Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Skóra - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skóra - ebook

„Robił to nie pierwszy raz. Mierzył, przykładał do siebie, upajał się tym widokiem. Chciał ją posiąść, otulić się nią jak ciepłym swetrem, opleść jej zapachem. Chciał ją chłonąć całym sobą. Chciał być nią”.

To była najokrutniejsza i najbardziej tajemnicza zbrodnia w dziejach polskiej kryminalistyki. Pływający w Wiśle „płaszcz” z ludzkiej skóry zelektryzował społeczeństwo i postawił na równe nogi policję w całym kraju. O pomoc proszono detektywa, jasnowidza, profilerów, funkcjonariuszy FBI. Długo nie było wiadomo, kim jest ofiara. W końcu okazało się, że zamordowana to studentka religioznawstwa, 23-letnia Katarzyna Z. Matka szukała jej już od kilku miesięcy.

„Skóra” oparta na policyjnych faktach opowiada o tym, czego nigdy się nie dowiemy. Czy człowiek rodzi się podły i nikczemny, czy dopiero staje się bestią bez sumienia? Decydują o tym geny, wychowanie, a może przypadek?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7714-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRELUDIUM

Stał przed lustrem kompletnie nagi. Bosymi stopami wyczuwał chłód wilgotnej, chropowatej posadzki. Pomieszczenie było dźwiękoszczelne, nie było w nim okien. Nie docierały tu żadne odgłosy ze świata zewnętrznego, żadne też nie mogły się stąd wydostać. Tutaj nie musiał się obawiać, że ktoś go podejrzy. Nie bał się nagłych wizyt nieproszonych gości. Mógł być pewien, że nikt mu nie przeszkodzi.

Nie musiał się spieszyć.

Zwisająca z sufitu żarówka była jedynym jasnym punktem w pomieszczeniu. Snop światła wyławiał z mroku lustro, przed którym stał. Patrzył na swoje odbicie z nieskrywaną odrazą. W tej konkretnej chwili, w tej postaci, nienawidził siebie. Ciało, w którym był uwięziony, napawało go obrzydzeniem. To nie było jego ciało. Na szczęście za moment wszystko się zmieni. Zacznie swój rytuał. Stanie się wreszcie sobą.

Sięgnął po szminkę leżącą na niewielkiej szafce obok lustra. Krwistą czerwienią pokrył usta. Kilka razy zacisnął i rozluźnił wargi, by równomiernie rozprowadzić kremowy kosmetyk. Następnie ułożył je w dzióbek, jak do pocałunku. Wyobraził sobie, jak lubieżne spojrzenia mężczyzn przesuwają się po nim, niemal czuł je na swoim ciele, ich ciężkie, gorące oddechy na swoim karku.

– Podobam ci się, widzę to. – Rzucił wyzwanie swojemu odbiciu.

Wsunął sztyft na powrót do plastikowej obwoluty i sięgnął po kolejne akcesoria. Starannie nałożył tusz na rzęsy i poróżowił policzki. Z szuflady komódki wyciągnął blond perukę. Lubił ten kolor u kobiet. Nasunął ją na głowę. Zakończył tym samym przedostatni etap maskarady. Już za momencik przejdzie do clou programu. Panie i panowie, szykuje się wielki finał, już słychać fanfary!

Jeszcze raz popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Przymknął powieki, wciągnął głęboko powietrze, by uspokoić oddech. Chciał smakować tę chwilę, moment bezgranicznego spełnienia. Spokojnie, tylko spokojnie. Odwrócił się i sięgnął do plecaka leżącego na krześle. Wyjął pakunek, rozwinął go ostrożnie. Przez moment przyglądał się swojemu dziełu. O tak! Kostium, który udało mu się stworzyć, był idealny. Pogładził palcami miękką fakturę i sprawnie przełożył go przez głowę. Robił to nie pierwszy raz. Mierzył, przykładał do siebie, upajał się tym widokiem.

Chciał ją posiąść, otulić się nią jak ciepłym swetrem, opleść jej zapachem. Chciał ją chłonąć całym sobą. Chciał być nią. Nie tą konkretną osobą, tylko po prostu kobietą.

Znów spojrzał w lustro. Poczuł przyjemny dreszcz podniecenia. Poczuł, jak krew odpływa mu z głowy, a członek robi się twardy. Musiał tyle czekać, włożyć tyle wysiłku, by wreszcie móc tego doznać! Tego, co innym przychodziło z taką łatwością, bez najmniejszego problemu.

Zaczął masować sobie sutki, zamknął oczy, głowę odchylił do tyłu.

Mamrotał do siebie, to go podniecało, czuł rosnącą ekscytację.

„To” powoli nadchodziło i rozlewało się ciepłem po całym ciele.I. WTEDY (1998–1999)

***

– A zatem, Joasiu…

– Joanno, wolałabym.

– Dobrze więc, Joanno, spróbuj się zrelaksować. I powiedz, jak się czujesz?

– Nijak.

– Jestem tu dla ciebie. Ale nie pomogę ci, jeśli nie będziesz chciała rozmawiać.

– …

– Okej. Zróbmy tak: ja będę mówić jakieś słowo, a ty dokończysz zdanie. Możemy?

– Proszę.

– Przychodzę tutaj, bo…?

– Mama się o mnie martwi, a ja nie chcę, żeby się martwiła.

– Czuję się…?

– To na nic.

– Nie, wcale nie. Dobrze nam idzie. Spróbujmy jeszcze raz. Czuję się?

– Pusta. Niczego nie czuję.

– Gdybym mogła wszystko…?

– Cofnęłabym czas. To ja zabiłam ojca.

– Joanno, posłuchaj, co mówisz. To jakiś absurd.

– Absurdem jest, że ja żyję, a on nie.

– To nieprawda i dobrze o tym wiesz. Ale przynajmniej zaczęłaś mówić, dobrze, robimy postępy. Zatem kontynuujmy. W przyszłości…?

– Nie ma żadnej przyszłości. Nie ma nawet tu i teraz. Jest tylko to, co było.

UDRĘKA

Widok ze wzgórza był wspaniały. Wkoło, jak okiem sięgnąć, rozciągała się nieskazitelnie biała pustynia. Śnieg był płaski, gładko ubity nartami setek narciarzy. Słońce ślizgało się po wyżłobionych koleinach i sprawiało, że skrzyły się lodowym blaskiem. Niebo nad głową Joasi było błękitne, puszyste obłoczki sunęły leniwie. Spojrzała w dół na maleńki punkcik w oddali machający do niej rękami i dający jej znaki. Wokół schodzili z wyciągów kolejni narciarze, szusując raźno przed siebie. Czuła się gotowa. Sprawdziła upięcia nart. Nasunęła gogle na oczy. Ugięła lekko kolana i odepchnęła się kijkami. Pędziła w dół, świat rozstępował się na boki, a zimny wiatr smagał jej twarz. Nagle zmarznięty stok zaczął się niebezpiecznie przybliżać, podniósł się i uderzył w nią. Poczuła w ustach zimny puch, który natychmiast zamieniał się w lodowatą ciecz. Wszystko wokoło zaczęło wirować. A później zobaczyła nad sobą zatroskaną twarz ojca.

– Skarbie, nic ci nie jest?

Jego mocne ręce chwyciły ją pod pachy, pomagając wstać, ktoś zbierał jej kijki ze stoku, jakaś inna osoba podała nartę, która wypięła się i pofrunęła parę metrów dalej.

– Niczego sobie nie złamałaś? Pokaż ręce, nogi. W porządku. Nic cię nie boli? Jak mama się dowie, to nam urwie głowy. Mnie urwie głowę. Nie powinienem był puszczać cię samej.

– Tato, było świetnie!

– Chodź, w schronisku napijemy się gorącej herbaty z malinami. – Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.

Szli w odległości paru kroków od siebie. Nagle niebo pociemniało, stało się całkiem czarne, zerwał się wiatr. Między nią a ojcem nie wiadomo skąd wyrosła szklana ściana. Joasia zobaczyła, że część stoku po drugiej stronie szyby, ta, na której został ojciec, zapada się, wszystko odjeżdża i spływa w dół: drzewa, narciarze, wyciągi połykane są przez wielką czarną otchłań.

– Tato, tato! – woła i wali w nią pięściami. Ale on jej nie słyszy, idzie dalej, jakby nie widział, co się dzieje. Aż w końcu znika.

Poduszka była mokra od łez. Blady poranek zatrzasnął właz w podłodze, przez który wczorajszej nocy wtargnął sen. Joasia leżała w łóżku z otwartymi oczami. Po kolei poznawała kolorowe zasłony w oknach, widok na sąsiedni blok, swój pokój, siebie. Konstruowała nowy dzień. Jest wtorek, ósma rano. Co musi dziś zrobić? Dokąd iść? Z kim się spotkać?

Zajrzyj do kalendarza, żeby sprawdzić, Joanno. Pora wstać.

Wspomnienie snu wciąż było żywe, ten sam sen śnił jej się prawie każdej nocy. Wieczorem bała się zasnąć. Rano długo nie mogła dojść do siebie. Przewróciła się na bok i przycisnęła policzek do poduszki. Nie spała już, ale nie chciało jej się wychodzić z ciepłej, pachnącej lawendą pościeli. Szczerze mówiąc, od dawna już nic jej się nie chciało. Wpatrywała się w sufit, w rogu dostrzegła ukruszony kawałek tynku, pewnie niedługo trzeba będzie pomalować. Starała się wyczyścić umysł ze wszystkich uczuć i emocji. Skupiła się na tym odłupanym kawałku farby. Nie była jednak w stanie myśleć już o niczym innym. Smutek i tęsknota dostały się do środka. Głos w głowie, potężniejszy niż cokolwiek innego, wdzierał się w każdą szczelinę jej mózgu. Powtarzał:

„To twoja wina.

Twoja wina.

Tylko twoja wina”.

Już jakiś czas temu zatraciła umiejętność uśmiechania się. Nie mogła wykrzesać z siebie nawet drobnej iskierki radości, żadnej namiastki witalności, energii. Czuła się jak w kokonie z waty: wszystkie dźwięki, barwy, smaki docierały do niej rozmyte, nieostre. Jej ruchy były spowolnione, zdolność kojarzenia uległa upośledzeniu. Chciała uciec jak najdalej. Ale przecież nawet w najdalszym zakątku świata, nie byłaby wolna od siebie.

Leżała, wsłuchując się w odgłosy domu: brzęk talerzy w kuchni, gwizdek czajnika, klik tostera, szum nalewanej do szklanki wody. Mama już wstała. Zawsze wstawała pierwsza i szykowała od razu śniadanie.

Joasia nie była głodna. Zacisnęła mocno powieki. Podjęła decyzję: dziś też zostanie w domu. Nie miała siły iść na uczelnię między tych wszystkich uśmiechniętych ludzi. To bez sensu.

Naciągnęła kołdrę mocniej na głowę. Wiedziała, że lada chwila zadzwoni budzik i będzie musiała wstać. Postara się – jak wczoraj, przedwczoraj, jak każdego poprzedniego dnia – zachować pozory.Odgrywała tę komedię już od jakiegoś czasu. Nie chciała martwić matki, nie chciała się tłumaczyć, patrzeć, jak niewypowiedziana troska maluje się na jej twarzy. Wstawała więc, ubierała się, pakowała zeszyty na zajęcia i wychodziła. Czasem wsiadała w tramwaj i jechała do centrum. Spacerowała po Rynku, po Plantach, nad Wisłą.

Kraków to wymarzone miejsce dla emocjonalnych rozbitków. Wszystkich tych, którzy chcą przed czymś uciec, o czymś zapomnieć. Romantyczne, pocztówkowe. Najbardziej kochała go wiosną, kiedy natura budziła się do życia. W chłodnym, rześkim powietrzu unosiła się zapowiedź przyszłych ciepłych, beztroskich dni, słońce ślizgało się po Wiśle, ozdabiając ją złotymi iskierkami. Lubiła przechadzać się urokliwymi uliczkami, chłonąć atmosferę miasta królów. To jedna strona Krakowa.

Drugą były blokowiska z wielkiej płyty, ogromne sypialnie na obrzeżach miasta z napisami na murach: „Wisła Pany” i „Anty Jude”. Szary dym z biało-czerwonych kominów elektrociepłowni w Łęgu, ławeczki, na których każdego roku wraz z nadejściem wiosny rezydował od świtu do nocy miejscowy lumpenproletariat. Tam też się zapuszczała. Czasem, nie za często.

Niekiedy, gdy była pewna, że mama nie wróci w ciągu dnia do domu, tylko się ubierała, pozorując przygotowania do wyjścia na uczelnię. Kiedy za matką zamykały się drzwi, wracała do łóżka. Wegetowała. Tak bardzo chciała nie czuć.

Głos matki wyrwał ją z letargu.

– Joasiu, Joasiu, wstawaj, bo spóźnisz się na zajęcia.

– Wstaję, mamo.

– No raz, raz, Asieńko. Zostawiam ci na stole kanapki, nie zapomnij zabrać.

Usiadła na łóżku. Wsunęła stopy w pantofle i narzuciła na siebie szlafrok. Frotté, ciepły, puszysty… Dostała go na którąś Gwiazdkę od ojca.

Matka krzątała się po kuchni. Ubrana, umalowana, gotowa do wyjścia. Przywitała córkę uśmiechem i całusem w czoło. Joasia usiadła przy stole, oparła brodę na dłoniach. Obok parował kubek z herbatą.

– Jak tam? Wyspałaś się? Masz dziś dużo zajęć? Pamiętasz, że po południu jesteśmy umówione do lekarza?

Mama była psychologiem. Wierzyła, że rozmową można uleczyć duszę… Zapisała ją na terapię.

– Pamiętam. Ale mówiłam ci, że to niepotrzebne. Sama sobie poradzę.

– Kochanie, chcę tylko, żebyś spróbowała. Daj sobie szansę. No, muszę lecieć, bo się spóźnię.

Weszła do przedpokoju i zdjęła płaszcz z wieszaka. Energicznym ruchem wsunęła na nogi wysokie kozaki. Włożyła czapkę, rękawiczki, zapięła guziki płaszcza.

– Ty też się ubierz ciepło. Straszny ziąb, żebyś tylko nie zmarzła. Pa, kochanie, do zobaczenia. – Ostatnie słowa rzuciła już w drzwiach.

Ojciec znów pojawił się w myślach Joanny. „Córuchno, głowa do góry!” – usłyszała jego tubalny głos, gdy próbował ją pocieszać po kolejnym miłosnym zawodzie. Nie żeby mu się jakoś szczególnie zwierzała, on sam potrafił wszystko wyczuć. Rozumiał ją. Rozśmieszał, gdy tego potrzebowała. W dzieciństwie wieczorami czytał jej przed snem. Zawsze dużo rozmawiali. Mieli wspólne pasje.

„Góry są piękne, Asieńko”, powtarzał. „Dzikie i nieokiełznane. Niebezpieczne. Nie podporządkowują się nikomu. Za to je kocham. Ta cisza, spokój. Widoki. Powietrze krystalicznie czyste, rześkie tak, że przy pierwszych wdechach masz wrażenie, że rozsadzi ci płuca. I absolutna wolność. Tam na górze czuję się wolny i szczęśliwy. Też to poczujesz, też je pokochasz.”

Wszystko było takie, jak mówił.

Ogarnęła ją słabość. To jej wina! Gdyby tak nie namawiała go na tę cholerną wyprawę wspinaczkową! Ojciec… tak bardzo go kochała… Już raz była całkiem blisko tego, żeby się z nim spotkać. Nie planowała, to się wydarzyło samo. Przełożyła nogę przez metalową barierkę mostu. Później drugą. Mocno złapała się poręczy, spojrzała na płynącą w dole rzekę. Poczuła powiew chłodnego wiatru na twarzy. Zamknęła oczy i nabrała głęboko tchu. Za chwilę będzie po wszystkim. Wystarczy zrobić maleńki krok do przodu i zwolnić uścisk. To proste. Na trzy.

A jednak dłoń nie chciała puścić barierki. Ciało oddzieliło się od głowy i przestało jej słuchać.

– Nawet tego nie potrafię zrobić! Jestem beznadziejna! – Zacisnęła mocno powieki i ukryła twarz w dłoniach.

Maria zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Wychodziła z domu z ciężkim sercem. To trwało już zbyt długo. Kto, jeśli nie ona, mógł o tym wiedzieć lepiej? Od lat pracowała jako psycholog dziecięcy, z łatwością rozpoznawała depresję u własnej córki. Symptomy były oczywiste, wręcz książkowe, aż nadto wyraźne. Joasia nie chciała jeść, źle sypiała, miała problemy z koncentracją. Schudła, jakby przygasła, przybladła. Nie cieszyła się z niczego, co wcześniej dawało jej radość.

Tak bardzo chciała jej pomóc, zrobiłaby wszystko dla swojej ukochanej córeczki, swojej jedynaczki. Jej Asieńka! Bardzo się zmieniła. Jako dziecko była pogodna, roześmiana, pełna energii. Zaczęła dorastać, nabrała do wszystkiego dystansu. Stała się zamknięta w sobie, cicha i spokojna. Łagodna. W tym jednak Maria nie dopatrywała się niczego groźnego. Jej córka była introwertyczką i tyle. Wrażliwym jest w życiu trudniej, ale co poradzić?

A później zdarzył się wypadek. To ją całkiem załamało. Piotr lubił chodzić po górach, Karkonosze, Tatry, Bieszczady. Zaliczył wszystkie szczyty, znał na wylot schroniska. Zaraził pasją córkę. Gdy dorosła, zabierał ją ze sobą. Joasia z błyszczącymi oczami i wypiekami na twarzy opowiadała później o tych wypadach. Uwielbiała je i Maria nigdy nie próbowała jej tego zabronić. Choć nieraz się o nią bała.

To się mogło zdarzyć w każdym innym momencie, podczas każdej innej wyprawy. Ale zdarzyło się akurat wtedy. I odebrało Joasi chęć do życia. Zobojętniała. Przestała zwracać uwagę na cokolwiek. Przestała nawet czytać, nie chciało jej się nigdzie wychodzić. Kiedyś godzinami mogły rozmawiać o obejrzanym filmie, sztuce teatralnej, przeczytanej książce. Joasia była fantastyczną partnerką do dyskusji. Dojrzałą, inteligentną, wymagającą i inspirującą. Teraz ledwie odpowiadała na pytania. Wracała z zajęć, zamykała się w swoim pokoju i włączała muzykę.

Maria czuła się kompletnie bezsilna. Ale jak uwolnić człowieka od jego własnych myśli? Od lęków? Od poczucia winy? Kompletnie urojonej, bo przecież to nie była wina Joasi. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek. Straciła męża. A teraz bezradnie przyglądała się temu, jak traci córkę. Joasia pogrążała się w swoim świecie smutku i cierpienia, winy, którą sobie wmówiła, i kary, którą chciała ponieść. Była z ojcem bardzo blisko. Śmieszyły ich te same rzeczy, to samo ich denerwowało i wprawiało w zachwyt. Byli tacy podobni, identyczni… Asia zwierzała się tacie ze swoich problemów. Maria zastanawiała się, czy nie mówi mu więcej niż jej. Wyczuwała tę niewidzialną nić porozumienia między nimi. Ona tak naprawdę stała trochę z boku. Ale nie miała im tego za złe.

Ostatnio wydawało się jej, że to mija, że najgorsze mają już za sobą. Że Asia kogoś poznała. Mężczyznę. Zaczęła o siebie dbać, przeszła na dietę, przefarbowała włosy. Nie wypytywała córki, żeby jej nie peszyć. To rozsądna dziewczyna, nie zrobi żadnego głupstwa, o to była spokojna.

Przyspieszyła kroku, żeby nie spóźnić się do pracy.

ŁOWY

Drodzy panowie i piękne panie, czas zacząć polowanie.

Zobaczył ją przypadkiem. To mógł być koniec września, początek października. Nie pamiętał dokładnie. Było jeszcze ciepło. Siedziała na ławce na Plantach, zatopiona w myślach, skubiąc bułkę i rzucając okruszki gołębiom. Na kolanach miała walkmana, a na uszach słuchawki. Obok torebki leżała książka. Nie dostrzegł tytułu, bo była odwrócona okładką w stronę ławki. Przypominała młodą Janis Joplin, minus uśmiech. Nie była klasyczną pięknością, urodę miała raczej przeciętną: ciemne pofalowane włosy, lekka nadwaga, dość masywna budowa ciała. Ale o taką właśnie dziewczynę mu chodziło. Tamte poprzednie były do niczego. Wcale się nie nadawały.

Przysiadła się do niej jakaś matka z dzieckiem, kołysała wózek i próbowała uspokoić niemowlę, które głośno płakało. Gaworzyła do niego, przemawiała słodkim głosikiem. Wszystko na nic. Gówniarz darł gębę coraz głośniej i głośniej. Do jasnej cholery! Bądź tak miła, rusz tę tłustą dupę i zabierz go gdzieś daleko stąd, gdzie nikt nie będzie musiał tego słuchać!

Nienawidził dzieci, a to niemowlę wyjątkowo go drażniło – chciał się skupić wyłącznie na niej. Po chwili matka z dzieckiem wstała z ławki i poszła w swoją stronę. Dziewczyna nie zwróciła na nich najmniejszej uwagi. Trwała w jakimś letargu, odrętwieniu.

Nie przypominała swoich rówieśniczek: głośnych, szczebioczących, chichoczących, rzucających się sobie na szyję i cmokających w policzek na powitanie. Ona była raczej z tych, co to przygarną psa przybłędę, a choremu ptaszkowi opatrzą skrzydełko. Dobra i łatwowierna. Takiej właśnie szukał.

Podobały mu się w niej ten smutek i nostalgia. Była inna. Odległa, zamknięta w sobie. Spłycona, jakby oglądał ją na ekranie w kinie. Nierzeczywista. Nie była człowiekiem z krwi i kości, tylko przedmiotem gotowym do użytku.

Kobiety do tego służą – do zaspokajania męskich potrzeb. Jego potrzeb. Nie myślał o nich jak o osobach, które czują strach, ból, niepewność, radość, przyjemność, nienawiść. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nie rozumiał, skąd inni biorą te wszystkie emocje, całą feerię nastrojów, tęczową paletę uczuć. On takich nie miał. Po prostu w którymś momencie jego rozwoju, trudno powiedzieć dokładnie w którym, może gdy u płodu wykształca się serce albo później, gdy wyodrębnia się mózg, coś poszło nie tak. Organizm zrobił krok w tył w ewolucyjnym rozwoju człowieka i nie wykształcił w sobie sumienia. Czymkolwiek ono było.

To mogło stać się jednak później, gdy już był na świecie, gdy dorastał, dojrzewał. Trudno powiedzieć, kiedy kształtuje się sumienie. Wiadomo jedno: jego te sprawy nie dotyczyły. Był albo zły, albo zadowolony. Nic ponadto. Był zepsuty. Wyprany. Pusty w środku.

Ona już niedługo miała wypełnić tę pustkę.

Był dobrym myśliwym, potrafił rozpoznać ofiarę po chodzie. Jak wilk wietrzący zwierzynę wyczuwał najsłabszego osobnika w stadzie. Takiego, który nie sprawi mu problemów. Nie będzie podejrzliwy. Nie będzie się bronił, uciekał, krzyczał. Miał radar wykrywający bezbronność.

Wtedy, na Plantach, gdy wstała z ławki, poszedł za nią. Chciał się o niej czegoś dowiedzieć. Musiał, aby wkraść się w jej łaski. Trzymał się w pewnej odległości, po drugiej stronie ulicy, obserwując ją kątem oka. Szła powoli, nie dało się jej zgubić. Wyglądała na przygnębioną i zrezygnowaną: z rękami w kieszeniach, ze spuszczoną głową i twarzą schowaną w kapturze kurtki. Zeschnięte liście zaścielały całą alejkę i szeleściły pod butami. Zaczynało się już ściemniać. Na ławkach, chodnikach i trawie osiadła wilgotna mgła. Niebieski tramwaj akwarium wtoczył się niespiesznie na przystanek. Drzwi rozsunęły się z głośnym trzaskiem i wylała się z niego fala ludzi. Wsiadł za nią, skasował bilet i nie spuszczał z niej oka. Usiadła na fotelu przy oknie, oparła głowę o szybę. Widział odbicie jej twarzy. Przymknęła powieki i włożyła słuchawki walkmana na uszy.

Po kilkunastu minutach, gdy wysiadła z tramwaju, wiedział już, gdzie mieszka. Ale to zbyt mało. Ich spotkanie musi wyglądać na przypadkowe. Nie może po prostu wpaść na nią na ulicy. To się skończy zdawkowym „przepraszam”, „nic nie szkodzi”. Na ulicy nie zawrze z nią dłuższej znajomości, nie zdobędzie zaufania. Musi poznać jej plan dnia, zainteresowania. Dowiedzieć się czegoś, o co będzie mógł zahaczyć w rozmowie.

Śledzenie jej było łatwe. Mógł za nią chodzić godzinami. Nie dostrzegała niczego wokół siebie. Nie była czujna, nie rozglądała się na boki. Była kompletnie oderwana od tego co tu i teraz. Często o niej myślał, zastanawiał się, co robi, gdy akurat on za nią nie szedł. Przyglądał się jej. Dyskretnie, z daleka. Ona miała go nie widzieć. W końcu nie chodziło mu o to, aby się go wystraszyła. Jeszcze nie teraz. Wszystko w swoim czasie.

Po kilku dniach wiedział już całkiem sporo. Na przykład to, że nie lubi klubów, tych wszystkich modnych dziś dyskotek w centrum miasta, z mięśniakami na bramce: wygolone głowy, szerokie karki, jeansy i skórzane kurtki. Puste, bandyckie spojrzenie spode łba. I takie samo towarzystwo w środku: kibolskie ekipy, dla których najlepszą zabawą było spuszczenie komuś wpierdolu, i tępe dziunie w kusych spódniczkach. Nie szukał guza ani tanich dziwek, więc unikał takich miejsc. Tak samo jak ona. Więc coś ich łączyło.

Wiedział, że dziewczyna przez większość dnia spaceruje bez celu, najczęściej po Rynku. Czasem szła na zapiekankę na Szewskiej albo do baru mlecznego na Grodzkiej. Niekiedy zaglądała do księgarni. Wertowała tomiki poezji, najnowsze książki. Bywała też w kinie Pasaż na samotnych seansach filmowych. Nie wchodził za nią, to było dość ryzykowne. O tej porze na sali nie było zbyt wielu kinomanów, za bardzo rzucałby się w oczy. Czekał, aż seans się skończy.

Czasem, choć rzadko, pojawiała się na uczelni. Musiała więc studiować. Próbował zgadywać, co to za kierunek: psychologia, pedagogika, polonistyka? Po zajęciach nie spotykała się z nikim. Nie chodziła z przyjaciółmi na piwo. Jakby wcale nie miała życia towarzyskiego. Odkrył za to, że regularnie pojawiała się na studenckiej giełdzie płytowej. Młodzi ludzie wymieniali się tam nagraniami ulubionych zespołów. To mógłby jakoś wykorzystać.

Pewnego razu dowiedział się jednak czegoś znacznie ważniejszego. Tego dnia nie pojechała na Rynek, jak miała w zwyczaju. Poszła na cmentarz. Gdy odeszła od grobowca, podszedł bliżej. Przeczytał wyrytą na marmurowej płycie inskrypcję: „Ukochany mąż i ojciec, odszedł tragicznie w wieku 49 lat”. Poczuł, że ma nad nią przewagę. Teraz już mu się nie wymknie.

Wiedział, jak to zrobić: otworzyć człowieka, zdobyć jego zaufanie. Wystarczy, że opowiesz mu historyjkę o sobie, najlepiej z rodzaju tych ckliwych. I masz go na widelcu. Taka bezinteresowna szczerość wymaga rewanżu: opowiedziałeś mi o sobie, to posłuchaj, teraz ja ci się zwierzę.

U większości ludzi, u tych z sumieniem, myśli i emocje malują się na twarzy. To dlatego tak łatwo można rozszyfrować ich zamiary. On miał jedną zasadniczą przewagę nad innymi: doskonale potrafił uchodzić za kogoś, kim nie był. To była gra. A on był dobrym graczem. Zręcznym manipulatorem. Najważniejszy jest blef, zmyłka. Robisz jedno, a twoja ofiara widzi coś zupełnie innego. Nie zdaje sobie sprawy, że jest w samym środku rozgrywki.

Zaczepił ją na uczelni. Niby przypadkiem. Mimochodem.

– Przepraszam, chyba poszedłem nie w tę stronę, w którą powinienem. – Naprawdę wyglądał na zagubionego, gdy się tak rozglądał dookoła. – Szukam wydziału historii. Czy mogłabyś mi pomóc, bo skręciłem w lewo…

– …a powinieneś skręcić w prawo. Miniesz szklane drzwi, pójdziesz korytarzem do końca i będziesz na miejscu.

– Dziękuję bardzo.

– Jasne, nie ma za co.

– A przy okazji, mam na imię Wojtek

(„Janek, Krzysiek, Marek” – mógł powiedzieć cokolwiek).

– Aśka.

– Czego słuchasz? Przepraszam za śmiałość, ale zobaczyłem walkmana, też lubię muzykę.

– Raczej i tak nie znasz. Nie są zbyt popularni w Polsce. Grateful Dead.

– Wdzięczny nieboszczyk?

– Coś w tym stylu. – Uśmiechnęła się zakłopotana.

– Pewnie trudno dostać ich płyty.

– Nie jest łatwo. Poluję na nie Pod Przewiązką.

– O, też tam bywam – skłamał gładko. – Może się kiedyś spotkamy. Dzięki raz jeszcze. Cześć.

Ich światy nawet w najmniejszym stopniu się nie przenikały. Były dwoma kompletnie odrębnymi zbiorami doświadczeń, postaw, pragnień. Jej spokojne i bezpieczne dzieciństwo kontra jego pozbawione miłości i opieki dorastanie.

Kulturalna i rozsądna Joasia była wychowywana w kulturalnym domu, przez kulturalnych, wykształconych rodziców. Matka wieczorami siadała przy nocnej lampce i czytywała Kempińskiego, Zimbardo, Freuda. Ojciec był nauczycielem. Gdy wychodził z roli belfra, stawał się człowiekiem pełnym werwy i polotu. Z Joasią łączyło go poczucie humoru, podobne spojrzenie na wiele spraw. Oboje rodzice zaszczepili w niej łagodność i pogardę dla przemocy. Dbali, by ich jedynaczka była otwarta na ludzi, rozumiejąca i współczująca. Starali się nie przekazywać jej lęku ani podejrzliwości w stosunku do otaczającego świata – w myśl zasady, że dobra energia wraca, i jeszcze tej, która mówiła: traktuj ludzi tak, jak sama chciałabyś być traktowana. Nigdy na nikogo nie spoglądali z góry. „Ludzie są sobie równi, każdemu należy się szacunek”, mawiali.

Joasia popołudniami odrabiała zadania domowe w swoim pokoju. Słuchała muzyki. Chodziła na lekcje gry na gitarze. Do domu wracała o ustalonej wcześniej porze. Nie sprawiała wychowawczych kłopotów. Latem jeździli całą rodziną do domku na Mazurach, gdzie w ciepłe, słoneczne dni pływali w jeziorze, a wieczorami rozpalali ognisko, śpiewali, śmiali się i biesiadowali.

Dlatego kiedy tamten mężczyzna zagadnął Joasię, nie kierowała nią przesadna ostrożność. Trudno u kogoś doszukiwać się intencji, które są nam zupełnie obce, którymi my nigdy byśmy się nie pokierowali. Człowiek jest w stanie przewidywać przyszłość tylko na tyle, na ile pozwala mu jego doświadczenie. Joasia miała doświadczenia dobre.

– Cześć. I co, udało się znaleźć coś Grateful Dead?

– Część… skąd wiesz? My się znamy? – Była zakłopotana, odgarnęła opadające na twarz włosy i wsunęła je za ucho. Przyjrzała mu się uważnie.

– Poznaliśmy się na uczelni. Nie pamiętasz mnie?

– Teraz sobie przypominam. Przepraszam…

– Nic nie szkodzi. To jak? Znalazłaś coś godnego uwagi?

– Mam dwie fajne kasety.

– No proszę! Fantastycznie. To może uczcimy udane łowy? Dasz się zaprosić na herbatę i ciastko?

ZAGINIONA
12 listopada 1998 r.

Nie myli się ten, kto twierdzi, że listopad to najbardziej depresyjny miesiąc w roku. Dzień chyli się ku końcowi, nim na dobre się zacznie, ciepłe promienie słońca są już tylko wspomnieniem, a wisząca w powietrzu mgła odbiera miastu resztki urody, przykrywając jesienne żółcie, brązy i czerwienie brudnym welonem słoty i szarości.

Za oknem od kilku dni zacinał deszcz ze śniegiem. Nabrzmiałe, ciężkie od wody stalowe chmury wolno przesuwały się po niebie. Chłód spowodowany mżawką przenikał do szpiku kości. Ulice i chodniki tonęły w błocie.

Na parapecie za oknem przysiadły dwa zmoknięte gołębie. Stroszyły piórka, otrzepując z nich krople deszczu. Ich gardłowe gruchanie wdzierało się przez szybę do środka.

Joanna nacisnęła przycisk play w magnetofonie. Czarne szpule kasety zaczęły się kręcić. Z głośników popłynęła muzyka. Dziwna, niepokojąca. Wokal nie współgrał z linią melodyczną, był obok, dźwięki walczyły ze sobą. A jednak, mimo tego pozornego niedopasowania, razem tworzyły miłą dla ucha kompozycję.

„Kiedy przyjdą po ciebie z wizytą
i powloką twoje biedne ciało w dół
Tylko o jedno proszę cię,
tylko jedną rzecz dla mnie zrób
Proszę, zapomnij, że znasz moje imię,
kochany cukiereczku…”¹

Snuła się po mieszkaniu bez celu, zastanawiając się, kiedy wreszcie skreślą ją z listy studentów. Jak tak dalej pójdzie, to pewnie niebawem. Kolejne studia, z których nic nie będzie. I znów to samo. Tym razem też rozczaruje mamę.

Przerabiała to już. Dotychczasowe lata życia wydały się jej teraz kompletnie bezsensowne. Jak drzewa, które nie chcą owocować. Dwadzieścia trzy jabłonie, jedna za drugą w równym rzędzie, ich puste gałęzie z czasem usychały i łamały się.

Najpierw zdecydowała, że będzie studiować psychologię. Podobno na psychologię idą często ci, którzy mają problemy, chcą zrozumieć siebie. Szybko przekonała się, że to nie dla niej. Zmieniła kierunek studiów, postawiła na historię, ale zaczęło ją to nużyć. Nie widziała w tym przyszłości. Pomyślała, że może powinna iść na jakiś kurs fryzjerski albo pielęgniarski, taki, po którym szybko znalazłaby pracę. Zarzuciła jednak ten pomysł, uznając, że lepiej wyjechać, kiedy jeszcze może. Podróżować po Europie, zdobyć jakieś doświadczenie. Nie, to też nie, podróże są kosztowne. Więc może zamieszkać na rok, dwa we Francji, zaczepić się jako kelnerka w urokliwej kawiarence i nauczyć się dobrze języka? Plany lęgły się w jej głowie, ale nie mogły zakotwiczyć na dobre. Zaraz znowu zmieniała zdanie. Postanowiła wrócić na uczelnię, tym razem wybrała religioznawstwo. Przez chwilę miała zapał, wydawało się jej, że da radę. Ale nic z tego. Na wykładach wyłączała się, po dwóch minutach nie słuchała już, co mówi wykładowca. Zaległości szybko narastały. Nie miała siły ich nadrabiać. Przepisywanie notatek, wkuwanie do głowy regułek – to wszystko wydawało jej się tak mało istotne. Rezygnowała.

Może pójdzie na zajęcia jutro?

Zastanawiała się nad tym, kiedy tak naprawdę była szczęśliwa. To było dzieciństwo. Tylko dzieciństwo było bez wątpienia radosne, niepodszyte żadną fałszywą nutą. Potrafiła nawet przypomnieć sobie ostatni moment prawdziwej beztroski. Miała dwanaście lat, ojciec zabrał ją na stok i uczył jeździć na nartach. Później zaczęła coraz więcej rozumieć, choćby to, że rówieśnicy potrafią być bezwzględni i okrutni, że człowiek nieustannie podlega ocenie, że musi się mierzyć z tym, co inni o nim myślą, udowadniać wszystkim, a najbardziej sobie, że jest coś wart, że potrafi coś osiągnąć. I kiedy sądzi, że w końcu wszystko się układa, spada na niego największy cios. Zawsze znienacka, gdy się tego nie spodziewa. Na chwilę tracisz czujność, nie wypatrujesz najgorszego, tylko uśmiechasz się radośnie, i wtedy bum! Masz za swoje. To dlatego zrobiła się impregnowana na szczęście. Wolała nie prowokować losu.

Jednego była pewna: nic już nigdy nie będzie takie samo. Czasy beztroski, lekkości ducha, jasnych myśli i nadziei na to, co przyniesie kolejny dzień, minęły. To wszytko nie należało już do niej, było daleko z tyłu.

Nie, nie pójdzie na wykłady ani jutro, ani pojutrze. Ostatnio nie czuje się dobrze.

Otwarła szafę i wyjęła z niej czarne jeansy, granatowy sweter. Nadal nosiła żałobę. W głowie słyszała pełen troski głos matki: „Asieńko, jesteś młoda, powinnaś ubierać się kolorowo, tak jak dziewczyny w twoim wieku”. Naprawdę nie miała ochoty się stroić.

Pukanie do drzwi wyrwało ją z rozmyślań. Przez moment przestraszyła się, że to matka wróciła, musiała czegoś zapomnieć. Ale nie, ona przecież by nie pukała, przekonana, że córki już dawno nie ma w domu, że nie powinno jej być. Użyłaby swoich kluczy.

Ostrożnie na palcach podeszła do drzwi. Przyłożyła oko do judasza. Odchyliła głowę z lekkim niedowierzaniem i spojrzała raz jeszcze. Jego akurat się nie spodziewała. Skąd znał jej adres? I czego może chcieć? No tak, ostatnio coś wspominał, pytał, czy mogłaby mu pomóc w jakiejś drobnej rzeczy, zgodziła się, teraz nawet nie pamiętała czego dokładnie dotyczyła ta prośba. Ale przecież nie zapraszała go do domu. Prawda? Nie mogła sobie nawet przypomnieć, czy kiedykolwiek mówiła mu, gdzie mieszka.

Poznała go kilka tygodni temu. Zupełnie przypadkiem. Krążył po korytarzu uczelni, szukał wydziału historii. Pomogła mu, wskazała drogę. To spotkanie nie zapadłoby jej w pamięć, gdyby nie fakt, że kilka dni później spotkała go na giełdzie muzycznej. Sprawiał wrażenie zagubionego. Zaczęli rozmawiać, zaprosił ją na herbatę. W pierwszej chwili odmówiła. Spuścił głowę zakłopotany, zrobiło jej się go żal. Już się odwracał, odchodził, kiedy zawołała za nim: „Dobrze, chodźmy”. Takie spontaniczne zachowania nie zdarzały jej się często.

Był miły, nieśmiały. Z jednej strony jego lekka nieporadność, wstydliwość, które starał się ukryć, wzbudzały w niej rozczulenie, patrzyła na niego trochę z politowaniem. Z drugiej strony w jego towarzystwie czuła się niepewnie, nie potrafiła mu się sprzeciwić. To były dziwne uczucia, tak krańcowo różne.

Polubiła go. Może nawet trochę się w nim zadurzyła. To nie była miłość. Raczej zauroczenie. Na pewno nie szalone pożądanie. Na takie emocje nie było w niej miejsca. I pewnie już nigdy go nie będzie. Ale poczuła, że łączy ich niewidzialna nić porozumienia. Rozmawiali godzinami: o religii, życiu, książkach, o wszystkim i o niczym. Powiedziała mu o ojcu. Zaskoczyła samą siebie, dotąd z nikim poza matką nie rozmawiała tak otwarcie o tym, co się stało. On opowiedział jej o swoim trudnym dzieciństwie. Mieli podobne doświadczenia, rozumieli się. Tak jej się wydawało.

Zaczęli się spotykać. Bez zobowiązań, to była przyjaźń. W każdym razie z jej strony. On chyba liczył na coś więcej, bo w pewnej chwili stał się natarczywy. Próbował ją kontrolować, zaczął rościć sobie do niej prawa. Przestraszyła się, gdy powiedział: „Jesteś moją dziewczyną”. Dla niej to wszystko działo się zbyt szybko. Jasno postawiła granice, gdy zauważyła, że ich relacja zmierza nie w tym kierunku, co trzeba. Przyjął to spokojnie. „Tak, możemy pozostać przyjaciółmi”, odpowiedział chłodno. Kilka dni po tym zdarzeniu milczał. Ale później spotykali się jak dawniej. Najczęściej włóczyli się bez celu po obrzeżach miasta, nieuczęszczanych zaułkach, niezabudowanych działkach, nad rzeką. Wynajdywali ustronne miejsca, z dala od wzroku ciekawskich. Wolała, żeby nikt znajomy nie spotkał ich na mieście. Jeszcze nie czas, żeby się ujawniać, na razie sama musi się w tym rozeznać, zanim inni zaczną oceniać, dawać dobre rady: powinniście być razem, trzymaj się go, albo przeciwnie: znajdź sobie kogoś lepszego.

Nie powiedziała o nim matce, bała się jej reakcji. Mama była staroświecka. Na dodatek trochę nadopiekuńcza, martwiła się o swoją jedyną córeczkę nawet wtedy, gdy nie było to konieczne. Mogłaby nie zaakceptować nowego przyjaciela, który tak niespodziewanie pojawił się w jej życiu. I odmienił je całkowicie.

Znów zaczęła widzieć świat, dostrzegała kolory, słyszała dźwięki. Jeszcze nie tak wyraźnie, ale rzeczywistość wokół niej powoli przestawała być bezbarwną, rozmytą plamą. Teraz poczuła, że może uda się jej żyć. A jednak by wyjść na prostą, sama musiała poradzić sobie z problemami. Nie mogła uzależniać się od niego. Powiedziała mu, że muszą ograniczyć spotkania. Na jakiś czas. Dlatego szczerze się zdziwiła, gdy zobaczyła, że stoi w progu jej mieszkania.

Przekręciła zamek i otworzyła drzwi.

– Proszę wejdź. – Zrobiła niepewny ruch ręką.

– Dziękuję. – Wytarł buty o wycieraczkę. Uśmiechnął się.

Jakieś ukłucie, zimny prąd przeszedł jej po kręgosłupie. Nieznane wcześniej nieprzyjemne uczucie. Coś dziwnego dostrzegła w jego oczach. Źle ze mną, zaczynam wariować, pomyślała. Przywołała się do porządku i zapytała:

– Może herbaty?

– Chętnie – odpowiedział i usiadł przy stole.

Ostry, przenikliwy wiatr zatrząsł wierzchołkami drzew. Maria już prawie godzinę stała przed osiedlową przychodnią. Postawiła kołnierz ciemnego, długiego płaszcza, osłaniając twarz i chroniąc się przed chłodem. Mimo to dojmujący ziąb i tak wdarł się pod ubranie, wywołując gęsią skórkę. Raz po raz odchylała rękaw, by zerknąć na zegarek. Zaczęła energicznie przechadzać się w tę i z powrotem. Nawet z daleka było widać, że jest zdenerwowana i że na kogoś czeka. Ale to nie była złość z powodu tego, że ktoś się spóźnia. To był raczej strach pomieszany z niedowierzaniem: nie, to niemożliwe!

Lęk powoli wykręcał jej żołądek. Jeszcze nie pewność, na razie tylko przeczucie, które zaczynało jej ciążyć, jakby połknęła zimny, mokry kamień. Czuła, jak narastający strach podchodzi jej do gardła. Starała się nie dopuścić go do siebie, nie pozwalała mu zawładnąć sobą do końca. Ale czuła to. Matki tak już mają. Coś było nie tak. Joasia nigdy nie spóźniała się na umówione spotkanie. Była bardzo słowną, dojrzałą i odpowiedzialną dziewczyną. Tym bardziej w tak ważnej sprawie jak teraz, kiedy razem miały iść do lekarza. Już dawno temu umówiły termin wizyty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: