- promocja
- W empik go
Sklepik z Niespodzianką: Bogusia. Tom 1 - ebook
Sklepik z Niespodzianką: Bogusia. Tom 1 - ebook
Wszystko zaczęło się w nadmorskim miasteczku, przez które przejeżdżała Bogusia. Nazywało się Pogodna – któż nie chciałby tam mieszkać? Skoro zaś los dawał jej znaki: a to czarny kot wygrzewający się na parapecie, a to tabliczka „Do wynajęcia” na jednej z uroczych kamieniczek, dziewczyna nie zastanawiała się długo.
Bogusia postanawia spełnić swoje wielkie marzenie i otwiera w Pogodnej małą kawiarenkę, w której można napić się aromatycznej czekolady i zjeść ciasto własnej roboty. Sklepik z Niespodzianką staje się ulubionym miejscem spotkań mieszkańców Pogodnej, a Bogusia zaprzyjaźnia się z energiczną radną Adelą, wrażliwą Lidką, która prowadzi lecznicę dla zwierząt, piękną Konstancją i panią Stasią, która jest dobrym duchem miasteczka.
Dzięki nim przekonuje się o sile kobiecej przyjaźni, która w trudnych chwilach okazuje się największą wartością.
Czy Bogusia pozna w Pogodnej również smak miłości?
Jaką cenę zapłaci za spełnienie marzeń?
Czy będzie warto?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7389-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego dnia zaczęła się moja wielka przygoda, choć oczywiście nie miałam o tym wtedy pojęcia.
Bogusia, zwana przez mamę Gusią, a przez tatę – nie wiedzieć czemu – Guciem, właśnie wracała do Warszawy z dwuletniej tułaczki po obczyźnie. W stolicy zamierzała za zaoszczędzone pieniądze otworzyć kwiaciarnię, zaopatrującą w wymyślne i piekielnie drogie kompozycje kwiatowe (dawniej nazywane po prostu bukietami) uroczyste imprezy (najchętniej śluby celebrytów) – takie były życiowe plany Bogusi, ale… ale zatrzymała się na rynku w Pogodnej. To na pewno czar tej nazwy! Albo kamieniczek.
Ujrzawszy ogłoszenie, bez namysłu pobiegła do spożywczego dwa domy dalej. Młoda ekspedientka, z niewymuszonym uśmiechem obsługująca amatorów pięknie pachnącego chleba i pysznych jagodzianek, poproszona przez Bogusię, zawołała właściciela i… pół godziny później dziewczyna dzwoniła do domu, do stęsknionych rodziców.
– Mamuś, spóźnię się trochę – zaczęła. – Jak trochę? Noo, na oko ze dwadzieścia cztery godziny. Nie, nie, jestem już w Polsce! Przecież dzwoniłam zaraz po przylocie, ale wracam okrężną drogą… Oj, wzdłuż wybrzeża, wiesz, jak kocham polskie morze, i zatrzymam się na noc gdzieś po drodze, żeby nie jechać po nocy, okej?
Oczywiście usłyszała od kochanej rodzicielki „okej”, a przy okazji parę troskliwych napomnień: „Ale zatrzymaj się w porządnym hotelu, broń Boże w jakiejś melinie”, no i „Jedź ostrożnie!”, a także „Pamiętaj, że jesteś uczulona na orzechy arachidowe” – cokolwiek miało to znaczyć. Ach, ta mama… „I nie przepłacaj! Tutaj są ceny polskie, nie holenderskie!”. Rzeczywiście, w porównaniu z Holandią, gdzie pensje były europejskie, a ceny księżycowe, w kraju wszystko wydawało się Bogusi dziwnie tanie.
Na przykład czynsz za ową kamieniczkę…
– Nie wiem, czy pani rozumie… hmm… ale chcę wynająć całość, nie tylko sklep na parterze.
Starszy pan, którego przedstawiła przyjezdnej ekspedientka, jak się okazało jego wnuczka, patrzył na Bogusię z troską poczciwymi, niebieskimi oczami, ukrytymi za połówkami okularów. Troska była uzasadniona. Prawdopodobnie dziewczyny będącej tuż po studiach nie stać na wynajęcie dwupiętrowego lokum w samym sercu Pogodnej.
– Nie te lata, bym biegał po schodach, do wnuczki się przeprowadziłem, więc muszę wynająć dom po rodzicach. A jeśli trafi się kupiec, to i sprzedać, wnuki obdzielić, wspomóc w ciężkich czasach.
– Rozumiem – odparła Bogusława markotnie. A już widziała siebie urzędującą w sklepiku na parterze. – A ile wynosiłby czynsz za całość?
Starszy pan się zawahał, potarł brodę.
– Tysiąc złotych bym chciał. I opłaty do tego.
Dziewczyna oniemiała. Tysiąc złotych za dwa piętra?! Tata miał rację, ceny okazały się środkowoeuropejskie…
– Myślę, że byłoby mnie stać – rzekła powoli. – Zaoszczędziłam w Holandii.
Starszy pan uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Moi wnukowie też dorabiają na zmywaku, jak to się mówi.
– Nie pracowałam na zmywaku. Wykopywałam cebulki tulipanów! – obruszyła się.
Uniósł ręce w pojednawczym geście.
– Czy chciałaby pani obejrzeć dom? – Zmieniając zręcznie temat, zaprosił ją gestem dłoni do wewnątrz.
Chciała.
Czarny kot wpatrywał się w nią badawczo, gdy pan Jakub, tak miał na imię właściciel kamieniczki, ciężkim mosiężnym kluczem otwierał dębowe drzwi.
– Co, Kocie Adeli, pilnujesz dobytku? – Uśmiechnął się do zwierzaka, który zeskoczył z parapetu na schodki i tanecznym krokiem zaczął pląsać dookoła jego nóg. – To Kot Adeli, naszej miejscowej czarownicy. To znaczy Adela nie jest prawdziwą czarownicą, tak ją tylko nazywamy, bo ma dar rzucania uroków miłosnych – usprawiedliwił się natychmiast. Zresztą może nie tyle siebie, ile ową Adelę, czarownicę.
Skinęła głową. Nie miała nic przeciwko miejscowym wiedźmom i ich rozmruczanym kocurom. Ten wszedł do ciemnego wnętrza jak do siebie, nie oglądając się ani na Bogusię, ani na pana Jakuba.
Pstryknął przełącznik, a duża pusta przestrzeń pojaśniała. I to nie od jednej smętnej żarówki u sufitu, jak się mogła spodziewać, ale od sześcioramiennego mosiężnego żyrandola, pokrytego patyną minionych dziesięcioleci.
Pan Jakub otworzył okno, pchnął okiennice i do środka wlał się potok słonecznego światła, Bogusia zaś rozejrzała się, oczarowana.
To pomieszczenie, jak pewnie cały dom, miało klimat. Naprzeciw wejścia stała masywna, antyczna lada z ciemnego drewna, o ścianę za nią opierał się równie wspaniały i potężny kredens. Bogusia minęła ladę i, zachwycona, stanęła przed kredensem. Otworzyła przeszklone drzwiczki. Skrzypnęły cichutko, jakby na powitanie.
– Jeśli trzeba, to się wyniesie – rzekł szybko pan Jakub, wiedząc, że w dzisiejszych czasach młodzież zamiast starych gratów woli meble z Ikei, ale Bogusia energicznie zaprotestowała:
– Nie, nie! Bardzo proszę, niech zostanie. Tak cudnie pasuje do tego miejsca.
Starszy człowiek rozpromienił się z radości.
– Mój ojciec, aptekarz, go sprowadził. Stara, dobra niemiecka robota. – Stanął obok dziewczyny i z miłością pogładził wypolerowane drewno. – A te szybki to nie jakieś tam szkło, ale najprawdziwszy kryształ. Ot co!
Dziewczyna, patrząc w szklaną taflę, uśmiechnęła się na widok kilku miniaturowych kopii samej siebie. O dziwo, we wnętrzu, zamkniętym przecież na cztery spusty, panował ład, nie unosił się kurz i nie czuła stęchlizny. Widać w starym, opuszczonym domu mimo wszystko ktoś sprzątał.
Bogusia obeszła ladę i przez nieduże okienko zajrzała do sąsiedniego pomieszczenia.
– Tędy ojciec podawał gotowe mikstury – wyjaśnił pan Jakub. – Choć podejrzewam, że kiedyś znajdowała się tu jadłodajnia. To stary dom, zabory jeszcze pamięta. A właśnie… co pani chciałaby tutaj urządzić?
– Kwiaciarnię – odparła bez namysłu i czekała na słowa pochwały, ale mężczyzna pokręcił głową.
– Są już w Pogodnej dwie. Obie po drugiej stronie rynku, stąd ich nie widać. Nie zrobi pani biznesu na kwiatach, pani Bogusiu, oj, nie zrobi. – Zafrasował się.
Dziewczynie również zrzedła mina. Czym innym mogłaby się zająć? Rozejrzała się po pustym pomieszczeniu, zachęcająco rozświetlonym przez słońce. Bardzo chciałaby objąć kamieniczkę w posiadanie, ale oprócz kwiaciarni nic nie przychodziło jej do głowy. Może później. Bo nie zamierzała się szybko poddawać.
Przeszła do sąsiedniego pomieszczenia z małym okienkiem wychodzącym na tyły budynku. Otworzyła solidne dębowe drzwi i znalazła się w niedużym, zdziczałym ogrodzie.
– Drugie drzwi do ogrodu prowadzą z klatki schodowej, może pani odpoczywać, nie natykając się na klientów – wyjaśnił pan Jakub, wskazując ręką sąsiednie wyjście. – Parę schodków i już wyleguje się pani na leżaczku, tylko Sławka przyślę, to mój najmłodszy wnuczek, by nieco ten ogród ogarnął, trawnik przystrzygł.
Bogusia kiwnęła głową i nacisnęła klamkę drzwi prowadzących do części mieszkalnej. Starszy pan pospieszył z kluczami i po chwili znaleźli się na wąskich schodach tonących w tajemniczym półmroku.
– Śmiało – zachęcił dziewczynę, zapaliwszy światło.
Ruszyła na górę ze wstrzymanym, nie wiedzieć czemu, oddechem. Z każdym kamiennym stopniem rosło w niej uczucie, że pokocha ten dom.
Pokój nad sklepem, największy na piętrze, wyglądał wspaniale. Duże potrójne okno, przez które wlewał się do wnętrza potok światła, wychodziło na południe, na senny ryneczek. Pod oknem królował dębowy stół na sześć osób i tyleż krzeseł obitych spłowiałym aksamitem. Pod ścianą stał kredens, nieco mniejszy niż na parterze; za jego szybkami dostrzegła zastawę stołową. Bogusia wcale by się nie zdziwiła, gdyby talerze i filiżanki były z porcelany.
Wygodna kanapa, obita identycznie jak krzesła, i dwa fotele, takie że tylko zapaść się w nie i już tak pozostać, dopełniały klimatu starego domu.
Drzwi po lewej prowadziły z salonu do dwóch pokojów w amfiladzie: większego i zaraz za nim malutkiego, z oknami wychodzącymi na skąpane w zachodzącym słońcu łąki. Ten mniejszy Bogusia od razu upatrzyła sobie na sypialnię. Przysiadła na łóżku okrytym żakardową kapą. Okazało się tak miękkie, że dziewczyna poczuła, jak bardzo jest zmęczona i jak chciałaby wyciągnąć się i zasnąć w najlepsze. Ale zaraz się poderwała, ciekawa reszty domu.
Z sypialenki przechodziło się do korytarza, stamtąd jedne drzwi prowadziły do kuchni, z której z kolei można było wrócić do salonu, obchodząc mieszkanie dookoła. Bardzo się to, romantycznej w głębi duszy, dziewczynie podobało.
Pośrodku tego labiryntu królowała łazienka z wielką żeliwną wanną na lwich łapach, na widok której Bogusia zamarzyła o gorącej kąpieli. O dziwo, po przekręceniu kurka popłynęła czysta woda, a piecyk zaszumiał wesoło. Gorąca kąpiel wcale nie musiała pozostać w sferze marzeń!
– Czy mogę wynająć ten dom już od dziś? Od teraz? – zapytała z nadzieją, że odpowiedź brzmi: tak.
– Od teraz? – Pan Jakub był wyraźnie zaskoczony. – Ale… on zaniedbany, zamknięty od dawna stoi. Przyjdę jutro raniutko z wnuczkami, wysprzątamy, przewietrzymy…
– Bardzo chciałabym już dziś w nim nocować – przyznała Bogusia i popatrzyła na starszego pana błagalnie.
– Ale… ależ oczywiście, oczywiście! – Rozpromienił się w jednej chwili. – Ma swój niepowtarzalny klimat, prawda?
Przytaknęła z przekonaniem, co pana Jakuba wzruszyło niemal do łez. Młodzi woleli domy z suporeksu, okna z plastiku, a meble z chromu i szkła. Gdzież przyszłoby któremuś do głowy mieszkać wśród tylu rupieci! A jednak wyjątek się trafił. Mężczyzna z sympatią, niemal z czułością spojrzał na dwudziestosześcioletnią dziewczynę rozglądającą się dookoła z zachwytem w szarych oczach. Tak, ta młoda dama z włosami splecionymi w dwa warkoczyki dawała się lubić od pierwszego wejrzenia.
– Możemy zaraz podpisać umowę najmu, a ja wpłacę zaliczkę i…
– Ależ gdzie tam! – Zamachał rękami. – Formalności jutro. Jutro. Pani musi być śmiertelnie zmęczona po podróży. Ja zaraz pościel przyniosę świeżutką. Poduszki i kołdrę. Co jeszcze? Prześcieradła, ręczniki…
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Ręczniki mam gdzieś spakowane, ale nie dam głowy, w której walizie. I pranie by im się przydało.
– Oj tam, ręczników ci u nas dostatek!
Pan Jakub już miał ruszyć po czystą, wykrochmaloną i wyprasowaną pościel dla niespodziewanego gościa, gdy zatrzymał się i podał dziewczynie pęk kluczy.
– Proszę czuć się właścicielką – rzekł z emfazą. – Dom panią przyjął i zaakceptował, więc i my przyjmujemy. Witamy w Pogodnej! Jeszcze jedno: wieczorem czy w nocy na strych bym nie wchodził. Trochę tam straszy – dokończył scenicznym szeptem, a widząc minę dziewczyny, roześmiał się wesoło. – Żartowałem! Ale co to za dom, studwudziestoletni dom, bez swojego ducha?
Bogusia nie zdążyła odpowiedzieć, już zniknął na schodach. Popatrzyła za nim, spojrzała w górę, gdzie schody kończyły się drzwiami na poddasze, i weszła na pierwszy stopień, ale… cofnęła się. Słońce zachodziło, zbliżał się wieczór. Strych zwiedzi jutro, z samego rana.
Jeszcze raz obeszła całe piętro, myszkując po szafach i zaglądając do schowków, w które stary dom obfitował. Tutaj jakiś zakamarek, tu drzwiczki do spiżarni. Tam pawlacz, zastawiony tajemniczymi pudłami… Oj, będzie co zwiedzać i czym oczy cieszyć. Dobra pożywka dla wyobraźni, której Bogusia miała aż nadto. Strychu z jego tajemnicami wcale nie potrzebowała. Przynajmniej nie dzisiaj.
Na schodach zabrzmiał dziewczęcy głos.
– Heloł! Heloł! Nie chciałam przestraszyć swoim najściem. – Wnuczka pana Jakuba, sprzedawczyni ze spożywczego, przyniosła naręcze śnieżnobiałej pościeli z miękkiej bawełny, nie żadnej nowomodnej z szorstkiej i nieprzyjemnej kory. – Zraz przyjdzie Sławek, mój brat, z kołdrą i poduchą. Naprawdę chce pani tu nocować? – Przekrzywiła głowę jak wróbel, przyglądając się Bogusi ze zdumieniem, ale i sympatią. – Kochałam tu bywać, gdy żyli pradziadkowie. Babunia była najsłodszą, najcieplejszą staruszką pod słońcem. A gdyby widziała pani dziadka, legionistę! Wąs podkręcony, plecy proste, błysk w oku… Ech… Odeszli. Jedno po drugim. – Posmutniała, złożyła pościel na łóżku, wygładzając odruchowo. – Słyszałam, że wymarzyła sobie pani kwiaciarnię? – Smutek wesołej z natury dziewczyny, parę lat młodszej od Bogusi, nie mógł trwać długo.
– Chyba nic z tego – westchnęła zapytana. – Ale coś wymyślę. Na brak pomysłów nigdy nie narzekałam. Czy mogłybyśmy mówić sobie po imieniu? – zaproponowała z nagłą nieśmiałością.
Bardzo zależało Bogusi na pokrewnej duszy w tym obcym przecież miasteczku.
– Oczywiście! Fajnie! Magda, czyli Magdol, jak mówi mój wstrętny tata. Ale i tak go kocham.
Obie się roześmiały.
– Mój tato jest nie lepszy, na mnie, Bogusię, woła Gucio. Pewnie syna pragnął zamiast córki, ale za nic by się do tego nie przyznał!
Na schodach zadudniły czyjeś kroki.
– Ej, dziewczyny, gdzie to zatargać? – Usłyszały czyjś głos.
– Tutaj, na górę! – odkrzyknęła Magda. – Którą sypialnię sobie upatrzyłaś? Mniejszą czy większą? Mniejszą? Tak myślałam. Czasem w niej sypiałam, gdy udało mi się uprosić rodziców. Oczywiście nie mieli nic przeciwko dziadkom, ale uważali, że dziecko, którego wszędzie pełno, męczy staruszków. O mnie tak mówili. Wiercipięta! To co dopiero rzec o Sławku?!
Młody, pewnie dwudziestoletni mężczyzna wszedł do małego pokoiku, uginając się pod ciężką adamaszkową kołdrą i ogromną puchową poduchą. Z przeciągłym jękiem rzucił je na łóżko i padł obok z rozłożonymi rękami.
– Kołdra, rozumiem, ale ta poducha? Będzie pani spała na siedząco!
Bogusia zaśmiała się, patrząc z sympatią na chłopaka, bo od pierwszego wejrzenia wzbudzał przyjazne uczucia: jasne włosy, grzywka opadająca na orzechowe oczy, dołeczki w policzkach, gdy się uśmiechał. Stanowczo dało się go lubić.
– Dobra, wy tu sobie wijcie gniazdko, ja lecę do dziadka, bo sam w sklepie został. Magdol, ty przynieś pani naczynia i coś na ząb. I czajnik elektryczny babcia przygotowała. Herbatę i cukier też.
Dziewczyna poderwała się, by biec po naczynia i czajnik, a Bogusia nawet nie zdołała otworzyć ust, by nie zawracali sobie nią głowy. Po chwili oboje zbiegali po schodach, a ona została sama, ze słońcem w sercu.
*
Poczuła, że jest naprawdę zmęczona, po kilku godzinach spędzonych na lotnisku, potem w samolocie, później jeszcze w małym golfie, ale wrażenia ostatnich chwil: odnalezienie cudnego miasteczka, ślicznej kamieniczki, uroczych gospodarzy, a wreszcie przeczucie, że tutaj jest jej miejsce, że tu czeka ją przyszłość, o jakiej marzyła, nie pozwalały podekscytowanej Bogusi zasnąć.
Siedziała więc na balkoniku, który przylegał do salonu, z kubkiem herbaty w rękach; herbata miała wspaniały smak – Magda zdradziła, że to zasługa wody ze studzien głębinowych, która płynęła w kranach Pogodnej. Wpatrzona w hojnie obsypane gwiazdami niebo, Bogusia słuchała muzyki nocy.
Gdzieś w oddali zaszczekał pies i umilkł zaraz, zawstydzony, że zakłóca wieczorny spokój, w zaroślach okalających nieduży ogródek zatrzepotał ptak, koncertowały świerszcze… Powietrze pachniało wilgocią i ciepłem minionego dnia. Było cicho i pięknie.
Po kąpieli w żeliwnej wannie, otulona kocem przyniesionym przez wnuczka pana Jakuba, dziewczyna westchnęła raz jeszcze, z głębi serca, zachwycona i oczarowana. Wreszcie poczuła, że powieki same jej opadają, wstała i nie zamknąwszy drzwi na balkon, poszła do sypialenki rozjaśnionej ciepłym światłem nocnej lampki.
Przykucnęła przed nierozpakowaną jeszcze walizką i z bocznej kieszeni wyciągnęła pewien bezcenny przedmiot, z którym się nie rozstawała: misternie splecioną siateczkę, ozdobioną śnieżnobiałymi piórkami łabędzia, koralikami, kamyczkami i maleńkim dzwoneczkiem – to łapacz snów, który Bogusia splatała ładnych parę dni. Towarzyszył dziewczynie od lat, ozdabiając okna kolejnych stancji. Zawdzięczała mu – była o tym przekonana – piękne, romantyczne, czasem przygodowe i baaardzo realne sny, z których budziła się a to przepełniona radością, a to dojmującą tęsknotą, czasem zaś chęcią, by wstać, ochlapać twarz wodą, narzucić cokolwiek, wybiec z domu i gnać przed siebie do utraty tchu, tam gdzie marzenia czekają na spełnienie. I oczywiście ON – wyśniony książę.
Bogusia miewała adoratorów – była przecież uroczą, uśmiechniętą dziewczyną – przeżyła także dwie „miłości aż po grób”, ale… okazało się, że to nie to. Lata temu, właśnie pierwszej nocy, gdy powiesiła na oknie łapacz snów, przyśnił się jej Ten Jedyny i od tamtej pory jego właśnie wypatrywała wśród nieznajomych twarzy na uczelni, idąc ulicą swojego miasta czy prostując plecy schylone nad niekończącymi się rzędami tulipanów…
Czas płynął, mijały dni, czasem Bogusia popłakiwała w samotne noce, ale czekała i niezłomnie wierzyła, że ów książę kiedyś się pojawi i każdy dzień przybliża dziewczynę do niego.
– No, łapaczu kochany – szepnęła teraz, wieszając swoje dzieło w oknie sypialni. – Zaklinam cię po trzykroć, bo sen w nowym miejscu zawsze się spełnia, przynieś mi to, czego pragnę: moje przeznaczenie, moją przyszłość i… pomysł na własny sklepik. Tak, ten pomysł jest mi teraz potrzebny najbardziej. Reszta przyjdzie z czasem. Dobranoc, łapaczu, dobranoc, domku… – przerwała, słysząc przeciągłe miauknięcie pod oknem. – Tak, i tobie, Kocie Adeli, też życzę dobrej nocy.
Zaśmiała się sama do siebie, padła na miękkie łóżko, aż sprężyny zaprotestowały, wtuliła twarz w pachnącą poduszkę i niemal natychmiast zasnęła, śniąc o przeznaczeniu, przyszłości i…
W oknie wystawowym obok przystrojonego w łabędzie piórka łapacza snów kołysały się dwa aniołki, pucołowate, roześmiane. Na półeczkach stały kolorowe, ręcznie malowane kubki, świece najróżniejszych kolorów i kształtów, potem pudełka wypełnione miękkimi trocinami, w których spoczywały bibeloty z porcelany: figurki tancerek i zwierząt, delikatne filiżanki, wazoniki… Osobny regał przeznaczony był na książki. Książki, które Bogusia ukochała ponad wszystko – „Przeminęło z wiatrem”, „Ania z Zielonego Wzgórza”, „Rebeka”, „Rozważna i romantyczna”, „Puch, kot nad koty”, „Wszystkie stworzenia duże i małe”… książki jej dzieciństwa i młodości. Dziewczyna stojąca po drugiej stronie szyby aż się uśmiechnęła, widząc swoich przyjaciół. Naraz, przytykając czoło do szyby, zajrzała w głąb sklepu. Przy kilku maleńkich stoliczkach siedziały damy w długich, strojnych sukniach, popijając z maleńkich filiżanek ciemny napój. Zachwycone miny pań wskazywały, że napój był pyszny. Bogusia, zdumiona i uradowana, pokręciła głową. Sen okazywał się doprawdy coraz wspanialszy! Uniosła oczy, przyglądając się markizie w żywe czerwono-żółte paski, i jeszcze wyżej, na szyld…
– Sklepik z niespodzianką – wyszeptała i… obudziła się.
I aż usiadła z wrażenia.
Blask wstającego dnia rozświetlał sypialnię. Bogusia przytknęła dłonie do zaróżowionych od snu policzków. Gdyby spojrzała teraz w lustro, w swoich oczach ujrzałaby taki sam blask jak za oknem.
– Właśnie tak! – krzyknęła i podskoczyła na łóżku. – Aniołki, porcelanowe tancerki, ukochane książki, a oprócz tego stoliki nakryte śnieżnobiałymi serwetami, a na nich filiżanki z magicznym napojem! I Sklepik z Niespodzianką! I markiza w czerwono-żółte pasy! I kot. Koniecznie wygrzewający się na wystawie Kot Adeli.
Opadła na poduszkę szczęśliwa i uśmiechnięta. Przez głowę przemykały jej następne pomysły. Już widziała oczami wyobraźni ciepłe, przyjazne wnętrze kawiarenki, widziała część sklepową, wypełnioną pięknymi przedmiotami. Teraz musiała wprowadzić owe plany i zamierzenia w czyn.
Nie tracąc więc czasu, wyskoczyła z łóżka, wyciągnęła z walizy laptopa, włączyła modem i zanurzyła się w świat porcelanowych bibelotów, świec, kadzidełek, rzeźbionych szkatułek, aniołków i innych niepraktycznych przedmiotów, które czynią nasze życie piękniejszym.
Dopiero telefon od zaniepokojonej rodzicielki wyrwał ją ze stanu graniczącego z zakochaniem.
– Maaamuś – wyjęczała, słysząc głos Kariny Leszczyńskiej. – Ja cię bardzo przepraszam, bardzo, ale to bardzo… ale nie… nie jestem jeszcze w drodze i nie wiem, kiedy będę. Nie! Nic się nie stało, po prostu zakotwiczyłam tu na dłużej. Dlaczego? Chyba znalazłam swoje miejsce na ziemi…Dlaczego nie był nim dom z tradycjami na Saskiej Kępie w Warszawie? – Nieraz zadawałam sobie to pytanie w ciągu ostatnich dwóch lat, gdy harowałam na polu tulipanów, półtora tysiąca kilometrów od tego domu, od Saskiej Kępy i od Warszawy, a przede wszystkim od rodziców. Przecież kocham ich oboje. I z ręką na sercu mogę wyznać, że nie potrafiłabym sobie wymarzyć lepszej matki i lepszego ojca, szczęśliwszego dzieciństwa i udanej rodziny. Nie znam spokojniejszego domu niż mój: domu bez awantur. Co tam awantur… u nas nawet głosu się nie podnosiło. Domu bez kłótni, sprzeczek chociażby. Domu tak wypełnionego spokojem, poczuciem bezpieczeństwa i miłością jak ta nieduża, ale urocza kamieniczka z miniaturowym ogródkiem, w której wychowało się parę pokoleń Leszczyńskich…
Co więc było nie tak? Co ze mną było nie tak, że przy pierwszej sposobności, gdy po skończeniu studiów dostałam propozycję stażu w holenderskim gospodarstwie, z uczuciem ulgi wyrwałam się spod opiekuńczych skrzydeł Kariny i Michała – moich rodziców – i wyfrunęłam najdalej, jak mogłam?
Miałam sporo czasu na rozmyślania, gdy czując każdą kosteczkę w skręconym po całym dniu pochylania się grzbiecie, przewracałam się w obcym pokoju na twardym, nie moim łóżku, zagryzając wargi, by nie rozpłakać się z bólu, pod którym kryła się tęsknota. Otóż – i stwierdzam to ze wstydem – było mi za dobrze.
Beztroskie, szczęśliwe dzieciństwo. Uśmiechnięta mama, wyrozumiała, niewymagająca niczego oprócz tego, bym była; kochający tato, który zawsze znalazł czas dla mnie i moich dociekliwych pytań; wakacje u dziadków na Podlasiu, w starym dworku pełnym tajemnic, z ferajną dzieciaków, kuzynów i kuzynek, którzy mnie, najmłodszą w towarzystwie, rozpieszczali do niemożliwości… Powtarzam: nie znam drugiego dziecka, które miałoby cudowniejszy start w dorosłość.
Rodzice towarzyszyli mi w drodze przez życie, niczego nie narzucając, nie stawiając granic ani warunków. Mogłam się uczyć, mogłam się nie uczyć. Mogłam trzymać się maminej spódnicy, mogłam biegać całymi dniami samopas – wypróbowałam to: w wieku dziesięciu lat zniknęłam na cały dzień, nie mówiąc – zwykle to czyniłam i słyszałam w odpowiedzi zdawkowe: „Dobrze, córeńko” – dokąd idę ani kiedy wrócę. Powłóczyłam się z paczką starszych koleżanek po Pradze i okolicach, posiedziałam w towarzystwie kolegów popijających tanie wino na nadwiślańskiej plaży i późnym wieczorem, z duszą na ramieniu, wróciłam do domu. Miałam nadzieję na… Co ja gadam?! Oczywiście, że nie miałam nadziei. Obawiałam się wręcz karczemnej awantury, bo po raz pierwszy w życiu przegięłam, z premedytacją nadszarpnęłam zaufanie, jakim byłam przez rodziców obdarzana. Ale właśnie z mieszaniną nadziei i strachu pokonywałam parę schodków prowadzących do domu. Coraz wolniej i wolniej.
Rodzice czekali na mnie w kuchni. Naszej przytulnej, maleńkiej kuchni. Mama – do dziś pamiętam, choć minęło szesnaście lat, siedziała przy stole z papierosem w ręku, chociaż nigdy wcześniej nie widziałam, żeby paliła, a tata stał oparty plecami o parapet. Ręce miał skrzyżowane na piersiach, palce zaś tak wczepione w ramiona, że aż pobladły. Każdy ten szczegół notowałam w pamięci, stojąc przed nimi. Rany boskie, jak ja się bałam! Tej ciszy, tego ich milczenia.
„Uderz mnie! Wlej mi!” – błagałam ojca w duchu. „Ukarz mnie! Skrzycz, nawrzeszcz!” – prosiłam w myślach mamę.
Cisza się przedłużała. Rodzice milczeli, patrząc na mnie. Ja stałam ze zwieszoną głową i czekałam na upragnioną awanturę… To milczenie było bowiem cięższe niż słowa. Cięższe niż bicie; tak mi się wtedy wydawało, bo nigdy nikt mnie nie uderzył.
– Dobrze, że jesteś! – odezwała się wreszcie mama dziwnie wesołym głosem. – Wychodzimy. – Wstała, przeszła do przedpokoju i sięgnęła po płaszcz. – Teraz ty poczekasz na nas.
I czekałam… Do świtu. Kurczę, co ja wtedy przeżyłam! Ile łez wypłakałam i paznokci obgryzłam, rzucając się od okna do okna, od drzwi do furtki; umierałam ze strachu, że rodzice nie wrócą już nigdy. Gdy w końcu, po długiej, nieskończenie długiej nocy pojawili się w domu, mama pocałowała mnie, jakby nigdy nic, w czoło.
– Jeszcze nie śpisz, córeczko?
Tata potargał po włosach.
– Do łóżka, Guciu, do łóżka!
I to było wszystko.
Parę dni później dowiedziałam się od koleżanek, że gdy nie zjawiłam się na obiedzie, odchodzili od zmysłów, szukali mnie dotąd, aż znaleźli – akurat paliłam fajkę pokoju z chłopakami nad Wisłą. Taką znalezioną rodzice mieli na oku aż do mojego powrotu. Kara, którą mi zafundowali, była okrutna i bardzo skuteczna. Już nigdy w życiu nie wyszłam z domu bez informacji, dokąd się wybieram i o której wrócę. A straszny żal, że mi to zrobili, że nie stłukli mnie na kwaśne jabłko jak normalnego dzieciaka, tylko… po prostu wyszli i po prostu wrócili, pozostał we mnie na długo. Bardzo długo.
Dopiero niedawno, w Holandii, gdy na całą noc i następny dzień zniknęła moja współlokatorka, z którą serdecznie się zaprzyjaźniłam, zrozumiałam, jak oni musieli się o mnie martwić… Jak przez całe moje życie pod ich skrzydłami, i nawet teraz, z jednej strony starali się obdarzać mnie zaufaniem i dawać swobodę, z drugiej zaś drżeli o swoją ukochaną jedynaczkę. Swego Gucia.
Oczywiście byłam prymuską. Choć rodzice nigdy nie zmuszali mnie do nauki. Nie musieli. Wystarczyło, że przyniosłam do domu nie piątkę, lecz czwórkę i… Mama patrzyła na mnie z takim rozczarowaniem, jakbym nie zdała do następnej klasy. I od razu stawał mi przed oczami album z jej szkolnymi osiągnięciami. Tata zaś kwitował ocenę: „Cóż, mogło być gorzej…”, takim tonem, że stawałam na głowie, by gorzej nie było.
W zamian za piątki od góry do dołu, wygrywane olimpiady, pochwały i dyplomy dostawałam wszystko, o czym zamarzyłam. Choćby było to coś tak absurdalnego jak własny koń na szesnaste urodziny, do którego musiałam dojeżdżać przez pół miasta, wiedząc, że nie znajdę dla niego czasu. Prosisz? – masz. Rodzice bez słowa wyłożyli pieniądze. I również bez słowa zgodzili się na oddanie zwierzaka w dobre ręce, gdy skruszona, bliska płaczu tłumaczyłam, że nie mam siły się nim opiekować…
Kiedy w końcu zaczęłam się buntować? Och… dopiero po maturze, zdanej oczywiście na piątki. Ale… był to cichy bunt, który nie objawiał się na zewnątrz, lecz… narastał. Mama pragnęła dla mnie medycyny, a tata wymarzył sobie prawo? Proszę bardzo: poszłam na… ogrodnictwo. Może w takim razie drugi fakultet? Zarządzanie czy bankowość na jakiejś zacnej uczelni? Nie ma sprawy. Może nie zarządzanie ani bankowość, ale hotelarstwo w dosyć podłej szkole, bez prawa do tytułu magistra… Myślę, że w ten sposób ostudziłam zapały rodziców do dalszego kierowania losem jedynaczki. Skutecznie wybiłam im to z głowy, bo nie wiedzieli, co jeszcze mogłam wymyślić.
Toteż gdy zaraz po dyplomie z ogrodnictwa dostałam propozycję praktyk w Holandii – tak, tak, w najbardziej wyzwolonym państwie Europy, gdzie zupełnie legalnie mogłam ćpać, pić i łajdaczyć się w najróżniejszych konfiguracjach męsko-damskich – ani mama, ani tata nie sprzeciwili się jednym słowem. Przeciwnie, uznali to za świetny pomysł – do końca nie wiem, czy szczerze – i jak to oni, wsparli i logistycznie, załatwiając zakwaterowanie w miłym, przyzwoitym pensjonacie, i finansowo: byłam jedną z niewielu praktykantek, które nie musiały się liczyć z pieniędzmi.
Dopiero półtora tysiąca kilometrów od domu zrozumiałam, czym mnie skrzywdzili… Lubisz ptasie mleczko, prawda? Któż go nie lubi… Jeśli jednak od urodzenia, dzień po dniu, jesteś karmiona ptasim mleczkiem i pojona gorącą czekoladą – niedobrze mi się robi na samą myśl – po jakimś czasie nie możesz patrzeć na słodycze i łakniesz, prosisz (wręcz błagasz!) o odrobinę goryczy. Nic z tego. Rodzice przynoszą następne czekoladki, cierpliwie i z miłością podając ci je do ust. W końcu zaczynasz nienawidzić kochających cię przecież rodziców. I tej całej cholernej czekolady.
Wreszcie nie wytrzymujesz. Wyrywasz się z ich rąk, uciekasz jak najdalej i sycisz się, sycisz innymi smakami życia. Zachłystujesz się tym, czego nie znałaś, łapczywie pochłaniasz zakazane owoce. Popełniasz własne błędy, upadasz, potykasz się. I to wydaje się takie cudowne… Do czasu. Gdy dostaniesz wystarczająco po dupie, gdy docenisz słodycz spokojnego dzieciństwa… Dopiero wtedy wybaczasz.
Ja doceniłam i wybaczyłam po dwóch latach na obczyźnie.
A mama, ponieważ pamiętała, że nie zatrzymała mnie wtedy, wiedziała, że nie zatrzyma i teraz, więc westchnęła tylko: „Szkoda, stęskniliśmy się za tobą”. I życzyła mi wszystkiego naj na nowej drodze życia. W Pogodnej…
Z takim błogosławieństwem Bogusia mogła zająć się wiciem gniazdka.
Od dobrych dwóch godzin trwały narady z panem Jakubem nad remontem sklepiku, a i mieszkania na górze również.
– Wiesz, moje dziecko… – Starszy pan kiwał w zamyśleniu głową. – Mogę ci przyprowadzić paru miejscowych „majstrów”, ale czy dasz sobie radę z ekipą, która pracuje co drugi dzień, murarskie poniedziałki oczywiście wolne, a bez zaliczki nawet pędzla do ręki nie weźmie? I nie masz pewności, kiedy po tej zaliczce wróci do pracy? Tu mieszkają dobrzy ludzie, uczciwi, nie powiem – zastrzegł natychmiast lojalnie. – Tylko tempo mają jeszcze popegeerowskie, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
O tak, Bogusia wiedziała.
– To co ja mam robić, panie Jakubie? – zapytała zmartwiona. – Firmę z Kołobrzegu czy Koszalina ściągać?
– A musisz mieć do tego firmę? Trochę malowania, terakota na podłogę, glazura w kuchni. Może wystarczą moje wnuki? I… ja? – zapytał nieśmiało. – Ja majster glazurnik jestem na emeryturze, ale chętnie zająłbym się tym domem, bo to wiesz, dziecko, mój dom rodzinny.
– Panie Jakubie, cudownie i super! – wykrzyknęła dziewczyna, nie dowierzając swemu szczęściu. Nie mogła marzyć o kimś lepszym do pracy niż ktoś, kto kochał to miejsce. – Płacę każde pieniądze, ile tylko pan zażąda, bylebyście się rodzinnie podjęli!
– Z pieniążkami to spokojnie, moja droga, spokojnie, jeszcze zdążysz zapłacić i zapłakać, gdy zobaczysz rachunki. Teraz pomierzymy, spiszemy potrzebne materiały i mogę zaczynać.
Jak powiedział, tak zrobił, Bogusię zaś czekały najbardziej emocjonujące w całym przedsięwzięciu chwile. Dobór kolorów, płytek, materiałów i wszystkiego, co czyni wnętrze pięknym i przytulnym. Taki sklepik sobie bowiem wymarzyła: nie chrom, szkło i halogeny, ale złoto-czerwone wnętrze, pasujące kolorami do markizy, która zawiśnie nad oknem, stara lada z ciemnego drewna, ten cudny gdański kredens, drewniane półeczki, ciepłe światło z kinkietów i mosiężnego żyrandola, a na podłodze… najchętniej widziałaby stary dębowy parkiet, ale to nie był dobry pomysł, za to kamień połączony z ceglastą terakotą jak najbardziej.
Rozrysowała sklepik marzeń na kartce i zaniosła projekt panu Jakubowi. Pokiwał z ukontentowaniem głową. Tak, to miało być miejsce, w którym chce się przebywać i do którego chce się wracać.
Mieszkanie postanowiła urządzić w kolorach jasnych, słonecznych – zieleń łąki, złoto zachodzącego słońca, błękit letniego nieba… A swoją sypialenkę ozdobić koronkami i różyczkami, bo była niepoprawną romantyczką. W oknie zawisły kołkowe firanki, pod łóżkiem spoczął futrzak, w który uwielbiała rankiem zanurzać stopy, od pana Jakuba dostała uroczą toaletkę z kryształowym lustrem, a od Magdy bawełniany, kremowy patchwork w piwonie.
Najbardziej jednak cieszyły Bogusię wyprawy w poszukiwaniu skarbów – tu dziękowała losowi za internet – na Allegro można było znaleźć prawdziwe cudeńka: starą rodową porcelanę; maleńkie, piękne akwarelki a to z pejzażem, a to z kwiatami; olejne miniaturki, niedrogie, a cieszące oko; figurki z porcelany – tancerki, amorki, zwierzaki i czego tylko się zapragnęło; makatki i kilimy; kapy na łóżko, ręcznie haftowane obrusy i poszewki na poduszki; sztuczne kwiaty, łudząco podobne do prawdziwych, i takież motylki oraz mnóstwo, mnóstwo innych drobiazgów, które Bogusia z zapałem, nie licząc się za bardzo z kosztami – a może powinna! – sprowadzała do Sklepiku.
Pudła i pudełeczka z zakupionym towarem piętrzyły się w gościnnej sypialni, czekając, aż właścicielka znajdzie dla kurzołapek godne miejsce na wystawie.
Nie minął miesiąc od rozpoczęcia prac, a sklep i mieszkanie pachniały świeżością malowanych ścian. Na piętrze unosił się zapach wosku do parkietu, a na parterze konwaliowego płynu do podłóg.
Bogusia stała w progu lśniącego czystością pomieszczenia i podziwiała swoje dzieło. No, swoje, pana Jakuba i jego dwojga pomocników – na szczęście były wakacje i trzecia wnuczka, licealistka, mogła przejąć obowiązki starszego rodzeństwa, które u Bogusi skrobało, malowało, kleiło, równało…
Sklepik wyglądał teraz dokładnie tak, jakim ujrzała go po raz pierwszy w swoim śnie; jakim go wymarzyła. Uśmiechnęła się do siebie, szczęśliwa i usatysfakcjonowana.
– Dzień dobry! – padło od progu. – Ależ wypiękniało to miejsce! Prawdziwa czarodziejka z pani!
Kobieta, która wykrzykiwała słowa pełne podziwu, wkroczyła do środka. Właśnie tak – nie weszła, a wkroczyła. Bogusi dech w piersiach zaparło na widok ślicznej czarnowłosej istoty, przewyższającej ją o głowę, a do tego na wysokich obcasach, w świetnie skrojonym letnim żakieciku, powiewającym za nią długim jedwabnym szalu w kolorach tęczy, cieniutkim niczym mgiełka, subtelnym makijażu, bez którego i tak wyglądałaby pięknie, i o zadbanych, wypielęgnowanych dłoniach.
„To pewnie turystka, przyjezdna” – przyszło dziewczynie do głowy. Jednak usłyszała:
– O, to tu znikasz, mój kocie! – I już wiedziała, bez cienia wątpliwości, kogo ma przed sobą.
– Pani Adela, prawda? – zapytała nieśmiało.
– A jakże! – Kobieta ujęła kota pod pachy i zajrzała zwierzęciu w zielone oczy. – Ty zdrajco! To ja ci śmietankę na schodach zostawiam, żebyś nie umarł z głodu, a ty zmieniasz właścicielkę? I adres?
– To dobry duch tego miejsca. – Bogusia poczuła się w obowiązku bronić Kota Adeli. – Pojawia się i znika, taka jego kocia natura, ale gdy już jest i wyleguje się, mrucząc, na słońcu w oknie wystawowym… Muszę pomyśleć o własnym kocie.
– Koniecznie – zgodziła się Adela i postawiła zwierzę na podłodze. Przeciągnęło się, liznęło od niechcenia czarne boki i wyszło ze sklepu tanecznym krokiem, znikając im po chwili z oczu. – Kiedyś uwielbiałam psy i gdy tylko mogłam sobie pozwolić na własnego, kupiłam bez namysłu. To był błękitnooki husky. Kawał łobuza, jak się okazało. Notorycznie uciekał na dziewczyny, w księżycowe noce wył, nie wpuścił za próg, jeśli nie miałaś jakiejś łapówki, na szczęście nie wybrzydzał. – Tu Bogusia musiała się roześmiać. – A już najgorsza była jego chorobliwa zazdrość o ukochaną panią, czyli o mnie – ciągnęła Adela. – Nienawidził moich adoratorów, bez których ja z kolei życia sobie nie wyobrażałam. Co on wyprawiał, gdy przyjmowałam gości, dziewczyno kochana…! Odszedł młodo w pogoni za którąś ze swoich panien, a ja z jednej strony opłakiwałam go serdecznie, z drugiej nie mogłam pozbyć się poczucia ulgi, że drań już nigdy nie wygryzie mojemu facetowi dziury na tyłku… I natychmiast przygarnęłam pierwszego Kota Adeli, zanim przyszło mi do głowy sprawić sobie następnego szurniętego arystokratę. Powiedz mi, moja kochana, co zamierzasz tu sprzedawać – zmieniła nagle temat, ale Bogusia na zmianę tematu była przygotowana.
„Ta kobieta to żywioł – stwierdziła w duchu. – Można się po niej spodziewać wszystkiego”.
– To będzie sklepik z kurzołapkami – odparła na głos. Adela otworzyła szeroko oczy. – Tak moja mama nazywa wszystkie niepotrzebne a urocze ozdóbki, które cieszą oko i łapią kurz. Kurzołapki.
– Uff… Już myślałam, że to coś wspólnego ze zmarszczkami, i przez chwilę zastanawiałam się, jak zamierzasz w takim miejscu gabinet kosmetyczny prowadzić. Ozdóbki mówisz… – Zamyśliła się. – I masz nadzieję sprzedawać owe kurzołapki w małym, sennym miasteczku?
Bogusia gorliwie przytaknęła.
– Jeśli jest senne, to je ożywimy. Nigdy nie rozumiałam, czemu prowincja ma być uboższa w atrakcje niż taka Warszawa.
– Bo nie mamy tutaj kin, teatrów, a przede wszystkim hipermarketów… – Adela uniosła kącik ust w lekko kpiącym uśmiechu.
– Życie nie kończy się na kinach, teatrach i hipermarketach – odrzekła dziewczyna z przekonaniem. – Przynajmniej nie moje. Dwa lata spędziłam w Holandii, w miasteczku nie większym niż Pogodna, a w każdym wolnym dniu na rynku działo się coś ciekawego. A to występy zespołów muzycznych albo teatralnych, a to kiermasze czy jarmarki, konkursy, pikniki, wyprzedaże… Mnóstwo, mnóstwo fajnych rzeczy, na które zjeżdżali ludzie z najodleglejszych okolic.
– Podejrzewam, że zjeżdżali na bezpłatne piwo, które lało się pewnie przy takich okazjach strumieniami – ironizowała Adela.
– To też. – Bogusia uczciwie musiała przyznać jej rację. – Co nie znaczy, że u nas muszą przychodzić tylko na gratisowe piwo.
– Tu się zgadzam. Nie muszą. – Adela zamyśliła się, przysiadając na parapecie okna. – Wiesz co, dziewczyno? Pomogę ci. Jestem radną, jak zapewne wiesz.
Bogusia, prawdę mówiąc, nie wiedziała, bo podczas intensywnych prac remontowych nie znalazła czasu na plotki o sąsiadach, a wieczorem ekipa rozchodziła się do domów, by się umyć, coś przekąsić i paść do łóżka.
– I wiele mogę zdziałać – kontynuowała Adela. – Tylko do tej pory… nie widziałam takiej potrzeby. Wiesz, ukulturalniania mieszkańców Pogodnej.
– Nie chodzi o ukulturalnianie! – zawołała dziewczyna. – Tylko o dobrą zabawę! A kultura przy okazji. Gdy będzie chciała pani nas tylko ukulturalniać, nic z tego nie wyjdzie.
– No dobrze, nie widziałam więc potrzeby dobrej zabawy, bo ja się bawię wystarczająco dobrze. Ale jeśli masz pomysły i chęci do ich realizacji… Zadzwoń do mnie z czymś konkretnym. – Podała dziewczynie wizytówkę tak elegancką jak ona sama. – Życzę powodzenia w twoim przedsięwzięciu – rzekła na odchodnym. – Będzie ci potrzebne.