- W empik go
Skok na Rembrandta - ebook
Skok na Rembrandta - ebook
Narodowa Galeria Portretów w Waszyngtonie. Dwunastoletni Art. jest przekonany, że szykuje się coś niedobrego, ale jedyne dowody, jakie ma na poparcie swojej teorii, to mrożona mokka, czterdzieści dwa kroki i tajemnicza kobieta, która codziennie pojawia się w muzeum o tej samej godzinie…
Kiedy Artowi udaje się przekonać najlepszą przyjaciółkę Camille, że ktoś szykuje wielki napad, rozpoczyna się ekscytująca pogoń przez Waszyngton. Czy bohaterom uda się odkryć, kto planuje nikczemny skok, który może okazać się największym od czasu kradzieży w Muzeum Isabelli Stewart Gardner w Bostonie w 1990 roku? Na szali leżą dzieła warte miliard dolarów, a zegar tyka…
Ukryte w książce kody QR pozwolą obejrzeć słynne obrazy, o które toczy się ta rozgrywka.
Inne przygody Arta i Camille w książce Przekręt na van Gogha
Książkę polecają:
BukBuk i Czas Dzieci
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962038-0-9 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyłącz się do Arta i Camille! Oglądaj słynne obrazy dzięki interaktywnym kodom QR, które napotkasz na stronach tej książki.
Będzie ci do tego potrzebny smartfon albo tablet z dostępem do internetu. Jeśli nie masz aplikacji umożliwiającej odczyt kodów QR, poproś rodzica lub opiekuna o jej ściągnięcie i zainstalowanie – jest bezpłatna. A potem uruchom ją i najedź aparatem w telefonie na kod, który wygląda tak:
https://www.wydawnictwo-widnokrag.pl/aktualnosci/rembrandt-harmenszoon-van-rijn-autoportret/
Wtedy obraz pojawi się w twojej przeglądarce.
Jeżeli nie masz dostępu do smartfona ani tabletu, odwiedź stronę Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie: www.nga.gov. Znajdziesz tam wiele obrazów wspomnianych w tej książce.
Dobrej zabawy!
https://www.wydawnictwo-widnokrag.pl/aktualnosci/rembrandt-harmenszoon-van-rijn-autoportret/PROLOG
OSIEMDZIESIĄT JEDEN MINUT
02:00 `
30 lat wcześniej
Boston, Massachusetts
Sam zerknął na zegarek. Klasyczny chronograf z brązowym skórzanym paskiem niegdyś należał do jego ojca i przez lata trochę się podniszczył, lecz nadal był niezawodny.
Zegarek potwierdził to, co Sam już wiedział: nadszedł czas.
Krzywiąc się, mężczyzna przełknął ostatni łyk kawy. Była lodowata i gorzka. Nie znosił zimnej kawy, ale teraz bardzo potrzebował kofeiny. To była długa noc i wcale się jeszcze nie kończyła.
Przez otwarte okno nierzucającego się w oczy czerwonego auta dobiegały odgłosy imprez z okazji Dnia Świętego Patryka. Choć było już późno, Sam wiedział, że zabawa potrwa aż do świtu. Na szczęście na spokojnej, obsadzonej drzewami uliczce, gdzie zaparkował, nikt nie świętował.
Podniósł szybę. Skierował lusterko wsteczne do siebie i z uśmiechem poprawił czapkę policyjną. Cóż za ironia, że takie właśnie miał nakrycie głowy!
– Gotowy? – zapytał siedzącego obok potężnego mężczyznę w mundurze.
– Gotowy – potwierdził Bob.
Sam, również w mundurze, wiedział oczywiście, że siedzący obok niego mężczyzna wcale nie nazywa się Bob. A Sam w rzeczywistości nie miał na imię Sam. Takie zasady obowiązywały w tej robocie – żadnych prawdziwych imion. Tak było lepiej. Łatwiej.
Mężczyźni wysiedli z samochodu. Nocne powietrze było rześkie i chłodne. Otaczająca ich zwiewna mgła, która niedawno się pojawiła, tworzyła świetlne aureole wokół ulicznych latarni. Sam rozejrzał się wokół. Pusto. Od kilku tygodni krążył nocami po okolicy, więc nieobecność ludzi go nie zaskoczyła – wręcz się jej spodziewał. Dobrze poznał ten rejon i zwyczaje mieszkańców. W okolicy były dwa parki, kilka koledżów i uniwersytetów. O tej porze nie znalazłoby się cichszego miejsca w mieście, choć wszędzie dokoła trwały imprezy.
Sam znał każdy pojazd na tej ulicy. Niebieską furgonetkę, która zawsze parkowała na noc po drugiej stronie jezdni. Nieduży czarny samochód stojący trochę dalej – zawsze za daleko od krawężnika – i biały samochód średniej wielkości zaparkowany tyłem na podjeździe niedaleko skrzyżowania.
Był tu też bury kot, który robił obchód okolicy i zwykle sypiał pod skrzynką pocztową na rogu. I pewien starszy pan, który tuż po północy wychodził na spacer ze swoją brązową suczką Millie. Tej nocy jednak Millie już wróciła do domu. Okolica – wliczając kota i psa – była przewidywalna i tym razem również nie wydarzyło się nic osobliwego.
– Przyjemna noc – rzucił Bob.
– Idealna – odparł Sam.
Wziął swoją skórzaną torbę z tylnego siedzenia, zamknął samochód i ruszył za Bobem po chodniku. Idąc, uważnie się rozglądał w poszukiwaniu czegoś nietypowego. Ważne były szczegóły – drobiazgi, na które większość ludzi nie zwraca uwagi. W jego fachu właśnie one się liczyły. To one decydowały o sukcesie bądź porażce.
Kilka chwil później Sam i Bob stanęli przed zielonymi drzwiami z boku potężnego ceglanego budynku. Trzypiętrowy brązowy dom z oknami o ciemnych framugach od strony ulicy miał dość nijaki wygląd. Łatwo byłoby go wziąć za zwykły blok mieszkalny czy biurowiec. Ale tak naprawdę był to pałac we włoskim stylu ukryty w sercu miasta. Sam przystanął na moment przed gmachem. Miał go widzieć po raz ostatni w życiu.
„Szkoda” – pomyślał.
Przepadał za tą budowlą. Była wyjątkowa, a on lubił wyjątkowe rzeczy. W ostatnich kilku tygodniach spędził mnóstwo czasu na przechadzkach jej korytarzami i schodami. Znał każdy zakamarek: przestronne sale, małe boczne pomieszczenia, wąskie korytarze i wnęki. Widział poranne światło przenikające przez okna i głębokie cienie późnego popołudnia na wspaniałym dziedzińcu. Budynek zdawał się istnieć poza ramami współczesnego świata. Był cudownym obrazem przeszłości, jakby z kalejdoskopu – zbitką wieków. To wszystko budziło zachwyt.
„Ech, starość” – westchnął w duchu Sam. Dawniej nie był taki sentymentalny.
Bob nacisnął guzik domofonu przy drzwiach.
Kilka chwil później w oknie przy wejściu pojawił się młody i wysoki długowłosy mężczyzna. Miał na sobie mundur strażnika, ze spodni wystawała rozchełstana koszula.
– W czym mogę pomóc, panowie? – zatrzeszczało w głośniku domofonu.
– Dostaliśmy zawiadomienie o zakłócaniu spokoju na dziedzińcu – wyjaśnił Bob.
– To pewnie jakieś imprezujące dzieciaki – dodał Sam. – Ale musimy sprawdzić.
Młody strażnik wydawał się zdziwiony.
– Niczego nie słyszałem – powiedział. – Jesteście pewni?
– Słuchaj, młody – odparł Sam. – Ja też nic nie słyszałem, dobra? I nie mam pojęcia, jak ktokolwiek miałby dostać się na dziedziniec. Ale otrzymaliśmy zgłoszenie i naszym zadaniem jest je sprawdzić. Może byś tak nie robił nam problemów? Po prostu wpuść nas, szybko się rozejrzymy i znikamy, w porządku?
Chłopak się zawahał. Miał niepewną minę. W końcu jednak wzruszył ramionami.
– Jasne. Lepiej sprawdzić, niż potem żałować.
Wrócił do biurka strażnika po drugiej stronie pomieszczenia. Kilka sekund później rozległo się ciche brzęczenie i trzask zamka. Bob otworzył drzwi i wszedł do środka. Sam rozejrzał się jeszcze po raz ostatni i wszedł za Bobem do niewielkiej dyżurki ochrony. Zamknął za sobą drzwi.
– Dziedziniec jest tam – powiedział chłopak zza biurka. – Trzeba pójść korytarzem. Nie da się przeoczyć. – Wskazał drzwi po swojej prawej stronie.
– Dzięki – odparł Sam. – Zobaczymy tylko...
Nagle urwał. Z uwagą przyjrzał się młodemu strażnikowi.
– Czy my się znamy? – spytał.
Młody człowiek potrząsnął głową.
– Nie sądzę – odparł zdenerwowany.
– Jestem prawie pewny, że skądś cię kojarzę – ciągnął Sam. – Mógłbyś wyjść zza biurka?
Zgodnie z oczekiwaniami Sama chłopak zrobił to, o co go poproszono.
Sam zerknął na Boba.
– Nie wygląda ci znajomo?
Bob z namysłem pogładził się po podbródku.
– Bardzo znajomo – potwierdził.
Sam pstryknął palcami.
– Już wiem – oznajmił. – Mamy nakaz aresztowania.
Młody mężczyzna otworzył oczy i usta ze zdumienia.
– M-m-mnie? – wyjąkał. – Nie, proszę pana... To musi być jakaś pomyłka. Przysięgam, że nic nie zrobiłem.
– Nie ma mowy o pomyłce – powiedział Sam, wyciągając zza paska kajdanki. – A teraz się odwróć i oprzyj ręce o ścianę.
Strażnik znów wykonał polecenie. Sam wykręcił mu ręce za plecami i skuł nadgarstki. Młodziakowi drżały dłonie. Wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć.
– Co tu się dzieje? – padło nagle z drzwi po przeciwnej stronie pomieszczenia. Stał w nich drugi mężczyzna w mundurze strażnika – trochę starszy i z o wiele rzadszą czupryną.
– Mamy nakaz aresztowania pańskiego współpracownika – wyjaśnił Sam.
– Nakaz aresztowania? – powtórzył starszy strażnik. – Po prostu świetnie. Poważnie, musicie go aresztować akurat teraz? Zostało mu tylko parę godzin do końca zmiany, nie może sam się zgłosić albo coś?
– Jest świetnie, ale będzie jeszcze lepiej – powiedział Bob. Wyciągnął drugą parę kajdanek i chwilę później starszy strażnik stał twarzą do ściany obok swojego długowłosego kolegi.
Bob dał Samowi znak ruchem głowy i wyszedł z dyżurki.
– Nie jesteście policjantami, prawda? – spytał młodszy strażnik.
Sam mimo woli się uśmiechnął.
– Zgadza się.
Młody strażnik oddychał z wysiłkiem. Tylko tego brakowało, żeby musieli go ratować. To nie należało do planu. Trzeba było uspokoić dzieciaka.
Sam poklepał go po plecach.
– Nie martw się, młody – powiedział. – Współpracuj, a wszystko będzie dobrze.
– W budynku jest więcej ochroniarzy – wyrwało się drugiemu strażnikowi. – Jeśli zaraz wyjdziecie, pewnie uda wam się jeszcze uciec. Będą tu za moment.
– Nie ma więcej strażników – odparł spokojnie Sam. – Tylko wy dwaj.
– I jest cichy alarm – rzucił starszy strażnik, już z wyraźną desperacją w głosie. – Włączyłem go, policja przyjedzie lada chwila.
Gość naprawdę się starał, Sam był pod wrażeniem.
– To prawda, jest cichy alarm – przyznał. – Przycisk znajduje się pod lewym rogiem biurka strażnika. I mogę was zapewnić, że nie został aktywowany. Uprzedzając pytanie: jestem także w pełni świadomy obecności kamer i czujników ruchu. Mój partner właśnie w tej chwili wyłącza cały system i usuwa taśmy wideo. – Umilkł na chwilę. – Chcielibyście coś dodać? – zapytał w końcu.
Obaj strażnicy milczeli; było jasne, że dotarło już do nich, co się dzieje.
– Znakomicie – skwitował Sam. – Miło się gawędziło, ale mój kumpel i ja mamy jeszcze pewną sprawę do załatwienia.
Sam opuścił dyżurkę ochrony, przeszedł krótkim korytarzem i dalej kamiennymi schodami na piętro. Następnie skierował się prosto do dużego pomieszczenia w południowo-zachodnim rogu budynku. Mimo panującego tam półmroku przedmiot wiszący na ścianie dosłownie rozsiewał blask. Sam poczuł chłodną bryzę na twarzy, strach ludzi walczących z żywiołem wśród wzburzonych fal. Słyszał trzask drewnianych belek i zrywanych lin, łopot żagli na wietrze.
Zaparło mu dech w piersiach.
– Witaj, przyjacielu – powiedział. – Przyszedłem po ciebie.
https://www.wydawnictwo-widnokrag.pl/aktualnosci/burza-na-jeziorze-galilejskim/ROZDZIAŁ 1
16:23
piątek, 25 marca
Narodowa Galeria Portretów, Waszyngton
Camille Sullivan odgarnęła z twarzy długie pasmo kręconych rudych włosów, zmrużyła oczy i spojrzała na starszego jegomościa po drugiej stronie sali. Obok niej stał dwunastoletni Arthur Hamilton junior, przez przyjaciół i członków rodziny nazywany zdrobniale Artem. Choć był zaledwie o rok starszy od Camille, przewyższał ją o prawie trzydzieści centymetrów – jeśli nie liczyć szopy jej płomiennorudych włosów sterczących we wszystkich kierunkach. Jednak Camille nie obchodziła różnica ani wieku, ani wzrostu.
– Ten staruszek się na nas gapi – oświadczyła. – To dziwne.
– Wcale się nie gapi – zaprzeczył Arthur.
– Czy on ma na głowie beret? – spytała Camille. – Jest o wiele za stary na beret. Mówię tylko, że nie pasuje do niego ten styl. Jakby chciał udawać Francuza. A może jest Francuzem? Chyba mógłby być Francuzem, ale kiepsko wygląda w berecie.
– Nie jest Francuzem – odparł Art. – Pochodzi z Holandii i nie jest za stary na beret. Moim zdaniem wygląda w nim dobrze.
– Popatrz na te wąsy czy kozią bródkę, czy cokolwiek tam ma na twarzy – ciągnęła Camille. – Myśli, że jest taki wyluzowany. Mówię ci, to dziwak.
Art nie był w nastroju do kłótni z Camille.
– W porządku – powiedział. – Gapi się na nas i ma dziwne wąsy.
– I co on na siebie włożył? – szepnęła Camille. – Spójrz na ten stojący kołnierzyk!
– Nie wiem, co na siebie włożył. Jakie to ma znaczenie?
– Żadnego – odpowiedziała Camille. – Po prostu mówię, że jest o wiele za stary na takie rzeczy.
Art przewrócił oczami.
– On wcale nie stara się być wyluzowany – zaprotestował. – Po prostu sobie siedzi.
– Ale podobają mi się jego włosy – zaznaczyła Camille.
Art się uśmiechnął.
– Tak myślałem, że ci się spodobają.
Ciemny beret na czubku głowy starszego pana nie mógł pomieścić kręconych włosów kłębiących się niczym chmury po bokach głowy. Jakby żyły własnym życiem – podobnie jak loki Camille.
– Jednak nadal uważam, że się na nas gapi – powtórzyła z naciskiem dziewczynka.
Art pomachał do swojego ojca, który stał po drugiej stronie sali obok mężczyzny w berecie. Chłopiec wyglądał kropka w kropkę jak jego ojciec: był wysoki, jasnowłosy i szczupły. Arthur Hamilton senior dał mu znak dłonią – chyba chciał ich przedstawić swojemu towarzyszowi. A to oznaczało chwilę wytchnienia od komentarzy Camille.
– Denerwuję się – mruknęła Camille, gdy szli przez salę.
– Dlaczego? – spytał Art.
– Mówiłeś, że jest wart ponad sto milionów dolarów – odparła Camille. – To mnóstwo forsy.
Art wzruszył ramionami. Obracał się wśród ludzi takich jak mężczyzna w berecie przez całe życie. Poznał osoby warte jeszcze więcej. Zdążył się przyzwyczaić.
– Camille! Art! – wykrzyknął Arthur Hamilton, a gdy podeszli, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Dzień dobry, doktorze Hamilton – przywitała się Camille.
– Cześć, tato – powiedział Art.
– Co tam w szkole? – spytał jego ojciec. Było to pierwsze pytanie, jakie zadawał po powrocie Arta z zajęć. Dość irytujące.
– Wszystko dobrze – odparł Art. Doświadczenie nauczyło go, że im krótsza odpowiedź, tym lepsza.
– W porządku – dodała Camille. – Wie pan, jak to w szkole.
Zerknęła zza doktora Hamiltona na mężczyznę w berecie.
– Chcieliśmy wpaść i sprawdzić, jak idzie – rzucił Art. – Jak się miewa pacjent?
– Nie najgorzej – odparł ojciec Arta i spojrzał na starszego pana. – Powiedziałbym, że całkiem nieźle jak na kogoś, kto ma ponad sto pięćdziesiąt lat.
Arthur Hamilton stał obok swojego syna i Camille w dużej sali na pierwszym piętrze ogromnego kamiennego budynku położonego między ulicami F i G w centrum Waszyngtonu. Gmach, zbudowany w 1836 roku, zajmował dwie przecznice – potężne kolumny południowej fasady zwrócone były ku Ósmej Ulicy w kierunku Archiwów Narodowych. Grube granitowe mury gościły drugi bal inauguracyjny prezydenta Abrahama Lincolna, zapewniły kwatery żołnierzom podczas wojny secesyjnej i mieściły przez dziesięciolecia amerykański Urząd Patentowy. Była to przez krótki czas największa zamknięta przestrzeń w całych Stanach Zjednoczonych. Lecz budynek w końcu popadł w ruinę, nieremontowany i nieużytkowany, a to samo miasto, któremu tak długo służył, najwyraźniej zapomniało o jego historii i zasługach dla państwa. Wyburzenie gmachu wydawało się nieuniknione, a w jego miejscu miał się pojawić parking. Na szczęście dzięki interwencji Smithsonian Institution ocalono zabytek i 7 października 1968 roku otwarto na nowo jego podwoje – odtąd mieściła się tu Narodowa Galeria Portretów.
Założył ją Kongres Stanów Zjednoczonych. W galerii miały być wystawiane obrazy przedstawiające Amerykanów o znaczącym wkładzie w historię i kulturę kraju; ludzi, którzy go ukształtowali – wybitnych artystów, muzyków, gwiazdy filmu, sportowców, polityków, przywódców walczących o prawa obywatelskie, aktywistów, barwne osobowości swojej epoki i wielu innych. Natomiast w zachodnim skrzydle budynku prowadzono powiązaną z tą pierwszą, a zarazem zupełnie odrębną działalność: mieściło się w nim Centrum Konserwacji Lundera. Badacze, konserwatorzy i technicy z Centrum Lundera dbali o dzieła sztuki należące do Smithsonian Institution – a był to zbiór właściwie bezcenny, o ogromnej wartości historycznej, artystycznej i materialnej. Eksperci z centrum naprawiali i odnawiali obrazy, rzeźby, fotografie, rysunki i grafiki. W pracowni konserwacji ram zajmowano się nawet zabytkowymi oprawami. Zarządzanie Centrum Lundera było niezwykle odpowiedzialnym zadaniem, lecz Arthur Hamilton, niedawno mianowany dyrektor tej instytucji, znakomicie sobie z nim radził.
Droga doktora Hamiltona do Centrum Lundera była długa i prowadziła przez pół świata. Od dawna uważano go za jednego z najznakomitszych konserwatorów i ekspertów w dziedzinie fałszerstw dzieł sztuki, lecz większość zawodowego życia – i całe życie swojego syna – doktor spędził w podróży pomiędzy kolejnymi miejscami pracy. Istniało duże zapotrzebowanie na jego wyjątkowe umiejętności, a pan Hamilton nie widział potrzeby zapuszczania korzeni. Nawet po przedwczesnej śmierci żony nie zmienił stylu życia – tyle że odtąd wszędzie mu towarzyszył jego wówczas czteroletni syn. Obaj spędzili wiele miesięcy w Paryżu, Londynie, Szanghaju, Los Angeles, Rzymie i Kapsztadzie. Doktor Hamilton wykształcił syna najlepiej, jak umiał – a salą lekcyjną mogło być dowolne mieszkanie, park, muzeum czy kawiarnia.
I cóż to było za wykształcenie! Art wychował się wśród malarzy, pisarzy, badaczy, prezydentów, poetów i monarchów. Wraz z ojcem często zatrzymywał się w zamkach, a raz urządzili sobie nawet piknik na szczycie Katedry Westminsterskiej w Londynie. Art mówił biegle po francusku, pochłaniał książki i wiedział o sztuce więcej niż dyrektorzy większości muzeów. Doktor Hamilton przechadzał się z synem wśród ruin Forum Romanum, zaprowadził go na grób Szekspira, wszedł z nim na Wielki Mur Chiński. Art zobaczył kawał świata, a doktor Hamilton czuł dumę – z tego, ile udało mu się przekazać synowi, i z samego syna, gdyż chłopiec był bystry, opiekuńczy i zaradny. Wszystko układało się pomyślnie – lecz do czasu.
Zaledwie trzy miesiące wcześniej Art nagle znalazł się sam w Waszyngtonie z objawami amnezji – nie miał pojęcia, jak trafił do tego miasta ani kim jest. Doktor Hamilton, o czym Art nie wiedział, został porwany – bał się, że już nigdy nie zobaczy syna. Ale chłopiec przezwyciężył zaniki pamięci, ocalił ojca i zapobiegł jednemu z najzuchwalszych fałszerstw w historii – z pomocą swojej niezwykłej rudowłosej przyjaciółki Camille. Byłby to imponujący wyczyn w przypadku osoby w każdym wieku, a co dopiero dwunastoletniego chłopca i jego jedenastoletniej towarzyszki. Po tych wydarzeniach można by po prostu wrócić do życia w drodze: udać się do kolejnego kraju, kolejnego muzeum, kolejnej pracy. Lecz Arthur Hamilton zdał sobie wówczas sprawę, że jednego nigdy tak naprawdę nie zapewnił synowi: domu. Czyli czegoś więcej niż tylko mieszkanie – więzi z miejscem zamieszkania, ze społecznością, z własnym krajem. Dom to część tożsamości człowieka – i to z odzyskaniem tożsamości Art miał tak wielki kłopot po utracie pamięci. Doktor Hamilton nie mógł wykluczyć, że właśnie brak stałego punktu w świecie utrudniał jego synowi pokonanie amnezji i odnalezienie samego siebie. Aż w końcu podjął decyzję, że nadszedł czas, aby gdzieś osiąść. Znaleźć im dom.
Smithsonian Institution skwapliwie skorzystała ze sposobności, by zatrudnić kogoś z kwalifikacjami i doświadczeniem doktora Hamiltona na stanowisku dyrektora Centrum Lundera, a jego syn z kolei skorzystał z okazji, by pójść do prawdziwej szkoły (i zdobyć prawdziwych przyjaciół). Ojciec Arta kupił niewielki dom w pobliżu domu Camille oraz jej matki Mary i obaj szybko przywykli do życia w Waszyngtonie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------