Skóra po dziadku - ebook
Skóra po dziadku - ebook
Nowa książka autora Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję.
W swojej drugiej powieści Mateusz Pakuła ponownie sięga do rodzinnej historii. Przenosimy się z nim do epicentrum stalinizmu, początku lat 50., gdy jego dziadek za szczeniacki wybryk zostaje osadzony w kieleckiej katowni. Ten, który go uratuje, rzuci światło zarówno na mroczną przeszłość miasta, splecioną z wojną, pogromem kieleckim i Holocaustem, jak i na przyszłość nowego pokolenia.
Jak na nas leżą, dziurawe niczym pamięć, skóry po dziadkach? Czy historia, którą pamiętamy, jest również historią, którą chcemy pamiętać? Czy nadaje się na tożsamościowy mit?
Pakuła pisze tak, że głowa mała, oczy ogromne, flaki powywracane, ręce drżące, a nogi z waty. To jest mistrzostwo świata w opowiadaniu historii osobistych i zarazem tych szerszych, społecznych. W przyszłość można patrzeć tylko mierząc się wciąż z przeszłością. JAN PESZEK
Ta historia to więcej niż rodzinna opowieść. ‘Skóra po dziadku’ to książka, w której źli bohaterowie bywają dobrzy, a dobrzy nie zawsze czynią dobro. To książka, w której przenikają się pokoleniowe perspektywy, a wzajemne oceny z czasem ustępują miejsca rozumieniu relacji międzyludzkich. ‘Skóra po dziadku’ to kolejny tekst Mateusza Pakuły, w którym czytelniczki i czytelnicy mogą się przejrzeć. MIKOŁAJ GRYNBERG
Wielką siłą powieści Mateusza Pakuły jest jej hybrydyczna forma. Gdzieś pomiędzy prozą, poezją, dramatem a esejem Pakuła odkrywa kolejne warstwy historii – rekonstruuje ją, domyśla, dopowiada, zaprzecza swoim dopowiedzeniom, przez co obnaża cały mechanizm tego, jak pamiętamy i co pamiętamy; jak funkcjonuje opowieść w przekazie ustnym i co możemy ustalić na podstawie dostępnej dokumentacji. Metanarracja w połączeniu z nieunikaniem trudnych tematów robi piorunujące wrażenie. Miazga! ISHBEL SZATRAWSKA
Mateusz Pakuła (1983) – pisarz i reżyser teatralny. Autor kilkudziesięciu sztuk teatralnych. Laureat Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2014) i jej czterokrotny finalista, laureat Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza (2022) i Olśnień Onetu (2024), nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia (2022) i Paszportu Polityki (2023).
Jako prozaik zadebiutował książką Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję, która została uznana za jedną z najciekawszych książek 2021 roku i nominowana do Odkryć Empiku, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza (wyróżniona rezydencją w Vence), znalazła się także w finałowej piątce europejskiej Prix Grand Continent. Spektakl na podstawie Jak nie zabiłem…, w adaptacji i reżyserii autora, został okrzyknięty najważniejszym spektaklem ostatnich sezonów, zdobył do tej pory ponad dwadzieścia nagród – zespołowych i indywidualnych, w tym czterokrotnie Grand Prix (m.in. Międzynarodowego Festiwalu Boska Komedia i Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej). Skóra po dziadku jest jego drugą książką prozatorską, w przygotowaniu trzecia – powieść dla młodzieży pt. Sprawa Świętego Jogurta.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-838-0067-7 |
Rozmiar pliku: | 627 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
chodzić po linie
kto tego nie wie
ten zginie
Śmierć to idiotyzm
albowiem
kto zna tę prawdę
cieszy się zdrowiem
Ivan Wernisch
w tłumaczeniu Leszka Engelkinga
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zanim się dowiedziałem, kim właściwie są Żydzi, już byłem antysemitą.
Zdałem sobie z tego sprawę stosunkowo niedawno, oglądając po raz kolejny Nannette, stand-up Hannah Gadsby, australijskiej lesbijki w spektrum autyzmu, wychowanej na Tasmanii. Hannah mówi w pewnym momencie, że zanim zdążyła się zorientować, że jest lesbijką, już była homofobką. No oczywiście. Przesiąka się tym wszystkim, co w naszej społeczności oczywiste. Nasiąka jak piach tym, co podskórne, co właściwie nie musi być wypowiadane wprost. Wiadomo, że pedał jest czymś obrzydliwym. Wiadomo, że Żyd jest czymś obrzydliwym. Wiadomo, że nie jest kimś, tylko czymś.
Kiedy się w końcu dowiedziałem, kim są Żydzi, mogłem powoli zacząć przestawać być antysemitą.
Przepaść nas nie przecina, przepaść nas otacza. Albo może i otacza, i zaraz przecina, i zaślepia, i ogłusza. Nicość nie istnieje.
*
Nicość nie istnieje, to po pierwsze. Po drugie, mamy rok 1951 i jesteśmy w Kielcach, w osławionym więzieniu na Zamkowej, mrocznej mordowni, w której gestapo torturowało i zabiło tysiące ludzi, a po wojnie komuniści torturowali i zabili co najmniej drugie tyle. Mój dziadek właśnie trafił tu po raz drugi.
– Parkita Henryk Piotr, syn Piotra.
– I Katarzyny.
– Zamknij ryj, kurwa!
– Tak jest!
– Zamknij się, mówię! Ja mówię! Urodzony w Sukowie 4 sierpnia 1934. Czyli siedemnaście masz, jebany! Zamieszkały w Sukowie. Chodzi do szkoły w Sukowie. Zarzut: działalność wywrotowa, napad rabunkowy. Nie szczerz się, kurwiu, co się szczerzysz, zobaczysz, obedrą cię tu, kurwa, ze skóry!
*
Skórę kupił na bazarach u ruskich. Na tak zwanych bazarach i oczywiście u tak zwanych ruskich. Bo ci ruscy to byli i Rosjanie, i Białorusini, i Ukraińcy. A bazary to było kieleckie targowisko, które rozkwitło w latach dziewięćdziesiątych i bardzo szybko z rajskiego ogrodu warzywno-owocowego przeistoczyło się w discopolową neodżunglę.
Skórę kupił na bazarach u ruskich. Albo: Kupił sobie skórę na bazarach u ruskich. Tak chciałem napisać na początku, takie miało być pierwsze zdanie tej książki. Ale zbyt długo je rzeźbiłem, za długo nad nim dumałem, aż okazało się nieprawdziwe. Bo dziadek sobie tę skórę kupił w sklepie, w latach siedemdziesiątych, nowiutką.
Kochał kieleckie bazary, buszował po nich niemal codziennie. Dlatego przez długi czas, właściwie do niedawna, byłem przekonany, że to właśnie tam upolował skórzany płaszcz, który był wcześniej nie wiadomo czyj. Wyglądał jak SS-mański albo NKWD-owski, choć równie dobrze mógł być bardziej swojski, akowski, ubecki czy tam jakiś.
Okazało się, że był i jest (bo cały czas wisi w mojej kieleckiej szafie) zupełnie niewinny i ahistoryczny, bez żadnej ciekawej opowieści w zanadrzu, żadnej krwawej anegdoty w swoich czarnych połach. Ot, zwykła kurta taksówkarza kieleckiego. No dobra, może nie taka zwykła i jednak nie kurta, może jednak odświętne okrycie wierzchnie. Skóra mogła przechodzić z rąk do rąk długie dziesięciolecia, ale nie przechodziła. Za to dziadek przechodził w niej znacznie więcej lat, niż sądziłem, zanim podarował ją mnie. Używałem jej przez niemal całe liceum i kawałek studiów polonistycznych. Bardzo mi pomagała w byciu poetą.
Mój dziadek kochał kieleckie bazary. Kochał swoją taksówkarską robotę, kochał tę namiastkę kapitalizmu w komunistycznej ciemni, kochał swój ciemny garaż z brązowymi i białymi gołębiami, swoją żonę, swoje dzieci i wnuczki. Wydaje mi się, że bardziej kochał jedynie opowiadanie kawałów i anegdot z własnego powojennego, brawurowego życia. Opowiadał zawsze na stojąco, musiał stać, tak był wówczas podekscytowany.
*
„No doszło do tego momentu, kiedy już miałem te szesnaście lat” – mówi dziadek do kamery wideo kilka lat przed śmiercią. – „I w szkole w Sukowie organizowali zapisy do ZMP. I tej młodzieży było dużo, więc ja nie wiem, czy człowiek z przekory, czy z głupoty, czy nie wiem jak. Wzięliśmy się za gazetki ścienne w tej świetlicy. Tam byli żołnierze koreańscy i inni i zaczęliśmy to mazać atramentem. Przekreślać. I jeszcze na domiar złego była taka figurka Lenina porcelanowa. Z płaszczem na ręku, pamiętam. Taka nieduża. To ze Stachem Janochą zrobiliśmy szybko z trzech patyków szubienicę. To było z dwadzieścia centymetrów może ta figurka. Nieduża taka. I to do biurka tej nauczycielki dyrektorki przybiliśmy tą szubienicę i on wisiał. Więc jak ona przyszła, to zemdlała”.
Mamy rok 1951 i jesteśmy w Kielcach, ale jak się cofniemy parę kroków, to mamy 1950 i jesteśmy w Sukowie. W szkole podstawowej, pełnej zawszonych, szarych, za starych na podstawówkę dzieci.
Lenin wisi i powiewa na szubienicy z patyków przybitej do biurka. Dyrektorka leży z twarzą przyklejoną do podłogi, wciąż nieprzytomna. Wbiega wicedyrektorka, przyprowadzona przez roztrzęsioną i czerwoną z przejęcia przewodniczącą klasy.
– Aaa! Aaaaaaa!!! Kto to zrobił?! Kto to zrobił?! Przyznać się! Przyznać się! Kto to zrobił?!!! KTO!!! TO!!! ZROBIŁ!!!
Heniek Parkita i Stachu Janocha wstają, nic nie muszą mówić.
„Bo myśmy się nie kryli, że to zrobiliśmy, bo nie było sensu się kryć, jak tam było może z dwadzieścia tych młodzieży”.
Wicedyrektorka opuszcza klasopracownię oburzona, przerażona i sina, parskając śliną i potykając się o dyrektorkę. Pędzi do pokoju nauczycielskiego, aby niezwłocznie zatelefonować. Bandyci, debile, jeszcze ja za nich beknę! Się nie będzie z gównem certolić, tylko od razu zawiadomi ubecję.
I tak mój dziadek w wieku szesnastu lat trafia do mordowni po raz pierwszy. Przez tydzień całymi nocami jest przesłuchiwany i bity.
– Parkita Henryk Piotr, syn Piotra.
– I Katarzyny.
– Zamknij ryj, kurwa!
– Tak jest!
– Zamknij się, mówię! Żadnego „tak jest”, jesteś jakiś debil, czy co ci dolega? Debil jesteś? Lepiej, żebyś był. A w sumie gówno mnie to interesuje. Interesuje mnie za to szczególnie, kto tobą kieruje i kto ci podpowiada, co masz robić. Czy to ksiądz, czy starsi? Ktoś ze starszych ludzi?
Oficer śledczy takie same pytania zadaje Staszkowi Janosze.
Po tygodniu puszcza ich wolno.
„No dosyć krótko tam byliśmy. Ale po tym pierwszym siedzeniu moim nie było długo, bo chyba roku nie było. Przyjechał do Sukowa jakiś prelegent i z wójtem zakładali placówkę ORMO. To ja ze Stachem Janochą pomyśleliśmy, co im zrobić, co im spsocić, żeby im przeszkodzić, żeby im to spierdolić. Bo mieliśmy schowane takie pociski od katiusz”.
Listopad. Błocko sakramenckie. Błocko sukowskie. Mamy rok 1951 i błocko. I jest to w sumie wszystko, co my tutaj mamy. A nie, mamy też do zabawy kawałki wojskowego ekwipunku, resztki ruskiej broni i amunicji z czterdziestego piątego, granaty do rzucania się po lesie z kolegami. Jednemu raz oberwało rękę i pół dupy. Ale akurat żadnemu z tych, którzy tu teraz siedzą w kucki i patrzą. I słuchają, jak wójt się drze. Jak się wydziera na trzęsących się staruchów ze wsi, jak się wyżywa na szczawiach, co to się niby zgłosili do pomocy. Wójt jest chujem, jakich mało. Albo i nie, w zasadzie wójt jest takim chujem, jakich dużo, pospolitym małym chujkiem, który rośnie tylko wtedy, kiedy może poniżać innych.
Z Heńkiem i Stachem są jeszcze dwaj koledzy, powiedzmy, że są to bracia Pindral. Wiem o nich niewiele, ale mam papiery, że tacy w okolicy byli. Załóżmy, że to dziobaci bliźniacy o pięknych oczach. Silni i lojalni kumple. Mają spory zwój drutu, z którego myślą zrobić pułapkę. Mojemu dziadkowi strasznie się ten pomysł podoba.
A więc czterech chłopaczorów popyla wte i wewte przez to sakramenckie sukowskie błocko, kręcą się trochę za gruszą i płotem przy placu wójtowym, w końcu biegną do lasu, odnajdują oznaczone drzewo i odkopują spod niego jebutny pocisk, ciężki i tłusty, metrową rakietę wystrzeliwaną z wyrzutni rakiet Katiusza, czyli Kaśka, Kasieńka.
– Odpalimy im to na tym zebraniu! – cieszy się Heniek.
– Pojebało cię?
– A co ty, kurwa, myślałeś, że ja chcę z tym zrobić?
– No, ale... – Stachu ma złe przeczucia.
– Bierz to na plery i idziemy na posesję wujka Jasia.
– Nie wystarczy, że już drut przeciągliśmy?
– Bierzemy każdy po jednym.
– To za ciężkie na tak daleko!
– To bierzmy razem we czterech.
– Jeden?
– No jeden, no może wystarczy.
Wujkowa posesja przylega do posesji wójtowej. Zebranie trwa w najlepsze. Prelegent preleguje, proteguje, prolegomenuje, okropnie przynudza, chociaż stara się mówić wzniosłą nowomową, zagrzewać do boju o Polskę Ludową, roztaczać perspektywy wspaniałej pracy w Ochotniczej Rezerwie Milicji Obywatelskiej, terytorialnej organizacji wspierającej milicję, pracy wprawdzie bez wynagrodzenia, ale mającej inne rozliczne zalety i ciekawe bonusy społeczne.
Wójt czuje się wspaniale. Wydarł się, wyżył, nażarł z prelegentem kiełbasy i teraz może sobie stać i go nie słuchać. Chuj z tym, co gada ten miastowy laluś, ważne, że można się trochę pogrzać w promieniach prestiżu i władzy. Jak również pochwalić swoim nowiutkim motocyklem z koszem. Ale cacko! Patrz, hołoto, czym wasz wójt będzie se jeździł. Z wójtową, kurwa, w koszu!
I nagle jak coś nie pierdolnie! Jebudu!
„To myśmy podpalili koło piwnicy tą rakietę, tą katiuszę. I kiedy ona zaczęła startować, to było takie przeraźliwe wycie, że po prostu oni uciekali, gdzie mogli. Każdy. I nie wiedzieli, co się stało, bo to tak wyglądało, jakby jakiś samolot startował. Z tym że ona była taka rozpalona i fikała takie koziołki, a nie leciała. Koziołki w powietrzu i coraz wyżej, coraz wyżej. To rozgoniliśmy całe to zebranie”.
Wyobrażam sobie panikę na tym placu. Zamach! To jest na mnie zamach! – wrzeszczy prelegent i pada na twarz, w błocko, przygwożdżony przez pilnującego go ubeka. Wójt natychmiast wskakuje na motocykl i odpala, na nikogo się nie ogląda, ani na prelegenta, ani na żonę, która siedzi w chałupie, bynajmniej nie w koszu, oj, trzeba stąd spierdalać, moi mili, ja tam stąd spierdalam!
I rusza. I wtedy dzieje się coś, co może zaważyć na życiu wielu. Na życiu dziadka, jego kolegów, życiu dzieci dziadka, wnuków dziadka, życiu ewentualnych potomków. Coś, co może nas wymazać ze świata, wymazując ze świata dalsze życie Henryka Parkity z ferajną. Bracia Pindral naprężają drut.
Już odpalenie (podpalenie?) pocisku rakietowego produkcji radzieckiej na podwórku zasługuje na nominację do Nagród Darwina, wszystkich w pobliżu mogło przecież rozerwać na strzępy. Ale nie rozerwało, nominacja przeszła chłopakom koło nosa, to znaczy przeszłaby, gdyby nagroda wówczas istniała. Armia Czerwona niechcący dostarczyła gołowąsom z Sukowa mnóstwa uciechy i cieszy się w piekle. To znaczy cieszyłaby się, gdyby piekło istniało.
Wróćmy jednak do naprężonego drutu. Bo w międzyczasie owe gołowąsy, sukowscy figlarze, zdążyli wybiec za płot i schować się w krzakach za gruszą. Jak tylko usłyszeli zapłon motocykla, pognali co sił do swojej pułapki.
– Teraz! – woła Heniek.
Do tego momentu można było to wszystko uznać za wygłupy, przez które co poniektórzy co najwyżej najedli się strachu. Od teraz, od Heńkowego „teraz”, jest to już profesjonalny atak terrorystyczny.
Pindrale w ostatniej chwili naprężają drut między gruszą a płotem i motor wójta z całym impetem w niego wjeżdża. Japońskie cacko robi spektakularne salto i rozpieprza się z hukiem, uderzając w kolejne drzewo. Wójt leci, wali głową w glebę, przez chwilę leży bez ruchu. Wcześniej jego tchórzostwo pchało go do działania, teraz jest przerażony i otumaniony, a przede wszystkim połamany. Powoli unosi głowę i widzi cztery znajome pryszczate twarze.
– Trzeba mu chyba pomóż...
– Pojebało was? – jęczy Stachu.
– Pindrale, kurwa, co wy?! Parkita, ty... – mamrocze wójt i z wysiłkiem sięga do kabury, wyjmuje pistolet, ale bracia z łatwością mu go odbierają.
„Bo on z pistoletem chodził. Druga w nocy aresztowano i zarzut już był taki, że czekało nas piętnaście lat więzienia za to”.
*
Nicość nie istnieje, to po pierwsze. Po drugie, mamy rok 1951 i jesteśmy w Kielcach, w osławionym więzieniu na Zamkowej, mrocznej mordowni w centrum miasta, pięknie położonej, przy parku. Mój dziadek właśnie trafił tu po raz drugi.
– Parkita Henryk Piotr, syn Piotra.
– I Katarzyny.
– Kto ci pozwolił siadać, wstawaj!
– Tak jest!
– I zamknij, kurwa, ryj, ci radzę! Jesteś tu już drugi raz, niecałe, kurwa, rok temu tu byłeś, widzę. Urodzony 4 sierpnia 1934. Zarzut: działalność wywrotowa, napad rabunkowy. Ooo, tym razem to już stąd, gnoju, nie wyjdziesz.
„Nie dali mi nawet koca. A to już był koniec listopada może. Tylko pusty siennik do przykrycia. I tam siedziałem. Sam. I jeść się chciało bardzo. A cóż to ja miałem wtedy – siedemnaście lat. To człowiek młody, potrzebował jeść. I cały czas na śledztwie mi mówili, że ja już stąd nie wyjdę. I przy konfrontacji, jak przyszedł ten wójt i sołtys, to najbardziej na mnie jechali. I ten wójt powiedział, że: on powinien dostać karę śmierci! On tyle już tu narobił! Bo to jest niedobry człowiek! Najmłodszy, a herszt bandy! Banda, banda! Kary śmierci się dla mnie dopominał. Były dziewczyny, co były u sołtysa i tak dalej, to potwierdziły, tak jak oni kazali. Ten wójt powiedział jeszcze na domiar złego, że zabrałem mu pistolet i sto tysięcy złotych. Że myśmy zabrali. Co nie było prawdą. Nie było prawdą. Ja bym mu chętnie zabrał, ale on nie miał żadnych pieniędzy”.
– Tym razem stąd nie wyjdziesz. Od jutra zajmie się tobą Major Plama.
*
Wacław Ziółek, zwany Majorem Plamą, zawdzięczał swój działający na wyobraźnię pseudonim wielkiej buroburaczanej plamie na twarzy. Majorem (a nawet pułkownikiem) był pod koniec służby, więc wówczas pewnie porucznik – co najwyżej Kapitan Plama. Ale to szczegół. Mógł mówić o sobie major, zanim mianowano go majorem, mógł mówić wszystkim, że w trymiga, kurwa, dochrapie się majora. To by do niego pasowało.
W muzeum, które obecnie mieści się w budynku więzienia, wisi jego fotografia. Zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce na podium dla chujów, jakich mało, nie wujtopodobnych małych chujków, tylko prawdziwych skurwysynów. Był to bowiem świetnie wykonujący swoją robotę ubecki kat. Fachura. Skrupulatny, punktualny, co rano kazał otwierać cele i taksował więźniów, rozpytywał, kto chętny na karę śmierci. Żartowniś. Kto na wieszanie, półgłówki, bo brakuje mi gotówki?! W dni wykonywania wyroków zawsze dokładnie sprawdzał ścieżkę prowadzącą na szubienicę, usuwał z niej gałązki, listki, drzazgi i opiłki, każdy pyłek. Testował wytrzymałość sznura i postronka, a kiedy już był pewny, że wszystko działa jak należy, zjadał drugie śniadanie i gwizdał wesołe melodie.
Ziółek umrze dopiero w 2006 roku, do połowy lat siedemdziesiątych wyszkoli wielu pracowników SB, przez całe lata dziewięćdziesiąte i pół dwutysięcznych, do końca życia, będzie chodził sobie spokojnie po Kielcach i Radomiu. Będzie spacerował z bronią w kieszeni kurtki, chociaż jako emeryt od dawna nie będzie miał na nią pozwolenia. Będzie straszył nią starych znajomych. Będzie się cieszył na widok ludzi, których kiedyś przesłuchiwał, torturował, którym zamordował bliskich, powiesił kogoś z rodziny. A oni na jego widok, osiemdziesięcioletni, będą sikali w spodnie.
Zostanie pochowany na Cedzynie, na tym cmentarzu leży również mój dziadek.
*
– No to, co my tu mamy. Aaa, Parkita. Henryk, Henryczek, mały Henryczek. Heniu kochany, Heniuś, Heniusiusiuś. Heniu kochanieniu!
– ...
– No co, kurwa, nic nie mówisz? Ja do ciebie czule, a ty w ogóle?
– Dobry wieczór.
– Bardzo dobry. Mówią, że jesteś herszt i że zasługujesz na karę śmierci.
– ...
– Twój kolega, wiesz? Mówi, że jesteś herszt.
– Staszek?
– Staszek?! Staszek?! Może Staszek, a może jakiś inny ptaszek.
– Też jest przesłuchiwany?
– Ty jesteś pierdolnięty?!
– Nie.
– Nie?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– To czemu myślisz, że możesz mi zadawać pytania?
– ...
– Heniu! No co ty! Wiesz, chciałbym, żebyś wiedział, że jestem twoim przyjacielem, że teraz to ja jestem twoim przyjacielem, jedynym.
– ...
– Powiem ci, że ja na ten przykład jestem ugodowy człowiek, ja jestem do rany przyłóż, anioł stróż, można powiedzieć. A ty, taki młody, obrotny chłopak, bystry. I miałbyś być powieszony, rozstrzelany za jakieś śmieszne wygłupy u siebie w wypizdowie? Dla mnie to jest, wiesz, jak splunąć, jak mi brakuje grosza, to wieszam. Ja mam siedemset złotych od łebka powieszonego! Siedem stów! Wiesz, ile to forsy, jak wieszam czterech tygodniowo? Takich chujów, hersztów, kurwa! I to prawdziwych hersztów, nie takie gówna jak ty. Więc, wiesz, zastanów się. Jakbyś strasznie chciał, to tylko powiedz jedno słowo i żaden problem, mogę powiesić i ciebie.
Trzy tygodnie później.
– Heniu, Heniu, Heniu. Ja nie wiem, Heniu. Chcą dla ciebie kary śmierci, Heniu. Ja im mówię: dajcie spokój biednemu chłopaczynie, taka bura suka z Sukowa, głupi gówniarz, powiedzcie sami, czy gówno, jak wam się przyklei do podeszwy, to od razu strzelacie do niego, chcecie je, kurwa, wieszać? A oni się śmieli: Ziółek, ty to jak dojebiesz! Tak mówili, przysięgam się, że cię nie kłamię, strasznie się śmieli, ale jak już się przestali śmiać, to wręcz błagali: Ziółku, Ziółeczku, weź go już powieś, skończ to w końcu, zajmuje nam miejsce, wkurwia nas tylko, wójt pisze skargi, zawracanie dupy, powieś go albo zastrzel, jeden pies, skończ z nim, zarobisz sobie siedemset. Ja im na to: kiedy ja już w tym tygodniu sześć razy wieszałem, sześć siedemsetek mam w kieszeni, proszę bardzo, kurwa, taki rulon, mogę se kupić wszystkie stare kurwy w Kielcach, wszystkie mogę wydupcyć i jeszcze mi starczy na jakieś specjalne młode mięsko, młodsze niż Heniuś, cóż więcej potrzeba do szczęścia, ja się pytam? No sam powiedz.
– ...
– Coś jakiś jesteś cichy w tym temacie, Heniu? Coś mi się wydaje, że ty dziewicą jeszcze jesteś, co? Ojojoj, no na pewno! Nie martw się, coś się zorganizuje specjalnie dla ciebie, w więzieniu okazji jest w chuj, a na takie młode mięsko, ho, ho, ho. Tak ci przerżną dupę chłopaki, że będziesz, kurwa, kartofle gubił.
– ...
– Ale wiesz, jakbyś powiedział, gdzieżeś schował te sto tysięcy, to wiesz, może byśmy się podzielili i jakoś ze wszystkim dogadali. No. To co ty na to?
Sześć tygodni później.
– Prędko to ty stąd nie wyjdziesz, Heniu. A może nawet nigdy. Wójt się upiera, góra go popiera. Chcą dla ciebie kary śmierci, a ty tylko: Staszek, Staszek.
Nie wiadomo, co się działo ze Staszkiem, dziadek będzie jeszcze mówił o jego opiekunce, ale o nim samym już nie.
„Jeszcze taki dowcip powiem z tego mojego śledztwa, co dostałem w ucho. Tutaj mnie boli do dzisiaj. Piszczy mi czasem ucho, jak wstanę. Bo jak mi w nocy, bo szczególnie w nocy brali na przesłuchanie, to siedzieliśmy tak. Nic się on nie odzywał, to i ja nie”.
– No co ty robiłeś w tym Sukowie? W domu co robiłeś?
– No to, co było w domu do roboty, to robiłem, co mi ojciec kazał.
– No a wieczorem?
– No to różnie było.
– Co, kurwa, różnie było, nie wkurwiaj mnie!
– Czytałem gazety, książki jakieś.
– Jakie gazety?
– No tam „Gromada”, „Rolnik Polski” albo „Żołnierz Wolności”. Coś tam takiego.
– ...
– ...
– ...
– ...
– I coś tam wyczytał z tych gazet?
– ...
– ...
– A wyczytałem, że Amerykanie nam przysyłają trzydzieści tysięcy kotów.
– A po cóż nam te koty?!
– A po to, żeby nam myszy nie zjadły tego zboża, co nam Związek Radziecki przysyła.
„I na tym się skończyło. Jak mnie rąbnął, to spadłem ze stołka. Za kołnierz i do piwnicy. I do karca od razu. A ja byłem dwa razy w tym karcu. Raz to było, jak tatuś przechodził Zamkową, a ja wziąłem chusteczkę, bo były takie dziurki w blachach, i zacząłem machać, i krzyknąłem, bo to taki gruby mur był. Tatuś przechodził Zamkową, a ja wziąłem chusteczkę i mu machałem. I ojca złapali, jakiś mandat, kara, coś, a mnie od razu. Do karca. To było pod schodami takie coś. Taka komórka. Ale tam, wiesz, jak ludzie siedzieli, to i załatwiali się, i tak żeś stał z tym wszystkim”.
*
Zamkowa to piękne miejsce. Idealne na przystanek w trakcie rowerowej wycieczki po mieście. Z jednej strony park, z drugiej Pałac Biskupi, z trzeciej Pałacyk Zielińskich. Przy samym więzieniu rośnie wiekowa, dorodna morwa biała rodząca oszałamiająco słodkie owoce. Najlepiej jeść je w stanie miłosnego upojenia, z osobą, w której się świeżo z wzajemnością zakochało. Choć słodkie są nawet wtedy, gdy się je tylko wspomina. I to jesienią, paląc papierosa, którego gaszą podmuchy lodowatego wiatru. Nawet kiedy się zbiera w sobie, żeby wreszcie wejść do karceru.
Odwiedzam więzienie-muzeum i patrzę na ten karcer. Jest to hipnotyczne, klaustrofobicznie ciasne pomieszczenie pod schodami, studnia o trójkątnej podstawie. Nie da się tu położyć, nie da się wyprostować nóg, chyba że na stojąco. Sufit zdaje się wysoko, chociaż jest dość niski, podłoga to syfiasty brodzik.
Nie mogę zapomnieć tej upiornej komórki, mokrej, wertykalnej trumny. Odciska mi się na umyśle każdy jej kąt. Oczywiście, że w więzieniu-muzeum wygląda to inaczej, niż wyglądało w więzieniu-więzieniu. Jest wyczyszczone, odmalowane, zabezpieczone. Ale i tak zza zasłony czasu wyłażą zaprzeszłe dźwięki, obrazy, smród, dotkliwe zimno, wilgoć, robactwo, krew, odchody, szczyny, jęki, błagania, dudnienia, pędzi pociąg historii, błyska stulecie-semafor, rewolucji nie trzeba glorii, nie trzeba szumnych metafor. Potrzebny jest Maszynista, którym jest On: towarzysz, wódz, komunista – Stalin – słowo jak dzwon!
Wgapiam się. Skoro już nie mogę oderwać wzroku, próbuję zobaczyć wszystko, co jest tu do zobaczenia.
Patrzę na ten karcer i patrzę.
Kiedy cię zamkną w takim mieszkaniu, szybko zwariujesz.
Gapię się i gapię.
I nagle
jest rok 1951
i siedzę w studni
ja
Parkita
Henryk Piotr
syn Piotra
i Katarzyny
siedzę w studni
i gniję
nigdy nie wpadłem do żadnej studni
ale teraz wpadłem do wszystkich naraz
wpadłem po uszy we wszystkie studnie
W studniach nie da się leżeć
w studniach nie da się nic robić
jak już się raz czy dwa załatwisz
wysikasz trzy razy
to już nie masz z czego
nie masz niczego więcej
i po kilku dniach jesteś kimś jakby
po stu dniach
Nie ma tu nic
żadnego zajęcia
nie da się tu myśleć
i nie da się nie myśleć
zwłaszcza o głodzie
i bólu
bólu z głodu
o głodzie
i głodzie
i głodzie
i głodzie
i
o bolącym żołądku
który jak czarna dziura
zasysa całego swojego człowieka
do środka
mój żołądek wciąga mnie
do środka
zjada mnie
zjada mi moje ciało
kawałek po kawałku
stop proszę stop stop
stop stop stop
Nicość nie istnieje
nawet
w moim żołądku
bo nie ma
że nic nie ma
nawet tam jest coś
nawet tam
nawet w moim żołądku
w moim żołądku mój żołądek żre mnie
w moim żołądku
jestem ja
i tak w nieskończoność
mój żołądek to ta studnia
a w niej siedzę ja
a we mnie jest studnia
a w niej siedzę ja
a we mnie jest studnia
i tak w nieskończoność
i tak w nieskończoność
nieskończoność plus nieskończoność
do tej nieskończoności
należy dodać nieskończoność wszy
które również mnie jedzą
w nieskończoność
jakbym się nie kończył
jakbym wypełniał całym sobą
całą rzeczywistość
i wykluwają się ze mnie
nowe wszechświaty
skóra rusza się
na głowie pulsująca skorupa gnid
taka jest szara rzeczywistość
i jej naga jama
smutna prawda
kosmos to studnia
która może i ma drugie dno
może i ma drugie oko
moje ciało się już tu nie mieści
jeśli zbuduję tu wieżę z odchodów
drabinę do nieba
które widzę
w tym ciemnym suficie
jeśli zbuduję tu sobie
wieżę babel z moczu
i kału
w tej studni
jeśli przebiję się przez sklepienie niebieskie
które jest tak strasznie czarne
jeśli przebiję się przez sklepienie niebieskie
tej studni
to wyłonię się
wyłonię się
wyłonię się tą podłogą
wyłonię się z błocka pode mną
i wrócę do siebie
nie ma stąd ratunku
jeśli to nie zadziała
Czas nie istnieje czas to
iluzja
wszystko
dzieje się teraz
dopada mnie
nicość czyli bezsens
bez sensu
bezsens to nie nicość przecież
bezsens istnieje
zwierzęta obdarzone
świadomością
obdarzają sensem
cokolwiek
zechcą
bez nich nic nie ma sensu
nic
nicość
nie istnieje
zero to abstrakcja
tylko
symbol
rzeczywistość
składa się z samych jedynek
bez sensu
rzeczywistość to bezsens
ale może można
niektóre jedynki
czasem
do siebie dodać
potem je pomnożyć
nie rozmnożyć
nie chodzi mi
tylko
o rozmnażanie
można
niektóre jedynki
odejmować
można
odejmować
i
uzyskać
zero
chcę wyjść
proszę
proszę
chcę stąd wyjść
ja tu ciągle jestem
halo
halo
proszę
wypuśćcie mnie już
jestem tutaj
tutaj tutaj
ja tu ciągle jestem
ciągle tu siedzę
nie wiem ile
wypuśćcie mnie już
proszę
halo
halo
ja tu ciągle jestem
chcę stąd wyjść
proszę
proszę
chcę wyjść!!!
chcę wyjść!!!
chcę wyjść!!!
chcę wyjść!!!
– Chcesz wyjść?
– Tak.
– Skruszałeś trochę, co?
– Tak.
– Jesteś burą suką z Sukowa?
– ...
– ...
– Tak.
– Świetnie.
– Mogę wyjść?
– Mogę, mogę, no co ja mogę, Heniu? No niewiele. Wyjść, wyjdziesz. Ale musisz tu pobyć jeszcze chwileczkę.
– Chwileczkę?
– Najwyżej tydzień.
„Po wyjściu z tego karca to ja w ogóle byłem cały owrzodzony. Z tego zimna i niejedzenia. Z osłabienia. I strasznie się ludzi bałem”.
*
„Po dwóch tygodniach, dwudziestu dniach, nie wiem dokładnie, po tym pierwszym razie w karcu... przyszedł do mnie drugi lokator, do celi” – mówi dziadek ponad pół wieku później, ustawiona przeze mnie kamera wideo stoi na stole, a dziadek stoi za stołem. „To był Ukrainiec z niemieckiego wojska. Pilnował Żydów, którzy pracowali na zakładach zbrojeniowych. Żydzi. A on pilnował tam. A więc już on mnie trochę rozruszał. Gimnastykę robiliśmy i spaliśmy już we dwóch, to już było cieplej. Plecami do siebie i już było cieplej. I za to ja mu dawałem papierosy i cebule, bo tyle przyjmowali. To miałem pełną czapkę tych papierosów. A ja nie paliłem do tego czasu i tam się dopiero nauczyłem palić. W tym siedzeniu.
I jako trzeci lokator, nie wiem, po jakim czasie, bo to przecież taki odległy czas, że ja dzisiaj nie kojarzę nawet po ilu dniach. Dali żołnierza z armii Andersa. Bo miał takie ubranie. Tę bluzkę i tak dalej. Co trochę, to po każdej nocy, jak go przyprowadzali, to już nie miał albo zębów, albo paznokci, na twarzy był strasznie pobity. I ostatni raz, jak go przyprowadzili czy przynieśli i rzucili, to już leżał na podłodze. A ręce miał granatowe, takie spuchnięte jak banie i fioletowe już. To znaczy połamane miał ręce. I dali nam jeść na przykład, to on dalej leżał. Pokrwawiony leżał na podłodze. To on, leżąc, prosi mnie i mówi: ty, Parkita, ty jesteś młody, ty to wyjdziesz jeszcze. Nazywam się Dulęba. Powiedz, że taki tu żołnierz był, bo ja już stąd nie wyjdę. I na tym się skończył ten mój pobyt z tym żołnierzem”.
Wrócimy do tego.
„Z tym że chciałbym jeszcze powiedzieć, w jaki sposób myśmy się wydostali z tego piekła”.