Skoro ptaki czynią słońce - ebook
Skoro ptaki czynią słońce - ebook
Ponadczasowa proza z chłodnych wybrzeży Nowej Szkocji
Alistair MacLeod, jeden z najwybitniejszych kanadyjskich prozaików XX wieku, z rzadko spotykanym kunsztem, mądrością i ciepłem opisuje życie rybaków i górników z Nowej Szkocji. Polscy czytelnicy znajdą w jego prozie to wszystko, za co pokochali już powieści jego rodaka Michaela Crummeya: surową i olśniewającą przyrodę, bohaterów twardych, zawziętych, lecz na swój sposób romantycznych, piękno i trudy życia rodzinnego – a ponadto niezwykłą, dojmującą tęsknotę mieszkańców Cape Breton za Szkocją, ojczyzną ich przodków, porzuconą przed wieloma pokoleniami, lecz wciąż obecną w fatalistycznych wierzeniach czy rodzinnych legendach.
Autor, który dorastał na kanadyjskim wschodnim wybrzeżu i do śmierci był z nim silnie związany, ukazuje nie tylko zawzięte zmagania człowieka z ziemią i morzem, lecz także bogactwo i piękno prostego życia blisko przyrody, a przede wszystkim – blisko ludzi.
Odkrywając poprzez literaturę najgłębsze prawdy i tajemnice ludzkiego serca, MacLeod zwraca uwagę na przeżycia trudne czy przełomowe, ale również na splątane z nimi subtelne radości i nadającą im sens miłość. W jego klasycznej, misternie skonstruowanej prozie każdy cień i lęk wydaje się idealnie zrównoważony przez rozbłysk piękna i nadziei, zaś emocje i rozterki targające bohaterami mają charakter tak uniwersalny, że twórczość ta niejednokrotnie nabiera wymiaru poruszającej, ponadczasowej przypowieści.
"Alistair MacLeod należy do wielkich pisarzy XX wieku. Jest skarbem literatury – nie tylko kanadyjskiej, lecz światowej."
– Michael Crummey
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-955602-0-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć spiekota jest zła dla ryb, studni i wzrostu zieleni, to dla tych, którzy wybierają leżenie na plażach skąpanych w letnim słońcu, pogoda jest idealna. Nieustannie słyszymy, że to rekordowy rok, jeśli chodzi o turystykę w Nowej Szkocji. W Amherst granicę prowincji przekroczyło więcej zmotoryzowanych podróżnych niż kiedykolwiek dotąd. Na nabrzeżach w Yarmouth z promów zjechało więcej samochodów. Motele i kempingi są zajęte do ostatniego miejsca. Na drogach szybkiego ruchu zaroiło się od autokarów, przyczep kempingowych oraz samochodów z nieodzownymi pułapkami na homary przytroczonymi do dachów. Turystyka kwitnie jak nigdy.
Tutaj, na tej plaży, na zachodnim wybrzeżu wyspy Cape Breton, nie ma turystów. Tylko my. Spędziliśmy tu większość lata. Zdumieni uporczywością i niezmiennością gorąca. Czekaliśmy, aż upały się załamią i przyniosą zmianę pogody. Pod koniec lipca powiedzieliśmy, każdy z osobna do siebie i do pozostałych: „sierpniowy sztorm przyjdzie i zburzy to wszystko”. Sierpniowy sztorm to wedle tradycji nawałnica przychodząca każdego sierpnia jako forpoczta huraganów mających nadciągnąć znad Karaibów, aby siec i smagać te wybrzeża na jesieni. Sierpniowy sztorm z przeraźliwie wyjącymi wiatrami i łomoczącymi, błotnistymi falami wyznacza, ogólnie rzecz biorąc, nieoficjalne zakończenie lata, a potrafi nadejść już w pierwszych dniach sierpnia. W tym roku wciąż jeszcze nie przyszedł, a zostało już tylko kilka dni. Wiemy i tak, że pogoda nie może się już długo utrzymać, a za tydzień turyści znikną, szkoły zostaną ponownie otwarte, rytm życia ulegnie zmianie. Wtedy będziemy musieli się jakoś pozbierać i podjąć decyzje, które podświadomie odwlekaliśmy. Jesteśmy zapewne najlepszą na świecie brygadą górników wyspecjalizowanych w wyrobiskach udostępniających; siódmego lipca mieliśmy być w Afryce Południowej.
Wciąż nie wyruszyliśmy, telegramy z Renco Development z Toronto pozostały bez odpowiedzi, na telefony nie oddzwaniamy. Czekamy na zmianę pogody, która uniemożliwi nam dalsze wylegiwanie się na plaży, a wtedy po raz ostatni podejdziemy stromą, krętą ścieżką, znaczącą zygzakiem skaliste zbocze Cameron’s Point. Gdy dotrzemy na szczyt, wszyscy będziemy zdyszani; wyruszymy na północ ścieżynką wijącą się wzdłuż krawędzi klifu, aż do niedużego pola, na którym stoją nasze samochody, zwrócone maskami ku morzu, z przednimi kołami oddalonymi o ledwie parę stóp od przepaści. Wspinaczka zabierze nam jakieś dwadzieścia minut, ale po całym lecie próżnowania jesteśmy jeszcze w niezłej formie.
Niewielka złota plaża, na której leżymy, wygina się w półksiężyc długi na jakieś trzy czwarte mili, z obu stron zakończony wyniosłymi klifami. Północna skała nazywa się Cameron’s Point, od rodziny, do której niegdyś należała ta ziemia, południowa natomiast nie ma nazwy. Oba klify osłaniają plażę, spowalniają wiatry zarówno północne, jak i południowe, podtrzymując panujący tu spokój.
Na południowym klifie nieduży strumyk kończy swoją podróż i spada do morza niemal pionowo z wysokości jakichś pięćdziesięciu stóp. Czasem po kąpieli lub nazbyt długim leżeniu na piasku stajemy pod tą strugą tak, jakby to był prysznic, i czujemy słodką wodę spływającą po naszych głowach, szyjach i ramionach, po całym ciele, aż do stóp stojących w morzu.
Wszyscy już nieznaną, niewytłumaczalną ilość razy ustawialiśmy i obracaliśmy swoje nagie ciała pod wylotami pryszniców w nowo powstających kopalniach świata. Ciała, które – wyzwolone z błota, brudu oraz woni prochu, przywodzącej na myśl smród przypalonych włosów – są tak białe, że kojarzą się z mlekiem czy kością słoniową. A może z trądem. Zbyt białe, aby były całkiem zdrowe; gdy pracujemy, przebywamy bowiem po dwanaście godzin na dnie szybu lub w powstających sztolniach, i nieczęsto czujemy słońce. Całe lato obserwowaliśmy, jak nasze ciała zmieniają barwę, widzieliśmy, że nasze włosy płowieją, stają się jaśniejsze niż kiedykolwiek dotąd. Jedynie szramy, które wszyscy nosimy, nie reagują na uzdrawiającą moc słonecznego ciepła. Teraz zdają się wyróżniać jeszcze mocniej: długie, różowe pręgi biegnące po wewnętrznej stronie przedramion czy poszarpane, przypominające zęby piły wypukliny na naszych naprężonych łydkach.
Wielu z nas nosi jeden bark niżej od drugiego po uderzeniach obsypujących się skał czy wahnięciach gigantycznego kubła, opadającego na nas w ścisku na dnie wąskiego szybu. Mamy też ramiona, których nie jesteśmy w stanie wznieść ponad głowy, męczą nas objawy artretyzmu w plecach i barkach, potęgowane przez wodę zalewającą i wyziębiającą nas podczas pracy. Niewielu zachowało wszystkie palce, a niektórzy stracili oko bądź ucho przez spadające narzędzia, eksplozje detonatorów, latające odłamki skał czy pękające stemple. Najbardziej jednak obawiamy się uszkodzeń stóp, bowiem utrata palców u nogi lub naruszenie skomplikowanego układu drobnych kości w pięcie czy stawie skokowym sprawiłyby, że nie bylibyśmy zdolni podtrzymywać naszych ciał podczas wyczerpujących dwunastogodzinnych szycht spędzanych na stojąco. Uraz jednej ze stóp oznacza, że druga musi przenosić podwójny ciężar, a zdolna jest do tego tylko przez krótki czas, nim osłabienie krążenia odrętwi ją i sprawi, że ona również stanie się bezużyteczna. Wszyscy jesteśmy postawnymi mężczyznami, każdy ma ponad sześć stóp wzrostu i waży niemal dwieście funtów, tak że nawet w idealnych warunkach nasze nogi poddane są ogromnym obciążeniom.
Zawsze jesteśmy dojmująco świadomi naszych ciał oraz bólów, które błądzą po nich, szarpiąc je nagłymi ukłuciami. Nawet późną nocą, gdy chcemy spać, wstrząsają nami niespodziewanie, jakby przenikał nas prąd, sprawiając, że do oczu napływają nam łzy, a pięści zaciskają się do białości knykci i werżnięcia paznokci we wnętrze dłoni. W takich chwilach rozpaczliwie zmieniamy pozycję lub otępiamy się, korzystając ze szklanek z alkoholem, które zawsze mamy w zasięgu ręki.
Leżąc na plaży, każdy z nas widzi zewnętrzne blizny na sobie i innych; to przywołuje wspomnienia o tym, skąd się wzięły. Gdy mamy na sobie ubrania, cena, którą płacimy za to, co robimy, nie jest aż tak widoczna jak teraz.
Obok nas na piasku leżą butle z białego szkła, wypełnione alkoholem. To czyściutki bimber pędzony przez naszych krewnych ze wzgórz – nie do kupienia. Do nas dociera wyłącznie w charakterze podarków lub odpłaty za dawne przysługi: przywożenie zwłok do domów, drobne pożyczki zapomnianych dolarów, uprzejmości wobec nieżyjących już babć. Jest przejrzysty jak woda, a łyżeczka tego płynu dotknięta zapałką spali się niskim, błękitnym płomieniem wotywnej świecy; zostanie strawiony w całości, pozostanie tylko gorąca, zupełnie sucha łyżeczka. Kiedy skończymy tutaj, przelejemy resztę do czterdziestouncjowych butli po wódce i zabierzemy ze sobą na długi przejazd do Toronto. Gdy już bowiem postanowimy wyruszyć, będziemy jechać ostro i szybko, a wszystkie nasze samochody są duże: cadillaki z powgniatanymi zderzakami, lincolny i oldsmobile. Często bywamy zatrzymywani za przekroczenie prędkości na odcinku drogi pod Mt. Thom, albo gdy jedziemy przez dolinę Wentworth, albo na wąskiej szosie do Fredericton, albo na szybkiej, prostej drodze łączącej Rivière-du-Loup z Lévis, czasem nawet na czterysta jedynce. Kiedy mówimy, że za kilka godzin wylatujemy do Afryki, nieczęsto dostajemy mandaty, a bywa też, że pozwala się nam uiścić opłatę na miejscu. Nie chcemy się wplątać w przemyt bimbru przez granice prowincji oraz towarzyszące temu uciążliwości. Kara za przewóz otwartej butelki dostępnego na rynku alkoholu w większości miejsc nie przekracza natomiast piętnastu dolarów, więc przezroczyste flaszki po wódce odsłaniają swoją nieskomplikowaną tajemnicę, zarazem ją zachowując.
Wciąż nie jesteśmy jednak gotowi do drogi. W słońcu lejemy przejrzysty, biały płyn do styropianowych kubków i spijamy go długimi, palącymi łykami, czasem w ślad za nimi biorąc hausty teema, sprite’a czy seven-upa. Nikt nie zawraca nam tu głowy, tak jesteśmy niedostępni. Każdego, kto spróbuje się do nas zbliżyć, dojrzymy z ponad mili: sylwetkę rysującą się na samotnym klifie oraz skalistej, zdradliwej ścieżce, jedynej, która tu prowadzi. Funkcjonariusze policji konnej pracujący w regionie nie są tutejsi – pod żadnym względem – mało więc prawdopodobne, aby w ogóle wiedzieli o istnieniu tej plaży. Z prawnego punktu widzenia do klifu, na którym stoją teraz nasze samochody, nie prowadzi żadna droga publiczna. Są wyłącznie niewyraźne ścieżki i szlaki używane do pędzenia owiec, biegnące pośród wypalonych traw, kęp olch i krzaków borówek, wystających kamieni i zbutwiałych pni. Sprężyste młode świerki szorują po tłumikach i miskach olejowych naszych wozów, drapią ich drzwi. Setki mil stąd, przystanąwszy na poboczach Quebecu czy Ontario, znajdziemy drobne gałązki tej właśnie świerczyny wciąż tkwiące w kratkach od chłodnic lub zaklinowane pod żarówkami reflektorów. Wyjmiemy je i zabierzemy ze sobą do Afryki jako pamiątki, talizmany czy symbole tożsamości. Bardzo podobnie, jak czynili nasi przodkowie ze szkockiego pogórza, którzy przez wiele stuleci wykonywali proste roślinne godła z wrzosu czy czarnej jagody, mające towarzyszyć im na polach bitew świata. Może po to, by w ścisku swej pracy ze śmiercią móc odnaleźć bliskość domu oraz wzmożoną samoświadomość. Teraz leżymy w dogasającym żarze lata i bezruchu jego czasu.
Na płaskiej połaci morza widzimy rybaków zajętych pracą. Nie zarabiają już zbyt wiele, a mało który traktuje to poważnie. Mówią, że ławice zostały przełowione przez floty statków-przetwórni z Rosji, Hiszpanii i Portugalii. To prawda, w te spokojne, ciepłe noce widujemy światła takich pływających przetwórni, lśniące jasno na wodzie. Jawią się jako dziwne, ruchome, migotliwe miasta, a gdy są daleko w morzu, ich blask zdaje się mieszać ze światłem gwiazd. Rybacy pracujący przed nami to starsi mężczyźni i chłopcy. Dziadkowie z wnukami odprawiający swoje prastare rytuały. W południe, może o pierwszej czy drugiej, zanim wyruszą do domu, wpłyną swoimi niewielkimi łódkami do naszej spokojnej zatoczki, tak daleko, że dzioby prawie zaszurają na piasku. Rzucą nam połyskliwe, niebiesko-czarne makrele, srebrzyste śledzie i brązowo-białe dorsze, pomówią z nami chwilę, dzieląc się wszystkim, co w ich mniemaniu powinniśmy wiedzieć. W zamian rzucamy im białe butle, żeby napili się czystej, przejrzystej zawartości. Czasami staruszkowie nie dają rady ich złapać; białe, cylindryczne naczynia wpadają do morza, gdzie podskakują i kołyszą się niczym boje lub dziecięce kaczuszki w wannie, dopóki nie zostaną wyłowione oszczepem przez kogoś z łódki albo wyrzucone przez fale z powrotem na plażę. Później pieczemy ryby na małych, trzaskających ogniskach z drewna wymytego przez morze. To, jak dobrze wiemy, również nie może potrwać wiele dłużej.
Czytaj dalej w pełnej wersji książki.Polecamy również
Subtelna proza znad brzegów chłodnego Atlantyku
Alistair MacLeod, jeden z najwybitniejszych kanadyjskich prozaików XX wieku, z rzadko spotykanym kunsztem, mądrością i ciepłem opisuje życie rybaków i górników z Nowej Szkocji i Nowej Fundlandii. Polscy czytelnicy znajdą w jego prozie to wszystko, za co pokochali powieści jego rodaka Michaela Crummeya: obrazy surowej, olśniewającej przyrody, bohaterów twardych, zawziętych, lecz na swój sposób romantycznych, opis piękna i trudów życia rodzinnego, a także zaskakująco delikatny mikrokosmos odciętych od świata osad rybackich.Polecamy również
Poruszająca literacka panorama dawnej Nowej Fundlandii
Odosobnienie na chłodnych wybrzeżach Północnego Atlantyku. Wyprawy rybaków na Labrador. Zapach domowego chleba. Powroty po długich miesiącach spędzonych na morzu. Ognie skrzące się na polanach. Woń żywicy i trocin. Ludzie twardzi i nieustępliwi jak skaliste klify Nowej Fundlandii, a zarazem pogodzeni z odwiecznym rytmem narodzin i śmierci. Wszystko to powoli odchodzi w niepamięć… Michael Crummey, wybitny kanadyjski poeta i prozaik, postanowił zebrać okruchy dawnego świata i ocalić je od zapomnienia, przeistaczając w prawdziwe literackie perły. Ten zbiór krótkich tekstów stanowi niezwykłą, poetycką podróż w przeszłość Nowej Fundlandii – swoisty hołd złożony surowej, dziewiczej krainie, a przede wszystkim jej mieszkańcom.Polecamy również
Chłodne wybrzeża Nowej Fundlandii –
tam, gdzie Márquez spotyka się z Faulknerem
W tej niezwykle bogatej powieści ojczysta wyspa Michaela Crummeya jawi się jako kraina zawieszona między rzeczywistością a mitem. Wpisując swoją powieść w nurt realizmu magicznego, Crummey przedstawia prawie dwieście lat z życia mieszkańców dwóch osad rybackich. Wybrzeża Nowej Fundlandii to w Dostatku zamknięty świat, targany nieustającymi konfliktami między zabobonem a religią, ciemnotą a postępem, lękiem a nadzieją i łagodnością. Świat, w którym rozpaczliwe łaknienie miłości i lepszego życia przekazywane jest z pokolenia na pokolenie niczym nieuleczalna choroba.Polecamy również
Historia przekornej miłości człowieka do chłodnej i niegościnnej ziemi, na której się urodził
Autor genialnego Dostatku znowu odmalowuje pejzaż Nowej Fundlandii zaludniony przedziwnymi postaciami, które spotkać można wyłącznie na tamtejszych wybrzeżach – ludźmi twardymi i krnąbrnymi, pomimo nadejścia XXI wieku wciąż opisującymi świat w sobie tylko właściwy sposób. Sweetland to poruszająca, kameralna powieść o schyłku dawnego świata oraz powolnym zaniku małych, odosobnionych społeczności, niemających racji bytu z dala od skrawka ziemi, na którym się zawiązały. To misternie skonstruowane dzieło o autodestrukcyjnej przekorze oraz zawziętej walce człowieka z nieubłaganymi prawami stanowionymi przez społeczeństwo i naturę.Polecamy również
Są kradzieże, za które nie sposób zadośćuczynić
Michael Crummey w Rzece złodziei przenosi czytelników na północno-wschodnią Nową Fundlandię, ukazując ją w czasach, gdy o przetrwanie walczyła tam garstka rybaków i traperów żyjących w bliskim sąsiedztwie Beothuków – rdzennych mieszkańców wyspy. Autor jak zwykle zapełnia karty książki ludźmi z charakterem. Twardzi i zawzięci osadnicy znad zatoki Exploits tłumią w sobie pragnienia, nienazwane uczucia czy wspomnienia dawnych zranień, które sprawiają, że pozornie błahy konflikt może zaważyć na życiu człowieka. Rzeka złodziei to także nawiązująca do najlepszych północno-amerykańskich tradycji literackich kronika podboju dziewiczego lądu, który swoim czystym pięknem wynagradza mieszkańcom trudy prostego, surowego życia.Polecamy również
Czy w miłości i nienawiści istnieją jakiekolwiek nieprzekraczalne granice?
Michael Crummey, autor rewelacyjnego Dostatku, powraca z kolejną powieścią rozgrywającą się na chłodnej Nowej Fundlandii. Tym razem śledzimy losy dwojga ludzi połączonych w młodości gorącą miłością, później natomiast rozdzielonych mocą nienawiści wsączającej się w ich życie na różnych płaszczyznach. Crummey tka misterną sieć powiązań między pozornie nieistotnymi szczegółami, a czyniąc wydarzenia II wojny światowej na Pacyfiku jedną z osi fabuły, niezwykle przenikliwie zwraca uwagę na kwestię osobistej odpowiedzialności człowieka za otaczające go zło. Czy można wywieść związek między złą myślą a wybuchem bomby atomowej w Nagasaki? Okazuje się, że tak.Polecamy również
Powieść, którą czyta się jak północną sagę –
życiowa wędrówka wikinga z XI-wiecznych Orkadów
Winlandia to nie tylko wielka podróż w czasie i przestrzeni oraz czerpiący wprost z Sagi o Orkadach czy Sagi o Grenlandczykach przebogaty portret życia, myśli i kultury średniowiecznych ludzi północy. To przede wszystkim najwyższej próby literatura o niezwykłej filozoficznej głębi. George Mackay Brown (1921–1996), wybitny szkocki poeta, dramatopisarz i prozaik, który na Orkadach spędził całe życie, wypełnił powieść poetyckimi obrazami i symbolami o ogromnej sile. Winlandia to niezwykle uniwersalna, skłaniająca do refleksji wędrówka przez zmienne koleje ludzkiego losu – od pełnej przygód młodości, poprzez wymagające niejednego poświęcenia życie rodzinne, aż po starość, stopniowo odrywającą człowieka od ziemskich spraw i otwierającą nowe, duchowe perspektywy.Polecamy również
Niezwykła powieść o wyprawie morskiej z Anglii na Tasmanię – opowiedziana przez 21 narratorów, przełożona przez 21 tłumaczy!
Rok 1857. Natchniony pastor Geoffrey Wilson postanawia udowodnić, iż biblijny Ogród Eden znajduje się na Tasmanii. Kaznodzieja staje na czele ekspedycji, w której towarzyszy mu młody utracjusz Timothy Renshaw oraz chirurg Thomas Potter, opracowujący pseudoantropologiczne, rasistowskie teorie. Angielscy dżentelmeni czarterują statek, nie zdając sobie sprawy, że załoga to przemytnicy z Wyspy Man uciekający przed londyńskimi celnikami, a ładownie pełne są tytoniu i francuskiej brandy. W porozumieniu z autorem wydawnictwo Wiatr od Morza zrealizowało bezprecedensowe przedsięwzięcie translatorskie – tekst każdego z 21 narratorów został przełożony przez innego tłumacza!