym, gdzie zdezynfekowano i opatrzono ranę, a gdy walki ustały i poczuł się lepiej, wrócił do domu. Po drodze spotkał dwóch małych chłopców, którzy usiłowali dostać się z Bielan do domu na Marymoncie. Szli Podleśną, mając po lewej stronie stacjonujących w CIWF-ie lotników z Luftwaffe, a z prawej Ukraińców z brygady Dirlewangera. Początkowo zabawiali się w celowanie do idących, lecz po jakimś czasie zaczęli do nich strzelać naprawdę. Ci dotarli już jednak do schodzącego w dół zbocza skarpy i, czołgając się, dobrnęli do pierwszych zabudowań Marymontu.
Przez następny tydzień Ojciec wypoczywał, a rana powoli się goiła. Znikał obrzęk i, choć rana wciąż była otwarta, Tata chodził coraz lepiej. Zawsze lubił się opalać, więc wyciągnął z piwnicy leżak i ustawił go przy bocznej ścianie domu, w miejscu osłoniętym od kul. Niemieccy gołębiarze, usadowieni na dachu wieży CIWF-u, strzelali bowiem do wszystkiego, co się rusza.
Gdy Niemcy oczyścili z powstańców Bielany i Marymont, snajperzy przestali wreszcie strzelać do kogo popadnie. Zaczęły za to krążyć pogłoski, że Marymont lada dzień zostanie wysiedlony. Ponieważ doświadczyli już tego mieszkańcy innych dzielnic, wiadomym było, że będzie można zabrać ze sobą tylko tyle, ile się udźwignie. Jak się później okazało, nasi rodzice byli przygotowani na tułaczkę bardzo dobrze. Spakowali trochę ciepłych ubrań, parę koców, prześcieradła i powłoczki, jakieś miski i kubki, kilka prostych narzędzi i trochę jedzenia.