- W empik go
Skorpion z Wydziału Terroru - ebook
Skorpion z Wydziału Terroru - ebook
Skorpion z wydziału terroru jest kobietą ?– wyjątkowo uzdolnionym oficerem dochodzeniowo śledczym. Pnie się po szczeblach kariery, by objąć kierownictwo najbardziej elitarnego wydziału Komendy Stołecznej Policji. Czytelnik po drodze jest świadkiem ujęcia sprawców zabójstwa Tomka Jaworskiego, rozpracowania gangu żoliborskiego ?i wyłapania tak zwanych terrorystów spożywczych. Uczestniczy w oczyszczaniu stolicy z band wymuszających haracze. I wreszcie bierze udział ?w akcji w Magdalence, a później przeżywa ?z bohaterką niekończący się proces – posadzona na ławie oskarżonych, na którą wysyłała najgroźniejszych przestępców ostatniego 25-lecia, zostaje oczyszczona z zarzutów. ?Nie było jeszcze książki, która by równie prosto ?i szczerze opowiadała o pracy polskiej policji.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64378-35-5 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wybuch domowej roboty ładunku marcowej nocy 2003 roku rozpoczął nową epokę w polskiej policji. Gwoździe, śruby i inne metalowe odłamki zdezorganizowały szturm wszechstronnie wyszkolonego oddziału antyterrorystów na dom przy ulicy Środkowej w Magdalence. Odłamki raziły jednak o wiele dalej niż w promieniu pięćdziesięciu metrów od eksplozji. Przekreśliły wieloletnie wysiłki budowania profesjonalnej, dobrze wyszkolonej polskiej policji. Tamtej nocy byliśmy przygotowani na wszystko – że bandyci będą bronić się zażarcie, użyją broni różnego rodzaju, nawet granatów. Ale bomba? Wtedy? To było jak dwa samoloty wbijające się w World Trade Center w Nowym Jorku. Ani ja, ani żaden z policjantów pracujących przy sprawie Magdalenki nie mogliśmy przewidzieć wydarzeń, które później nazwano sprawą i kompleksem Magdalenki.
Echa tej bitwy były słyszalne jeszcze długo i to nie tylko w kraju, lecz także w Europie. Rok później hiszpańska policja również dała się zaskoczyć podobną akcją, chociaż Hiszpanie znali nasze gorzkie, marcowe doświadczenia. Po czasie wiem, że my wygraliśmy tę bitwę, choć ja swoją prywatną wciąż toczę. I o tym także jest ta książka.
Dlaczego „Skorpion”? Skorpiony mają podobno predyspozycje do pracy detektywistycznej. Rozwinięta zdolność myślenia abstrakcyjnego pomagała mi w pracy wielokrotnie. Doprowadziłam na ławę sądową przestępców w głośnej sprawie uprowadzenia i zabójstwa Tomka Jaworskiego. Rozpracowałam bandycką grupę z Żoliborza. Z wydziałem terroru wyeliminowałam bandy wymuszające haracze na Ochocie i Mokotowie. Ujęłam Rurabombera terroryzującego Warszawę ładunkami wybuchowymi pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Rozpracowaliśmy z kolegami większość terrorystów „spożywczych”, szantażujących największe polskie firmy zatruciem żywności. Rozbiliśmy dwudziestosześcioosobową bandę odpowiedzialną za napady na tiry i zabójstwo policjanta w Parolach. Rozpracowałam te i setki mniejszych, choć nie mniej ważnych spraw, poświęcając dużą część życia rodzinnego i całkowicie rezygnując z towarzyskiego. W najcięższych okresach zdarzało mi się pracować intensywnie dzień i noc przez tydzień, nie licząc krótkich przerw na toaletę i trzy-, czterogodzinny sen. Ale wówczas rozwiązywałam niezwykle skomplikowane sprawy i doprowadzałam przestępców przed oblicze sądu. Dlaczego więc mnie, Skorpionowi z wydziału terroru, musiała się przydarzyć Magdalenka?
O tym także jest ta książka.
Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednym drobnym, ale jakże symbolicznym szczególe. W Magdalence Skorpion stanął naprzeciwko Skorpiona. Oba z terroru, jednak zupełnie inaczej rozumianego. Byli to policjantka i jeden z najgroźniejszych bandytów epoki polskiej mafii. Dwa Skorpiony, dwoje ludzi noszący ten sam znak. Nie tylko zodiaku…
Wiem, ile emocji wciąż budzi tak zwana sprawa Magdalenki. Liczę się z wciąż nieprzychylnym osądem wielu ludzi, chociaż niezawisły sąd uniewinnił mnie i całkowicie oczyścił z zarzutów. Sprawa Magdalenki będzie przewijać się w tej książce. Swoją historię zacznę także od niej, ale przede wszystkim chciałabym pokazać tu własną zawodową drogę i oddanie służbie. Dla mnie bowiem służebność jest fundamentem pracy policji i na nim opiera się zaufanie społeczne do nas, policjantów. Nigdy o tym nie zapomniałam i to wpajałam moim uczniom – młodym policjantom.
Oto jak zapamiętałam noc z 5 na 6 marca 2003 roku w Komendzie Stołecznej Policji i szturm oddziału AT (antytrerrorystów) na dom przy ulicy Środkowej 1 w Magdalence, wynajmowany przez dwóch bandytów – Roberta Cieślaka i Igora Pikusa.
23.30
Na drugim piętrze w pokoju Komendy Stołecznej zakończyła się odprawa zespołu szturmowego antyterrorystów. Policjanci z AT mieli zaatakować dom przy Środkowej 1 w Magdalence – miejsce ukrycia ostatnich z bandy „Mutantów”, jacy pozostali na wolności. Rozdzieliłam obowiązki wśród moich ludzi. Z czystym sumieniem mogłam wrócić do domu. Jednak zostałam tu, na miejscu, z kolegami. Nie wyobrażałam sobie, aby miało mnie zabraknąć w komendzie w tym dniu. Za dużo poświęciliśmy czasu i starań na rozbicie „Mutantów”.
23.40
Zapadła głęboka noc. Kiedy Pałac Mostowskich pustoszał po codziennej pracy naszego i innych wydziałów, zdawało się, że gmach zaczynał żyć swoim życiem. Jego grube mury i niezliczona ilość korytarzy układających się w prawdziwy labirynt zamieniały się w tajemniczą muzykę kroków za drzwiami, skrzypnięć parkietu, czyichś słów dochodzących z oddali. Dla obcej osoby to mogło być nawet nieprzyjemne, ale ja przywykłam. Zajęłam się pracą z dokumentami – jej nigdy w komendzie nie brakuje. Płynęły minuty i nim się zorientowałam, wybiła północ. „Powinni już wyjeżdżać” – pomyślałam. Podeszłam do okna – na dziedzińcu komendy zaczął się ruch przed akcją. Patrzyłam na policjantów wsiadających do samochodu. Rozmawiali, żartując, w pośpiechu gasili papierosy. Pojechali i znów zrobiło się cicho.
Wróciłam na miejsce, zostawiając otwarte drzwi. Dzięki temu słyszałam, co działo się w pozostałych pokojach – komendanta Jana Pola i innych. Nikt z nas nie miał w zwyczaju odcinania się od reszty, gdy nie zachodziła nadzwyczajna konieczność.
Policyjna radiostacja co jakiś czas przesyłała charakterystyczne, „szumiące” komunikaty. Dojechali. Ustawili się w kolumnę. Będą taranować bramę….
Cisza.
0.48
Nagle korytarz pałacu zaczyna rezonować coraz bardziej nerwowymi komunikatami: „Mamy kłopoty!”, „Wybuch bomby na posesji!”.
Podrywam się zza biurka, czym prędzej wchodzę do pokoju komendanta Pola. Trzyma mikrofon radiostacji:
– Powtórzcie, co się stało?
Patrzymy na pudełko radiostacji policyjnej, które po trzech sekundach ożywa komunikatem, jakiego nikt się nie spodziewa:
– Przed budynkiem wybuchła bomba. Są ranni!
00.49
– Bomba? Jaka bomba?
– To niemożliwe. Oni przecież osobiście chodzili tam po podwórzu. Wyprowadzali psy!
Spoglądam na pełną napięcia twarz komendanta Pola.
Natychmiast wydaje polecenie dyżurnemu o wezwaniu karetek pogotowia.
– Zbieramy się na miejsce! Zarządzam wyjazd wszystkich do Magdalenki.
Wracam do swojego pokoju. Zakładam płaszcz. Jego rękaw plącze się, moje myśli podobnie: „Co tam się stało?”, „Co z ludźmi?”.
00.51
Radiowozy na sygnale wyjeżdżają z Pałacu Mostowskich. Jedziemy przez wyludnione ulice Warszawy: Marszałkowską, mijamy Aleje Jerozolimskie. Na placu Konstytucji resztki brudnego śniegu przypominają o dawnych opadach. W radiowozie powoli robi się cieplej. Dojeżdżamy do placu Unii Lubelskiej i kierujemy się na południe.
00.52
– Ilu mamy rannych? – komendant Pol usiłuje dowiedzieć się najważniejszej rzeczy.
– Dwóch ciężko – pada odpowiedź.
– Gdzie oni są?
– Organizujemy ewakuację. Z budynku trwa ciągły ostrzał.
Radiostacja w samochodzie podaje, że inni też są ranni, ale zdolni do walki. W eterze słychać kanonadę; coś jakby strzały zaczepne i odpowiadające, pojedyncze i serie. Czuję rosnące napięcie i poczucie niemocy – „Co mam robić? Co tam się naprawdę wydarzyło? Co zobaczymy, gdy znajdziemy się na miejscu?”.
00.53
– Czy karetki są na miejscu? – komendant Pol pyta przez radiostację dyżurnego. Odbieramy zwrotny komunikat, że pogotowie już wyjechało i zbliża się do miejsca wybuchu.
Po chwili radiostacja informuje nas, że pierwsza załoga lekarzy jest już na miejscu.
– Zorganizujcie tam punkt opatrywania rannych! – pada rozkaz. – Za chwilę powinny dojechać następne karetki.
00.56
Komendant Pol prowadzi rozpoznanie sytuacji przez radiostację. Reaguje bardzo szybko: „Wezwać drogówkę, aby obstawiła rejon!”, „Posiłki AT na miejsce!”, „Zorganizować zewnętrzny kordon bezpieczeństwa z prewencji!”, „Zaopatrzenie z Piaseczna!”.
– Grażyna, co z twoimi ludźmi?
– Im nic się nie stało, oni przecież nie uczestniczyli bezpośrednio w akcji.
Zdążyłam już to wcześniej ustalić. Myślałam też o tym, aby zatelefonować do śpiącego syna, ale… „Nie, nie będę go budzić. Przecież i tak mi teraz nie pomoże”. Czuję wyraźnie, że muszę coś zrobić, wygadać się, a może wreszcie znaleźć się na miejscu! „Dlaczego ten samochód tak się wlecze?”.
01.05
Jedziemy Puławską, która wyprowadza nas na zachodni Ursynów. To już przedmieścia Warszawy. Nasz kierowca tłumaczy:
– Jest ślisko, złapał przymrozek.
Niebawem doganiają nas koguty karetki pogotowia – kolejnej z wielu wezwanych na miejsce.
– Przepuść ich – komendant mówi do kierowcy. Nasz samochód zwalnia i zjeżdża na lewy pas.
Kierowca karetki pędzi z zawrotną prędkością. On nie zważa na śliską jezdnię, skrzącą się w świetle reflektorów.
01.07
Skręcamy z Puławskiej na Nadarzyn. Coraz bliżej miejsca strzelaniny.
– Spójrzcie! – w przydrożnym rowie widzimy efekt poślizgu; samochód z charakterystycznym „R” stoczył się z jezdni. W oświetlonej kabinie migają mi twarze kierowcy i lekarza.
– To nie ci, którzy nas minęli, to jakaś inna załoga.
– Jedziemy dalej, oni sobie poradzą.
01.10
Zjeżdżamy z głównej drogi. Samochód zwalnia, wszyscy zamilkli. Słychać tylko buczenie silnika i ciche trzaski dochodzące zza kurtyny wysokich sosen i świerków, którymi obsadzona jest Magdalenka. „A więc to tak słychać?”. Staje się jasne, że tam, dokąd jedziemy, trwa bitwa. Kanonada staje się coraz głośniejsza.
01.11
Wysiadamy z samochodu w miejscu, w którym stanie później bojowy wóz sztabowy z Piaseczna. Wydarzy się to za dziesięć minut; policyjna baza naszego garnizonu jest niedaleko stąd.
Powietrze rozrywa nieprzyjemny, drażniący uszy trzask wystrzeliwanych pocisków. W ciemności obsadzonej lasem czuje się niebezpieczeństwo.
– Przejmuję dowodzenie nad całością – mówi komendant Pol.
Stoję przy komendancie niezdecydowana. „Co mam robić? Chcę być pomocna! Ale jak?”.
Widocznie komendant widzi moją twarz pełną trwogi i niezdecydowania:
– Grażyna, zajmiesz się rozlokowaniem rannych w szpitalach.
„Uff, dobrze, że nie będę tu stała bezczynnie”.
01.12
Karetki stoją rzędem w uliczce za naszymi plecami. Około trzystu metrów od strzelaniny. Podchodzę do pierwszej z nich.
– Kto wami kieruje? – pytam pierwszego napotkanego pielęgniarza.
– Tamta pani doktor – wskazuje na postać lekarki w puchowej kurtce narzuconej na biały fartuch.
Później miało się okazać, że przyjechała tu jako pierwsza, a lekarz, który dociera na miejsce przed innymi, przejmuje dowodzenie nad całą służbą medyczną. Tak każe niepisany zwyczaj pogotowia ratunkowego.
01.15
Tłumaczę, jakie jest moje zadanie.
– Muszę wiedzieć, gdzie rozwozicie rannych. Pojadą z nimi moi ludzie, żeby zabezpieczyć mundury, amunicję, broń, całe wyposażenie – mówię, a lekarka przytakuje. – A co z nimi… tymi dwoma najciężej rannymi?
– No cóż, jeden ciężko ranny wymaga nieustannej reanimacji.
– To Marian Szczucki. A Darek?
– Drugi z waszych kolegów…, cóż, nie mam dla pani dobrych wiadomości….
Lekarka potwierdza to, czego dowiedzieliśmy się przez radiostację jeszcze w trakcie jazdy. Darka Marciniaka koledzy dotransportowali do karetki, ale do środka już nie zdążyli go włożyć. Rany były zbyt poważne…
01.17
Zwołuję moich ludzi. Rozdzielam zadania. Od teraz będą rozjeżdżać się po Warszawie, eskortując rannych. Widzę, jak od czasu do czasu drzwi karetek otwierają się i zamykają się, a w nich – policjantów leżących na noszach. To ci, którzy szturmowali dom. Lekarze opatrują ich.
Teraz już wiem, że coś robię, jestem do czegoś przydatna.
Kanonada od strony ulicy Środkowej nie ustaje.
01.18
Dwa rozpędzone land rovery przejeżdżają obok naszego stanowiska. To posiłki antyterrorystów. Już są na miejscu. Czuję ulgę: tamci już nie uciekną, nie uda im się. A to zaledwie część całego stanu AT, którą wezwał na miejsce Kuba Jałoszyński, ówczesny zastępca dyrektora CBŚ.
01.25
Jeszcze jedno zaskoczenie tej nocy – jeden z moich dochodzeniowców melduje, że na pobliskiej stacji benzynowej przebywa matka walczącego z nami Roberta Cieślaka i grupa młodych mężczyzn.
– To jego ludzie!
– Jak to możliwe? Tak szybko tutaj?
– Są przy trasie na Radom. Tam jest stacja benzynowa.
– Weź pozostałych i pojedziecie na miejsce. Chcę ich mieć w komendzie. Nie możemy dopuścić, żeby oni się tu kręcili!
– Rozkaz, pani naczelnik!
Widzę, jak grupa z mojego wydziału wsiada do nieoznakowanych radiowozów i odjeżdża wykonać zadanie. „Jak to możliwe, że tak szybko dowiedzieli się o naszej akcji? Czyżby znowu ich kret w naszej komendzie?”.
01.50
Wrócili ze stacji benzynowej. Okazało się, że bandyci zdążyli uciec. Została zatrzymana jedynie matka Cieślaka i jego brat.
– Macie ich tu?
– Tak.
Podchodzę do radiowozu.
Widzę kobietę w moim wieku, o twarzy skupionej, napiętej. Niechętnie patrzy mi w oczy.
– Co pani robiła na tej stacji w środku nocy?
– To miejsce publiczne.
– Ale ja pytam, co pani tam robiła.
– Dowiedziałam się w radiu, że jest jakaś strzelanina. I pomyślałam, że to Robert.
– I akurat tutaj pani przyjechała? Pani wiedziała wszystko!
Kobieta milczy.
– Zabierzecie ich do komendy na dalsze przesłuchanie.
Patrzę za odjeżdżającym radiowozem i myślę, że matka Cieślaka doskonale wiedziała, gdzie on mieszkał – jej syn bandyta. A jednak nigdy nam tego nie powiedziała. Przecież wielokrotnie rozmawialiśmy w jej domu, w pracy, usiłując wyciągnąć z niej ten adres. A teraz, gdy już wiedzieliśmy, gdzie Cieślak kończy swoje bandyckie życie, i już nie potrzebowałam od jego matki żadnej informacji na ten temat, ona zjawia się niby przypadkiem nocą w pobliżu Magdalenki, żeby zatankować samochód, którego nie ma.
01.55
Dopiero teraz poczułam, że jestem przemarznięta. Wiosenny płaszcz, który wzięłam wczoraj rano z domu, zupełnie nie przydaje się pośrodku zimowej nocy. Temperatura spada do minus pięciu. Obok wozu sztabowego rozkłada się polowa kuchnia; do uczucia przemarznięcia dochodzi głód.
02.10
Próbuję zjeść więcej, ale jedzenie nie przechodzi mi przez gardło. Znowu to samo wrażenie – pustki, zupełnej niemocy. „Co dalej? Co mam robić?”.
02.16
To nie jest pora na telefony, nawet służbowe, ale nie mam wyjścia. Dzwonię do prokuratora Wojciecha Groszyka, aby powiadomić go o sytuacji w Magdalence. On wydawał zgodę na nocny szturm; policja regulaminowo nie może działać w godzinach ciszy nocnej. Ten nocny atak był w pełni uzasadniony – bandyci mieli już nową kryjówkę. Najprawdopodobniej przerwaliśmy im ostatnią noc w Magdalence.
Telefon długo dzwoni, nikt nie podnosi słuchawki.
Wreszcie słyszę zaspany głos prokuratora. Powoli referuję zdarzenia, których jestem świadkiem.
– Tak, tak, rozumiem. Czy mam przyjechać na miejsce?
– Panie prokuratorze, na razie nie widzę powodu. Strzelanina wciąż trwa. Ale chciałabym, żeby pan wiedział, co się tu stało.
– Oczywiście, bardzo dobrze, że pani zadzwoniła.
– Czynności procesowe podejmiemy, gdy tylko ich pojmiemy albo…
– Zrozumiałe. Proszę dzwonić w każdej chwili, ja będę miał to na uwadze. Niech pani dzwoni nawet za chwilę, jeśli zajdzie potrzeba.
02.20
Zaczynają zjeżdżać dziennikarze. Komendant Pol nakazuje wydzielić kawałek drogi ogrodzony policyjną taśmą, z pilnującymi policjantami – z tego skromnego miasteczka dla mediów będą co chwila błyskać flesze aparatów.
Wiedzieliśmy, że większość dziennikarzy opłaca lekarzy z pogotowia, a nawet strażaków, którzy zwykle są pierwsi na miejscu wydarzeń. To tymi kanałami dowiedzieli się o strzelaninie i przyjechali.
02.40
Krążę między szpitalem polowym a wozem sztabowym. Nagły wybuch w oddali, z kierunku domu, z którego ostrzeliwują się bandyci, powoduje, że wszyscy zamieramy. „Czyżby kolejna bomba?!”.
02.41
– To nie bomba, to prawdopodobnie wybuch ich amunicji.
– Albo wysadzili się w powietrze.
Meldunki od tego momentu stają się rzadsze. Podobnie kanonada zmieni częstotliwość, by w końcu ścichnąć do pojedynczych strzałów. Wreszcie pada ostatni – ostatni strzał z pięciu tysięcy wystrzelonych pocisków, jakie policjanci skierowali do dwóch zajadłych bandytów, walczących z całym światem, pogardzając wszystkimi i wszystkim, nawet własnym życiem.
03.00
Czuję ulgę, że już po bitwie. Ale dochodzą do głosu inne uczucia i odczucia. Wyziębienie organizmu wzmaga się. Dygoczę cała. Chowam się do wozu sztabowego. Kubek gorącej herbaty parzy dłonie, ale mnie wcale nie rozgrzewa.
03.30
Cisza w Magdalence. „Ta cisza jest niesamowita”.
Słyszę w niej coś innego niż spokój eleganckiej podwarszawskiej miejscowości. Ta cisza otwiera coś nowego w historii naszego wydziału. Wiem, że będziemy musieli przygotować raport z akcji. Komendant Pol już mówi o tym, abyśmy zaraz po odwołaniu pogotowia bojowego pojechali do komendy i zaczęli spisywać pierwszą relację z dzisiejszej nocy.
03.40
Strażacy gaszą resztki spalonego budynku.
Do środka wchodzą antyterroryści. Radiostacja podaje komunikat:
– Uwaga zagrożenie! W budynku jest przewód wychodzący na zewnątrz!
– Wycofać się! To może być ładunek, który nie eksplodował.
03.50
Pirotechnicy ubrani w stroje przeciwwybuchowe zaczynają sprawdzać podejrzaną instalację.
04.10
Okazało się, że odkryty przewód kończy się w gazonie na końcu tarasu, około czterech metrów od miejsca poprzedniego wybuchu.
Była to bomba, która nie wybuchła. Zamiast materiału wybuchowego w jej korpusie znajdowała się zwykła plastelina. Nie dowiedzieliśmy się nigdy, kto sprzedał im podrobioną bombę. Pomyślałam wtedy, że zasadzka mogła być jeszcze groźniejsza, gdyby bandyci nie oszukiwali się nawzajem. Nasze szczęście, ich amatorszczyzna.
04.17
W łazience spalonego domu funkcjonariusze odkrywają zwłoki dwóch psów agresywnej rasy. Zwierzęta udusiły się. Budynek sprawdzany jest dalej. Ciała Pikusa i Cieślaka leżą na strychu przykryte azbestowym kocem przeciwpożarowym. Zwęglone szczątki utrzymują się całości dzięki kamizelkom kuloodpornym, które bandyci mieli na sobie.
04.25
Przez szybę radiowozu oddalającego się z miejsca zdarzeń widzę światła zapalone w domach Magdalenki. Nikt z okolicznych mieszkańców nie śpi. To nie dziwne – jak można spać, gdy za oknem trwa wielogodzinna strzelanina? Gdy powietrzem targają wybuchy i sąsiedztwo pustoszy pożar? „Jak długo jeszcze bezkarności bandytów pomagać będą takie miejsca jak to – odosobnione, ekskluzywne?”. Na całe szczęście Cieślak z Pikusem nam nie uciekli. Skończyli życie raczej nie jak bohaterowie, otoczeni przez funkcjonariuszy. Dopadliśmy ich, ale za jaką cenę! „Czy warto ścigać przestępców do samego końca? A czy można inaczej? Przecież to nasza praca, służba”. Czuję napływające do oczu łzy. Ze zmęczenia, bezsilności, samotności… Ale nie chcę pokazać ich na zewnątrz.
05.10
Przyjeżdżam do domu, budzę Kubę. Dopiero teraz czuję, że nie dam rady powstrzymać łez.
– Mamo, co tam się stało?
– Mamy jednego zabitego. Są ranni, w tym jeden ciężko.
Stoimy naprzeciw siebie w milczeniu.
– Czyja to wina?
– Wina? – Kuba przytula mnie i płaczę mu w ramię. Po chwili idę założyć coś cieplejszego, zabieram torebkę.
– Nie wiem, kiedy wrócę – mówię synowi na odchodnym.
Patrzy na mnie swoim poważnym, pełnym zrozumienia wzrokiem. „Boże, co ja bym zrobiła bez niego? Mój kochany Kuba”.
06.00
Powoli robi się jasno. Na ulicach już spory ruch. Warszawa wstaje, zaczyna się kolejny dzień pracy. Dla większości to powrót do rutyny dnia codziennego, do znanych obowiązków, zajęć, które skończą się jak codzień.
Ja jadę do Magdalenki z prokuratorem Groszykiem.
– Proszę się nie martwić. Teraz już nie odwrócimy zdarzeń – słyszę słowa pocieszenia. – No i, co najważniejsze, cel operacyjny został osiągnięty.
Przytakuję, patrząc w czerwone światło na skrzyżowaniu, na którym stoimy. Czerwone światło trwa całą wieczność. Ale ono przecież wiecznie czerwone nie będzie…
Generał Ryszard Siewierski o Grażynie Biskupskiej
Wydział do Zwalczania Aktów Terroru Kryminalnego KSP powstał w sytuacji szczególnej dla bezpieczeństwa Warszawy. W końcówce lat dziewięćdziesiątych przestępcy traktowali miasto jako teren ściągania haraczy, miejsce porachunków z bronią w ręku, gangi prowadziły ze sobą wojny, używając do tego materiałów wybuchowych. Nawet jeśli skala zjawiska nie dotykała dużej procentowo liczby obywateli stolicy, informacje o kolejnych bombach i strzelaninach podawane do publicznej wiadomości słusznie budziły niepokój. Sytuacja wymagała postawienia kresu temu zjawisku. Brak radykalnych działań byłby rodzajem przyzwolenia dla powstawania kolejnych grup przestępczych. Kiedy obejmowałem stanowisko komendanta stołecznego, uznałem, że istnieją wszelkie przesłanki, aby Wydział do Zwalczania Aktów Terroru Kryminalnego KSP został wzmocniony. Komórka ta, kierowana przez inspektor Grażynę Biskupską, pełniła niezwykle istotną funkcję operacyjno-dochodzeniową, ale – co nie mniej ważne – również penetracji tych szczególnych środowisk przestępczych. Z mojego punktu widzenia prowadzenie rozpoznania było najważniejsze. Musieliśmy mieć odpowiedź na pytania o to, jakie było naprawdę zagrożenie, na jakim poziomie stał nasz przeciwnik, czym dysponował.
Warszawa zawsze była obiektem zainteresowania zawodowych przestępców, nie tylko rodzimych, lecz także zagranicznych grup, często powiązanych z miejscowymi. Istnienie Stadionu X-lecia stanowiło podłoże dla rozwoju przestępczości i pospolitego bandytyzmu. To wówczas w Warszawie miało miejsce niejako zalegalizowanie bazarowego handlu na wielką skalę podrobionymi towarami. Zjawisko to było w sensie prawnym oczywiście nielegalne, ale nie zaobserwowałem politycznej woli ograniczenia go. To byłoby oczywiście trudne, ale nie było niemożliwe. Pojawiały się nawet koncepcje ukrócenia tego procederu, sam przedstawiłem jedną z nich. Pomysły te jednak częściej stawały się przyczyną problemów pomysłodawców takich działań, a nie kłopotów przestępców. Nie chodziło zresztą tylko o stadion. Istniało przecież całe zaplecze przemysłu, który produkował na potrzeby handlu nielegalnym towarem odzież, płyty, alkohol. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych miałem w rękach ocenę potencjału gospodarczego tych bazarów. Wynikało z niej, że tylko dwa największe – Stadion X-lecia i giełda w Tuszynie (woj. łódzkie) – generowały obroty sięgające około 4,5 mld dolarów rocznie. Świat przestępczy operował więc ogromnymi pieniędzmi i, nie da się ukryć, miał wpływowych protektorów. A co mogła mu przeciwstawić Policja? Stołeczny garnizon liczył 13,5 tysiąca etatów i miał braki kadrowe na poziomie 3,5 tysiąca ludzi oraz zaledwie 550 milionów złotych rocznego budżetu. Gdzie więc byliśmy my, a gdzie oni?
Stadion X-lecia tworzył rewiry zaklęte, niespenetrowane. Miał mocodawców postawionych wysoko, czasem bardzo wysoko. Mieliśmy świadomość skali zagrożeń. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że policja stanie przed koniecznością zmierzenia się ze zorganizowanymi grupami przestępczymi, o potencjale profesjonalnym i ekonomicznym o wiele większym, niż mogliśmy przypuszczać.
Wydział terroru kryminalnego, którego naczelnikiem była inspektor Grażyna Biskupska, dawał nadzieję na skuteczne zmierzenie się z tymi problemami. Grażyna należała do osób, którym mogłem w pełni zaufać. Jej kompetencje utwierdziły mnie w przekonaniu, że ona była po prostu najlepsza do tej pracy. I ja się na Grażynie nigdy nie zawiodłem – tytan pracy, dociekliwa, trzymała ludzi w dyscyplinie, ale – co ciekawe – nie stosowała wielu dyscyplinujących metod. Po prostu policjanci szanowali ją i lubili. Była człowiekiem z zasadami, uosobieniem profesjonalizmu, dyskrecji i wcieleniem służbowej i cywilnej odwagi. Jestem przekonany, że w sytuacji gdy przestępcze podziemie, o którym wspomniałem, stawało się coraz bardziej aktywne, to m.in. postawa Grażyny i jej zespołu przeważyła na szali, że to my tę wojnę wygraliśmy. Ona znała się na robocie i miała świadomość, czego się podejmuje. Wiedzieliśmy przecież, że w naszych policyjnych kręgach występowały przypadki nielojalności zawodowej, współpracy z grupami przestępczymi, funkcjonowały, mówiąc wprost, bandyckie wtyczki. Mogliśmy się spodziewać, że nasze działania są obserwowane, że informacje z KSP wyciekają „na miasto”. Znalazło to potwierdzenie w aktach sprawy jednej z największych warszawskich grup przestępczych. Przeglądając te akta, można doliczyć się co najmniej kilkunastu policjantów współpracujących z gangiem. Byli funkcjonariuszami nie tylko Komendy Stołecznej. Jeśli ze stanowiska dowodzenia dokonano, dla zewnętrznej „klienteli”, ponad tysiąca sprawdzeń w policyjnych bazach danych dotyczących różnych osób i zdarzeń, także o charakterze przestępczym, to ja w tamtym czasie nie mogłem mieć spokojnych snów. Prowadzenie postępowania w tej sprawie, pod nadzorem mojego zastępcy inspektora Jana Pola, zleciłem jednemu z komendantów rejonowych. Potwierdziliśmy istnienie przecieków, ustaliliśmy też odpowiedzialnych i skwapliwie szukaliśmy systemów zabezpieczenia. Przestępcy mogli mieć wszędzie swoich ludzi. Nawet lekarz (za 50 tysięcy złotych) przeprowadził Cieślakowi operację ran, których doznał on w Parolach. Nie udało się jednak zatrzymać tego lekarza – wiedzę operacyjną nie zawsze udaje się przełożyć na dowody procesowe. To wszystko stawiało nas jednak w bardzo trudnej sytuacji, gdy chodzi o tajność działań.
Kolejnym dowodem na to, że w kraju działo się coś bardzo niedobrego, były napady na tiry. W latach 2002–2003 dokonano ich około 100. To była plaga. Profesjonalnie przygotowani przestępcy, używając przemocy, z bronią w ręku, często w przebraniu policjantów – zagarnęli łup, według moich szacunków, wart co najmniej kilkaset milionów złotych. Został on gdzieś upłynniony, być może „legalnie”. Co zastanawiające, nikt tego nie chciał sprawdzać, a musiała przecież istnieć infrastruktura, aby towar legalizować i sprzedawać.
Było więc jasne, że trwała rywalizacja na śmierć i życie z przestępcami. To już była prawdziwa wojna, w której jedni policjanci z narażeniem życia tropili bandytów, a jakiś mały ich procent sprzedawał swoich kolegów i wystawiał ich na niebezpieczeństwo. Pamiętam, że z wielką obawą myślałem o bezpieczeństwie naszych działań. Gdy zaczynaliśmy realizować sprawę, informacje o tym mogły trafić do przestępców. Trwała przecież wojna między nimi i nami. Policja musiała tę walkę nawiązać. Wydział Terroru Kryminalnego KSP był ważnym jej elementem.
W tych trudnych warunkach udało się Wydziałowi Terroru Kryminalnego spenetrować środowiska przestępcze i rozpracować kilka grup, tych najgroźniejszych. Napad na policjantów przez uzbrojoną grupę w Parolach obrażał państwo. Przestępcy strzelali do policjantów wykonujących czynności służbowe. Komisarz Żak został wyjątkowo brutalnie zabity przez Brodowskiego – jednego z bandy. Ranny funkcjonariusz doczołgał się do piwnicy – i tam został dobity serią z broni maszynowej. Ta sytuacja szczególnie mnie oburza, było to bestialstwo, o jakim nie słyszano w historii polskiej policji. Do tej pory nie znaliśmy takich przestępców.
Grażyna Biskupska bardzo przeżywała wszystko, co dotyczyło śledztwa w sprawie Paroli. Zginęli policjanci. Nie mogliśmy i nie chcieliśmy zaniechać ścigania sprawców ich śmierci. To był nasz punkt honoru. Tropiliśmy ich z całą determinacją. Od marca 2003 roku, kiedy wydarzyła się strzelanina w Parolach, aż do Magdalenki rok później toczyły się zakończone policyjnym sukcesem postępowania dotyczące ponad trzydziestu podejrzanych. Siedmiu przestępców zginęło. Przecież są to materialne świadectwa determinacji zawodowej jej zespołu – tropienia po najmniejszym śladzie do celu, aż do brzemiennej w skutki Magdalenki.
Nie było możliwości sprawdzenia, że teren w Magdalence jest zaminowany w szczególny sposób. Przestępcy uzbroili go znacznie wcześniej. Ukryty ładunek został zdetonowany przez oblężonych w tym domu bandytów. W czasie akcji wystrzelono około 4 tysięcy sztuk amunicji, jednak policjanci zginęli i doznali obrażeń jedynie w wyniku zdetonowanej przez przestępców bomby, a nie wymiany ognia. Policjant w tak ekstremalnej sytuacji na podjęcie decyzji ma kilka sekund. Natomiast sądzony jest latami. Policjanci w Magdalence mieli godzinę, dwie na działania, a procesy trwają już 11 lat. Również z tego powodu oskarżonych o błędne decyzje w Magdalence broniłem i bronić będę. Jestem głęboko przekonany, że w Magdalence nie popełniono błędów. Taka była zresztą również ocena komisji, złożonej z doświadczonych oficerów wojsk specjalnych i antyterrorystów, której przewodniczył generał Sławomir Petelicki. Z powodów politycznych jej ustalenia zignorowano i naprędce powołano komisję złożoną z dość przypadkowych, za to dyspozycyjnych osób. Z powodów politycznych zaczęto na siłę szukać „winnych”. Przecież oskarżeni w sprawie Magdalenki policjanci strzegli porządku prawnego Rzeczypospolitej, a teraz są ofiarami tego państwa, którego bronili. Oskarżeni, uniewinnieni, ponownie oskarżeni, uniewinnieni i znowu to samo… Polityka nie przyniosła niczego dobrego w tej sprawie. W innym kraju policjanci, którzy oddali życie w tej akcji, oraz ci, którzy z determinacją ścigali groźnych przestępców, zostaliby bohaterami, a u nas ciąży nad nimi fatum. Mam ogromny szacunek dla poległych w służbie i czuję żal, że oskarżeni policjanci musieli przez to wszystko przejść. Podjęli takie, a nie inne działania, bo byli zdeterminowani odpowiedzialnością i profesjonalizmem. Odpowiedzialność ta paradoksalnie zostaje uznana za winę.
Generał Ryszard Siewierski – komendant stołeczny (2002–2005), zastępca komendanta głównego policji (2006–2007)CZĘŚĆ I. POCZĄTEK SŁUŻBY
Między przestępcami a policjantami, którzy tropili ich całymi latami, tworzył się pewien układ, pod warunkiem że obie strony zachowywały się poprawnie i z szacunkiem.
G.B.
Pierwsza poważna sprawa
Był rok 1990, czasy nowej Polski, która w spadku po poprzedniej dostała całą mizerię, także komisariatów i komend. Bardziej śmieszyła, niż irytowała mnie zdezelowana maszyna do pisania stojąca na starym biurku. Kiedy próbowałam wyprostować plecy, krzesło pode mną trzeszczało, jakby się miało zaraz rozpaść. Ale mimo tego czułam zadowolenie, że realizuję życiowy plan.
Przyprowadzili podejrzanego. Z gatunku dżentelmenów, którzy mieli za sobą bananową przeszłość. Później zostawały im już tylko jabłka poddane winnej fermentacji, a nie banany.
Siedział naprzeciwko mnie i patrzył tępym wzrokiem.
Winny? Niewinny? Wkręciłam w rolkę maszyny do pisania kartkę papieru – urzędowy druk.
Zapytałam, co wydarzyło się tamtej nocy w jego mieszkaniu.
Z trzech braci z rodziny S., którzy mieszkali na Żoliborzu przy ulicy Przybyszewskiego, nie tylko on, Andrzej, należał do niepracujących. Także pozostali dwaj bracia byli bez pracy. Mieszkali z matką. Najstarszy, Edward, znęcał się nad rodziną. Średni również nie pozostawał dłużny i znęcał się nad tymi, którymi mógł – czyli nad matką oraz moim podejrzanym. Andrzej S. nie miał więc łatwego życia ani w domu, ani na podwórku.
Domyślaliśmy się, że to on zabił brata, ale żeby wyciągnąć z niego zeznanie, przez cały weekend pracowali nad nim moi bardziej doświadczeni koledzy. Nie udało im się. Jakiego więc sposobu miałam użyć? Po prostu – dopytywałam, zapisywałam, co usłyszałam. Pisałam i pisałam. Czas płynął.
Pamiętam, że zaczęłam stresować się tą sytuacją, którą zresztą sama sprowokowałam. Po co ta cała pisanina? Siedziałam naprzeciwko podwórkowego bajarza, on otwierał przede mną wszystkie bramy i śmietniki Żoliborza – i nic. Na to wszystko do pokoju zaczął zaglądać mój szef Alfred Wincza.
Poniedziałek rano w dochodzeniówce to czas, gdy po gorączce weekendu – gdy działo się najwięcej w sferze kryminalnej – należało poupychać sprawy i sprawców w rubrykach i aresztach dłuższych niż 48 godzin. Zawsze w policji chodziło i chodzi o to samo – o zebranie wiarygodnych dowodów, że ktoś dokonał przestępstwa, aby prokurator postawił zarzuty, zastosował areszt, a potem – do sądu i kara. Albo na wolność.
– No i co, masz to? – kolejny raz Alfred Wińcza zajrzał do pokoju, wskazując na zegarek. Moja sfrustrowana mina wystarczała za odpowiedź. Delikwent mówił, owszem, ale ograniczał się do opowiadania, jak źle było mu w rodzinie. Starał się wzbudzić we mnie współczucie, że z całej ludzkości to właśnie jemu przypadło nieudane życie. Po raz kolejny zadałam mu pytanie, czy to on zabił, i po raz kolejny odpowiedział, że nie. Bo wprawdzie najstarszy brat był dla niego zły, ale ani on sam, ani reszta rodziny mimo złego traktowania złego słowa o bracie nie może powiedzieć. Bardzo się wszyscy kochali i wspierali.
I nie wiem do końca co – atmosfera tego przesłuchania czy nerwowość, którą wprowadzał mój szef nagłymi objawieniami się – spowodowało, że Andrzej S. niespodziewanie zaczął płakać.
Spojrzałam na niego i pytam:
– Co się stało, dlaczego pan płacze?
– To ja już się pani przyznam.
– Co??
– No, ja się przyznam.
I powiedział, że już wcześniej próbowali z bratem zgładzić najstarszego. Powtórzył swoją opowieść o znęcaniu się brata nad matką, nad nim. Znowu mówił o życiu, które musiał wieść pod jednym dachem z sadystą. Podczas tamtej nocy sporo pili. Najstarszy usnął i spróbowali go spalić w łóżku, ale się nie udawało – raz, drugi. Wtedy on, w desperacji, sięgnął po nóż i wbił go śpiącemu w szyję. Później zawinęli ciało w kołdrę. Chcieli go wynieść do śmietnika, ale dodźwigali ciało tylko na półpiętro w bloku i tam je zostawili. Dalekie to było od zbrodni doskonałej, ale ja miałam zeznanie.
Można sobie wyobrazić moje zaskoczenie – „Kiedy się nie przyznawał – źle. A teraz, kiedy to się stało, co właściwie mam zrobić?”. Wzięłam słuchawkę i zadzwoniłam do sekretariatu, żeby szybko sprowadzili do mnie naczelnika.
Po chwili wchodzi tak jak poprzednio, pokazując na zegarek.
– Skończyłaś już? – zapytał z miną, jakby od razu chciał mi powiedzieć, że się nie spisałam.
– No w zasadzie to nie, ale on właśnie się przyznał.
– Naprawdę? – naczelnik zaniemówił. Zobaczyłam wtedy w jego oczach coś, na co była bibliotekarka nie zasłużyła, ale młoda policjantka – już tak. Szacunek. Powiedział po chwili:
– To napisz, że w tym miejscu przesłuchania delikwent się przyznał, zakończysz protokół, wszelkie dalsze wyjaśnienia będzie składał w prokuraturze.
I tak też się stało. Andrzej S. został tymczasowo aresztowany.
Mój debiut w policji należał do spóźnionych – zaczęłam służbę po ośmiu latach pracy w edukacji – w bibliotece szkolnej. –Była bibliotekarka policjantką z Wydziału do Zwalczania Terroru Kryminalnego KSP? Życie pisze czasem zaskakujące scenariusze. Tak jednak pewnie miało być i bardzo dobrze, że tak się stało. Czy literatura piękna może pomóc w rozwiązywaniu spraw kryminalnych? Pisanie, słuchanie, odpowiadanie…. Później, gdy po latach zostałam kierownikiem tej samej dochodzeniówki, w której rozpoczynałam pracę w policji, tłumaczyłam podwładnym, że zawsze bardzo istotne jest tło sprawy. Należało wydobywać, naświetlać, tłumaczyć wszystko, co dotyczyło człowieka i zdarzenia. I zapisywać. Pamiętam doskonale protokół z opisanego przesłuchania – kilkanaście stron zapisanych na maszynie, jedna z najważniejszych przesłanek, na podstawie których sąd wydaje wyrok.
Paweł Oksanowicz: – Wracając do sprawy Andrzeja S. Zaskakujące są te zbrodnie rodzinne. Że podnosi się rękę na najbliższych…
– Niestety, wbrew pozorom często dochodzi do takich porachunków. To są smutne finały życia rodzinnego, które latami toczy się pod nieszczęśliwą gwiazdą. Udręczeni pokornie znoszą złe traktowanie do czasu, aż jakieś słowo, jeden gest wyzwala niepohamowane emocje, które mogą znaleźć ujście w nieopanowanej agresji. Jest wiele kobiet odsiadujących wyroki za zabicie męża w afekcie. W obronie dzieci, domu. Andrzej S. był pijany, gdy dokonał zbrodni, jednak na tyle trzeźwy, że planował z bratem ukrycie zwłok. W innej sprawie córka oblała matkę rozpuszczalnikiem i podpaliła. Córka okazała się niezrównoważona i trafiła do specjalistycznego zakładu, nie do więzienia. Jako policjantka często miałam w przyszłości poznawać tajemnice rodzinne, które niosły ze sobą tragedie. Taka praca.
Tego dnia wyszłam z komendy z uczuciem wielkiego zadowolenia. Stanęłam na przystanku przy Żeromskiego. Nadjechał autobus 116. Weszłam do środka i ku mojemu wielkiemu zdumieniu w środku spotkałam drugiego z braci S., którego prokurator zwolnił z aresztu. Wracał autobusem do domu. Co robić? Gdzie przenieść wzrok? On, gdy tylko mnie zobaczył, ukłonił się w pas. „Dzień dobry, dzień dobry!” – krzyczał na cały autobus. Akurat na kolejnym przystanku dosiadła się moja koleżanka – nauczycielka ze szkoły. Zabawne, ale musiałam się przed nią tłumaczyć, co to za znajomy z autobusu, w spodniach przewiązanych sznurkiem.
Andrzej S. dostał cztery lata więzienia. Tylko cztery, bo był inwalidą i działał w emocjach. Jego brat za pomoc w ukryciu nieboszczyka musiał zapłacić grzywnę, co zamienił na cztery miesiące aresztu. Wyrok łagodny, sąd musiał widocznie wziąć pod uwagę wiele okoliczności łagodzących.
Urodzony Skorpion
Nawet najbardziej wstrzemięźliwi stwierdzili, że moje wejście do nowej pracy było mocne. To oraz fakt, że jestem zodiakalnym Skorpionem, który podobno ma predyspozycje do pracy śledczej, pozwalało mi wierzyć, że sprawdzę się w tej robocie policyjnej. Do ostatniego dnia pracy miałam poczucie, że jestem na swoim miejscu. Za każdym razem odkrywałam, jak wielką satysfakcję daje mi dochodzenie prawdy i to, że jestem częścią zespołu, który pracuje na dobre imię jednostki.
Weźmy mojego szefa, naczelnika Alfreda Winczę. Był typem bardzo dobrego dochodzeniowca. Miał niesamowitą wiedzę, duże doświadczenie. Poświęcał się pracy, bo ją kochał, to było widać. Napisał pracę dyplomową o poszukiwaniu podejrzanych o zgwałcenie. W takich przestępstwach, aby zacząć ściganie sprawcy, osoba pokrzywdzona musi złożyć wniosek. Po złożeniu zawiadomienia podpisuje się pod słowami „Żądam ścigania i ukarania sprawców”. I to niejako daje legitymację policji do działania. Cała rzecz w tym, że ten wniosek można w każdej chwili wycofać. I zdarzyło mi się podczas pracy z szefem, że pewna dziewczyna zgłosiła nam takie zdarzenie, my zatrzymaliśmy sprawców i kiedy wydawało się, że czeka ich zasłużona kara, pokrzywdzona wycofała wniosek. Najprawdopodobniej rodzina jednego ze sprawców zapłaciła jej za milczenie. Byliśmy oburzeni, ale chyba najmniej naczelnik. Powiedział: „Takie jest prawo”. Tłumaczyłam sobie, że wówczas nasza praca nie poszła na marne. Mieliśmy przecież całą masę dowodów z daktyloskopii, fotografie, a przede wszystkim gwałciciele znaleźli się w kartotece. Więc jeśli kiedyś zrobiliby to samo, od razu znaleźliby się w kręgu podejrzanych.
Następnego dnia naczelnik Wincza wezwał mnie do siebie i powiedział, że osoba, która przesłuchiwała podejrzanego o morderstwo, powinna pojechać na sekcję zwłok ofiary. Z pewnością była to część mojego terminowania w żoliborskiej dochodzeniówce. Pojechałam.