- promocja
- W empik go
Skrawki przeszłości - ebook
Skrawki przeszłości - ebook
W marcową noc do domu krawca Wawrzyńca Wilamowskiego i jego żony nieoczekiwanie trafia dziecko. Dzieje się to akurat kiedy Rozalia podczas karmienia kilkudniowej Nastki zasypia i przydusza niemowlę. Podrzutek szybko więc zajmuje miejsce dziewczynki i przyjmuje jej drugie imię – Franciszka. Posłaniec, który zostawia noworodka Wawrzyńcowi, mówi tylko tyle, że to mała Wilamowska. Czy jest córką Wawrzyńca, czy jego nastoletniego syna – nie wiadomo. A odnalezienie matki dziecka okazuje się bardzo trudne. Czy prawda ujrzy światło dzienne?
Porywająca, wciągająca saga o tajemnicach, romansach, skandalach, a także szantażach. Bohaterowie uwikłani w historię, wiszące w powietrzu widmo wojny, a w tle miasteczko Lidzbark leżące na pograniczu dwóch światów: byłego zaboru pruskiego i rosyjskiego. Mimo to toczy się tu zwyczajne życie, w którym dziewczęta marzą o miłości, chłopcy szukają przygód, a dojrzali mężczyźni rozprawiają o polityce.
Jak ułożą się losy tej rodziny splątane z wydarzeniami międzywojnia i początkiem drugiej wojny światowej?
Znakomita saga, wciągająca od pierwszego zdania.
Chcemy rozwikłać rodzinne tajemnice i sekrety
bohaterów, a jednocześnie – zupełnie naturalnie –
zaczynamy poznawać kontekst historyczny i miasteczko,
w którym dzieje się akcja książki. To bardzo interesujący,
nienachalny i skuteczny sposób, by przekazać czytelnikowi
nieco informacji o historii miejsca. W powieści zachwyca
też dbałość o szczegóły i detale historyczne, wymagające
solidnej kwerendy, a wkomponowanie ich w fabułę tak,
by nie raziły moralizatorstwem i były czymś naturalnym,
jakby przypadkiem wchodzącym w świadomość
czytelnika, stanowi wielką umiejętność.
Joanna Jax
Cieszę się, że powieść Skrawki przeszłości autorstwa
Anny Sakowicz rozgrywa się na terenie Gminy Lidzbark,
czyli miejsca, którego włodarzem jestem od 2014 roku.
Historia jest sentymentalną podróżą do naszej pięknej
miejscowości sprzed lat. Mam nadzieję, że lektura
przyniesie Państwu wiele emocji, a przedwojenne
miasto oczaruje Państwa równie mocno jak Lidzbark,
w którym my, mieszkańcy Gminy, żyjemy dzisiaj.
Maciej Sitarek
Burmistrz Lidzbarka
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-30-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przetarł dłonią tłustą skórkę jabłka. Poczuł zapach piwnicy, a w tle zamajaczyło wspomnienie sadu i szarlotki pieczonej przed laty przez babkę. Nie wiedział, dlaczego właśnie teraz o niej pomyślał. Nie byli zbyt mocno ze sobą związani. Wgryzł się w owoc. Po brodzie pociekł mu sok. Rozejrzał się za chusteczką. Wytarł się i wygodnie ułożył w fotelu. Jabłko nie smakowało tak jak dawniej. Skrzywił się i odłożył je na talerzyk, bo wydało mu się jałowe. Sięgnął po telefon, a ten jak na zawołanie rozdzwonił mu się w dłoni.
– Tak, mamo? – rzucił w słuchawkę znudzonym głosem.
– Moja ciocia zmarła – powiedziała. – Właśnie zadzwonili ze szpitala.
– Do ciebie? – zdziwił się. – A nie do jej syna?
– Podała mój telefon do kontaktu... – Westchnęła. – Pomyliła numery.
– Gdzie jesteś? – spytał, od razu prostując się, choć wiadomość z pewnością nie była zaskoczeniem.
Siostra jego babki była stara i chora. Nie umiał dokładnie określić jej wieku, ale na pewno była dobrze po dziewięćdziesiątce. Kiedyś chciał zrobić drzewo genealogiczne, bo wydawało mu się, że jego własne dzieci powinny znać historię rodziny. Zapragnął dogrzebania się do najdalszych korzeni, a oczami wyobraźni zobaczył rodowy herb nad kominkiem. Gdyby spełnił swoje ówczesne pragnienie, znałby z pewnością datę jej urodzin, jak i swojej prababci i innych prapraprzodków. Nie wystarczyło mu jednak zapału. Pojechał wtedy do Elżbiety Wilamowskiej, by ją wypytać o przeszłość i stare fotografie, ale gdy powiedziała, że nie zachowało się żadne zdjęcie dziadka i że o tym skurczybyku nie ma zamiaru opowiadać, poddał się, zanim dobrze zaczął.
– W domu – odparła. – Ojciec jest w delegacji, jutro będzie, a ja nie wsiądę w auto, jestem zbyt roztrzęsiona. Przecież wiesz, jak byłam zżyta z ciocią – tłumaczyła nerwowo.
– Okej, już do ciebie jadę. Napiszę tylko wiadomość do Aśki. Dzwoniłaś do wujka?
– Tak, jedzie z Natalią, ale prosił, żebym wszystko załatwiła w szpitalu, bo on ma dłuższą drogę – odparła, a Kuba kiwnął głową, choć nie mogła tego zobaczyć. Lubił wuja i jego dzieci. Z młodszą o trzy lata kuzynką niewiele rozmawiał, bo mieszkali daleko od siebie, ale uważał ją za równą babkę. Właśnie tak o niej mówił, gdy ktoś go o nią pytał. Natka jest „równą babką”, odpowiadał, choć nie bardzo umiał wyjaśnić, na czym ta „równość” miałaby polegać. Tak po prostu było łatwiej, więc używał banalnych słów.
Godzinę później Kuba siedział na plastikowym krześle w korytarzu szpitala i czekał na matkę, która poszła do lekarza po dokumenty seniorki. Rozmyślał o tym, dokąd powinni pojechać później. Przypominał sobie, jak kilka lat temu razem z siostrą organizowali pogrzeb dziadka od strony ojca.
– Cześć, Kuba. – Usłyszał nad sobą głosy wuja i ciotki. Oboje mieli grobowe miny i szare twarze. Mocno się postarzeli od momentu, gdy widział ich po raz ostatni. Spotykali się rzadko, zawsze na uroczystościach rodzinnych w klimacie wesel albo styp. Ktoś mógłby powiedzieć, że to i tak często, bo gałęzie ich drzewa genealogicznego były od siebie nieco oddalone. Jego babka i matka wuja były siostrami, córkami Wilamowskich z Lidzbarka.
– Cześć – odpowiedział, natychmiast wstając. Uściskał krewnych i wyraził współczucie. Potem wskazał im krzesła obok. Usiedli i przez moment milczeli. – Mama poszła po dokumenty – dodał jeszcze. – Jak podróż?
– Dobrze – odparł wuj. – Nie było korków, więc udało się nam szybko dojechać.
– Dawno mama poszła do lekarza? – spytała ciotka, a Kuba wzruszył ramionami. Nie wiedział, ile minut dokładnie minęło.
– Zaraz powinna być. Jechać z wami do zakładu pogrzebowego czy w trójkę to załatwicie?
– Ech... – westchnął wuj. – Żal mi tej mojej matki. Nacierpiała się przed śmiercią.
– Marzyła o setnych urodzinach, szkoda, że nie doczekała, ale to i tak piękny wiek – dodała jego żona i poklepała go po dłoni.
Kuba skrzywił się, bo wiele razy zastanawiał się nad tym, co znaczy dożyć pięknego wieku. Ciotka od dwóch lat leżała w łóżku, była zależna od innych osób, więc jego zdaniem ten piękny wiek, którego dożyła, trochę się przeterminował. Jakby ktoś zapomniał zgasić światło w pokoju, gdzie wcześniej była zabawa. Pamiętał jednak, że faktycznie seniorka wspominała o setnych urodzinach. Liczyła na to, że dostanie dodatek do emerytury. Wciąż powtarzała, że wtedy będzie wreszcie bogata.
– Jak chcesz, to jedź do domu – powiedział wuj. – Załatwimy wszystko, potem do was przyjedziemy.
– Mamę też przywieźcie, bo ojca nie ma, a nie chcę, żeby dzisiaj została sama. Była zżyta z ciocią – poprosił.
Matka Kuby wyszła na korytarz. Była blada. Miała podkrążone oczy i spuchnięty nos. W dłoni trzymała dokumenty i woreczek z czymś małym, co trudno było z daleka zidentyfikować.
– Co to? – spytał Kuba, wskazując na jej prawą rękę.
– Kosztowności staruszki – odpowiedziała i wysypała zawartość. W woreczku została jedynie kartka z zapisem tego, co znaleziono przy zmarłej.
– Jakiś łańcuszek – stwierdził Kuba. – I medalik.
– Uhym... – mruknął wuj, biorąc biżuterię do ręki. – Zawsze go nosiła.
– To znaczy, że musiał być dla niej ważny.
Pogrzeb Franciszki Wilamowskiej odbył się trzy dni później na cmentarzu w Lidzbarku przy ulicy Jeleńskiej dwa. W ostatniej drodze towarzyszyła jej duża rodzina Wilamowskich, Jurczyków, Lipińskich, Romanowskich, Serafinów i Ostrowskich oraz mnóstwo innych osób, które chciały pożegnać staruszkę. Nie było rozpaczy ani rwania włosów z głowy. Z odejściem ponad dziewięćdziesięcioletniej krewnej dość łatwo było się pogodzić. Tydzień później rodzina umówiła się więc w domu Franciszki, by posprzątać i zdecydować, co dalej z domem, który z pewnością wymagał solidnego remontu.
Kuba rozglądał się po pokoju. Jego wzrok przyciągnął obraz świętej rodziny wiszący nad wersalką.
– Będzie z niego niezła pamiątka – odezwała się Natalia, która przyjechała tu z ojcem.
Mężczyzna zerknął na nią. Nic się nie zmieniła przez lata. Wciąż miała wesołe ogniki w oczach i prawie tę samą fryzurę, co przed laty, choć podejrzewał, że musiała już farbować włosy. Blond kosmyki opadały jej na policzki.
– Ciekawy spadek – zaśmiał się. – Może tobie się dostanie.
– Mnie najbardziej interesują zdjęcia – powiedziała, a potem przeszła do szafki pod telewizorem. Wiedziała, że seniorka trzymała tu albumy i pudełka po pralinkach, do których chowała fotografie, a potem przewiązywała kartoniki wstążkami albo sznurówkami, by nic z nich nie wypadło.
– A rozpoznasz naszych przodków? – spytał, kiedy usiedli na podłodze i rozłożyli zdjęcia. Rodzice nie zwracali na nich uwagi. Właśnie pakowali ubrania w worki. Marek zobowiązał się, że zawiezie je do MOPS-u.
– Część tak – odparła. – Poczekaj, babcia miała tu gdzieś takie kartki. Pamiętam, że je wkładała. Próbowałyśmy narysować drzewo genealogiczne, miała potem dokończyć, bo nie mogła sobie przypomnieć, ale wyleciało mi to z głowy.
Natalia zdejmowała wieczka z pudełek, przerzucała szybko zdjęcia, a potem sięgała po następne. Wreszcie tryumfalnie wzniosła do góry kartkę w kratkę i pomachała nią przed nosem kuzyna. Kichnął, kiedy w powietrzu zawirowały drobinki kurzu. Kobieta wygładziła dłonią papier i pokazała palcem na puste miejsca.
– Czyli babcia tego nie uzupełniła... – zamyśliła się.
– Czekaj... – Kuba dokładnie się przyjrzał rysunkowi. Na jego szczycie znajdowali się Jan Wilamowski i Marianna Serafin, a obok Józef Romanowski i Janina Ostrowska. – Ładne nazwiska – stwierdził. Ze swojego też był dumny i cieszył się, że jego matka nie zdecydowała się go zmienić, a jemu razem z ojcem nadali podwójne Wilamowski-Jurczyk. – Ale dużo dziur.
– To prawda – odparła. – Zobacz tu. – Pokazała palcem. – Babcia mi nie chciała wyjaśnić, ale to dziwne, bo tu jest wypisane jej rodzeństwo, a ona siebie umiejscowiła z boku... – zastanowiła się. – Tyle tu pustych miejsc.
– Kiedy babcia się urodziła?
– W dwudziestym ósmym roku. Ciekawe, dlaczego jest osobno.
– Hm... – zamyślił się. – Może da się to poskładać w logiczną całość? – Przerzucił kolejne zdjęcia, a Natalia podała mu pudełko, na którego wierzchu dostrzegli akt zgonu Rozalii Wilamowskiej z domu Romanowskiej.
– Może zabawić się w detektywów i spróbować uzupełnić część pustych miejsc – powiedziała.
– I ten łańcuszek – dodał. Na niewielkim stole leżały dokumenty wydane przez lekarza w szpitalu i urzędowy akt zgonu. Na nich znajdował się strunowy woreczek, w którym tkwił srebrny łańcuszek i medalik z wizerunkiem Matki Boskiej.
– Tak... – zamyśliła się. – Może uda się nam znaleźć w papierach babci jej notatki. Kiedyś rozmawiałam z nią o tym, że powinna zapisać najważniejsze wydarzenia dla potomnych i obiecała mi, że to zrobi. Ciekawe, czy jej rodzeństwo też zostawiło po sobie jakieś zapiski. Trzeba popytać wujów i ciotki.
– Sporo ich było – zastanowił się. – Mietek to najstarszy z braci – zawahał się przy wuju matki, próbując sobie przypomnieć, w którym roku zmarł, ale nie pamiętał. – Byli Czesława, Agnieszka, Henryk, Jurek, Elżbieta i Franciszka... Chyba wszyscy.
– Nie – ożywiła się Natalia. – Babcia mówiła mi, że był jeszcze chłopiec, który zmarł, i podobno jeszcze jakieś dziecko, ale dziwne... o nim nie chciała mówić.
– To jak układanie puzzli – stwierdził Kuba. – Podoba mi się. Poszukajmy wszystkich elementów, a potem spróbujmy je ułożyć w całość.
– A jak się nie sklei?
– To dozmyślamy – zaśmiał się. – Każde z nas będzie mogło stworzyć własną wersję przeszłości – dodał, spoglądając na rozłożone fotografie.
Czuł, że wciąż nie jest świadomy swojej tożsamości. Niedawno dojrzał do myśli, że żeby nie powtarzać rodzinnych skryptów, należy najpierw je odczytać i zrozumieć. Potem można zacząć pisać dla potomnych. Ponadto nie miał pojęcia, kim jest. Jego przodkowie od strony matki żyli na pograniczu dawnych zaborów: pruskiego i rosyjskiego, a później na pograniczu dwóch województw: warmińsko-mazurskiego i mazowieckiego, za to rodzice ojca pochodzili z krańców historycznego Górnego Śląska. Mieszała się w nim bardzo różnorodna krew. Była w niej domieszka mazurskiej, mazowieckiej i śląskiej, swoim dzieciom dorzucił kociewskiej.
– Wchodzę w to! – podjęła od razu Natalia. W jej głosie wybrzmiał entuzjazm.
1928 rok
Każdy domek ma swój ułomek
Ten marcowy poranek na długo zostanie w pamięci rodziny krawca Wawrzyńca. Nie tylko dlatego, że Wilamowski wcześniej zażarcie dyskutował z synem o wyborach do sejmu, ani też dlatego, że przez szczeliny w oknach wpadał do izby zimny wiatr i budził domowników drżeniem ciał, ale przede wszystkim dlatego, że wydarzyło się coś, co zmieniło życie Wilamowskich na zawsze.
Wszystko zaczęło się tuż po północy. Rozalia zmęczona wczorajszym długim porodem nie miała siły wstać do płaczącej Nastki. Dziewczynka leżała w kołysce, którą Wawrzyniec zamówił u miejscowego stolarza wiele lat temu, jeszcze dla swojego pierworodnego syna. Przechodziła z jednego dzieciaka na drugie, aż wreszcie odziedziczyła ją Anastazja Franciszka Wilamowska, jako ósme z dzieci Rozalii i Wawrzyńca zamieszkałych przy Starym Mieście w Lidzbarku, który w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku wrócił w granice Rzeczypospolitej. Rodzina miała dom skromny, ale nie biedny. Zamieszkali w nim wiele lat temu, by zaopiekować się samotną wdową po Alfredzie Romanowskim, wuju Rozalii. Z pomocą rodziny udało się im na dole po lewej stronie korytarza urządzić zakład krawiecki z dwiema niewielkimi izbami. Po prawej zaś znajdowała się służbówka, w której w lepszych czasach w domu Romanowskich mieszkała służąca. A że starowince pomarło się tak jak Alfredowi, Maria Romanowska została zupełnie sama, bo niestety nigdy z mężem nie doczekali się potomstwa. Dom składał się jeszcze z piętra, na którym znajdowały się trzy pokoje. W jednym mieszkała ciotka, w drugim dzieci, a w trzecim spali Wilamowscy. Za miejsce do przyjmowania gości służyła duża, przestronna kuchnia. Na ciasnotę nikt nie narzekał, tym bardziej że kilka lat po wprowadzeniu się młodych małżonków ciotka zmarła. Jej pokój zajęły dziewczęta Wilamowskie, pozostawiając braciom wolną przestrzeń, choć raz w roku znów wszyscy musieli się gnieść w jednej izbie, bo trzeba było zrobić miejsce dla dziadków, którzy spędzali w mieście zimę.
Dorastający Mietek kłócił się z rodzicami, że chce zająć pustą służbówkę, ale zdążył w niej pomieszkać zaledwie kilka miesięcy, zanim ojciec najął dziewuchę do pomocy i obiecał jej oprócz marnej pensji dach nad głową.
Teraz jednak nikt już nie wspominał Marii Romanowskiej. Był początek marca, za oknem padał deszcz, a wiatr zacinał w szyby. Dochodziła północ, kiedy w pokoju rozległ się płacz dziecka. Wawrzyniec mocniej nasunął pierzynę na głowę, a Rozalia, stękając, podniosła się z łóżka i wzięła córkę na ręce. Dziewczynka aż zanosiła się od płaczu. Miała czerwoną pomarszczoną skórę, na jej czole pojawiły się krople potu. Matka przytuliła ją do siebie i poklepała po pupie. Pod palcami poczuła wilgoć, więc westchnęła, ułożyła małą z powrotem do kołyski i zaczęła ją rozbierać. Zmieniła jej pieluchę i kiedy wreszcie ponownie pozawijała w bety, próbowała przystawić dziecko do piersi. Schyliła się, by usiąść, ale miała taki ból pomiędzy nogami, że wreszcie położyła się do łóżka, odsłoniła pierś i przysunęła do niej Nastkę. Noworodek zakwilił, ale zaraz słychać było w pokoju spokojny oddech. Rozalia opatuliła jeszcze siebie i córkę, a potem przymknęła na chwilę oczy, by odpocząć. Ocknęła się godzinę później. W pokoju panowała cisza, był środek nocy. Wawrzyniec chrapał, a obok niej leżało małe zawiniątko. Nastka spała. Kobieta odsunęła jej czapeczkę z czoła, ale zaskoczył ją chłód pod palcami. Przyłożyła dłoń do policzka. Złapała skórę dziecka w palce, by lekko uszczypnąć.
*
W tym samym czasie kilka kilometrów od Lidzbarka wiatr dął z podobną siłą, wciskając się szczelinami do środka chaty. Przez obejście szła zamaszystym krokiem niska okrągła kobiecina opatulona wełnianą chustą, nazywana we wsi po prostu Anką albo babką, choć byli i tacy, którzy mówili o niej „ibama” albo z niemiecka „Hebamme”. W oddali ujadały psy. Starucha szeptała coś pod nosem. O mało nie poślizgnęła się na błocie, ale wreszcie złapała się futryny, podwinęła lekko grubą, przepastną spódnicę i weszła do środka. Natychmiast otrzepała zabłocone buty i zaczęła zdejmować z siebie okrycie. Po pomieszczeniu rozszedł się kwaśny zapach potu.
– Szybko! – wrzasnął mężczyzna.
A wtedy powietrze przeszyło kobiece zawodzenie.
– Co się tak drze? – sapnęła pod nosem i kazała dziewusze, stojącej jak słup soli przy piecu, grzać wodę i szykować czyste szmaty. Podwinęła rękawy, wydezynfekowała dłonie i weszła wreszcie do pokoju, gdzie na posłaniu leżała bardzo młoda dziewczyna.
– Pomóc? – spytał starszy mężczyzna. – Da radę Anka?
– Jo... a co mam nie dać, niejedno już na świat przyjęłam – odparła zadziornie. – A ojciec dzieciuka gdzie? – spytała, spoglądając na gospodarza i jego żonę, bo ich znała doskonale.
Przyjechali tu kilka lat temu z „Ruskiej Polski”. Zamierzali wyruszyć do Ameryki. Od sąsiadów usłyszeli o Żydzie Chaimie Lejbie Woznianskim, który wspólnie z synem organizował grupy uchodźców marzących o lepszym życiu „za wielką wodą”. Zatrzymali się więc we wsi, gdzie czekali na podróż i przez kilka dni żyli mrzonką o swoim Eldorado. Do Stanów Zjednoczonych nie wyjechali jednak nigdy, wsiąkli w tutejszą wieś i porzucili marzenia, topiąc je od czasu do czasu w kieliszku wódki. I właśnie tutaj Anka przyjmowała ich „dzieciuki” na świat. Potrafiłaby je wyliczyć w odpowiedniej kolejności obudzona w środku nocy.
Gospodyni jednak się nie odezwała, stała niczym słup soli przy łóżku córki i zaciskała palce na fartuchu, którym była przewiązana w pasie.
– To za wcześnie, to za wcześnie, podobno jeszcze miesiąc albo dwa – jęknęła. – Ojciec sprał ją – rzuciła. – Tera my dopiero dowiedzieli się, że ona brzemienna. Przyjechała do chałupy i ot nagle dzieciak w drodze – dodała z przestrachem na wspomnienie awantury, którą wywołał jej mąż, kiedy dowiedział się, że zostanie dziadkiem, choć zięcia na horyzoncie nie było widać. Chwycił rzemień i zdzielił córkę przez tyłek, powtarzając, że za rzadko ją prał. Potem zerwał jej z szyi srebrny medalik, który nosiła od świętej komunii, wcisnął go do kieszeni i nawrzeszczał, że na niego nie zasługuje. A gdy chwycił pogrzebacz i kazał córce wyznać, kto jest ojcem bękarta, ta ryknęła płaczem i wydukała ledwie nazwisko, bo zaraz odeszły jej wody.
– I spiorę jeszcze raz! Niech tylko urodzi! Ta... ta... wywłoka! – Zamachnął się i przeciął ręką powietrze, jakby dawał córce razy. Potem odciągnął na bok starą Ankę i szepnął jej coś na ucho. Akuszerka zrobiła znak krzyża, ale po chwili kiwnęła głową. – Samogon dam i parę groszy do ręki wcisnę, ode mnie krzywdy mieć nie będziecie – dodał dla pewności, a babka ponownie przytaknęła i wreszcie wypchnęła go za drzwi.
– No, kochaniutka, urodzim, jo? – Westchnęła. – Nieboże ty... tak to je, jak się nogi rozwiera nie tam, gdzie trza. – Klepnęła ją w kolana niczym krowę, która powinna się nastąpić. Potem przetarła mokre czoło dziewczyny. Twarz miała rozpaloną, jakby żywym ogniem kto ją przypiekał.
*
– Nastka... – szepnęła, nie dowierzając. – Nastusia! – Szarpnęła dziewczynką i natychmiast zaczęła ją rozwijać z betów. Podnosiła jej rączki i nóżki, ale te bezwładnie opadały, jakby należały do szmacianej lalki, a nie do dziecka. – Nastusia! – pisnęła przerażona. – Nastusia!
– Co się drzesz jak opętana? – warknął w półśnie Wawrzyniec. – Noc jest.
– Wawrek – jęknęła. – Nastusia... – Ponownie szarpnęła nagusieńkim już dzieckiem.
Mężczyzna poderwał się z łóżka. W pierwszej chwili nie wiedział, co zrobić. Potem skoczył do Rozalii i zabrał od niej córkę. Dziecko leciało mu przez ręce, więc rozstawił palce, by ułożyć sobie niewielką główkę na dłoni. Spojrzał na przerażoną żonę, która kiwała głową na prawo i lewo. Przystawił ucho do maleńkiej piersi i warknął do żony, by była cicho.
– Coś zrobiła? – szepnął.
– Zasnęłam... – Rozpłakała się. – Zasnęłam... tylko zamknęłam oczy na chwilę...
Wawrzyniec ułożył dziewczynkę na łóżku. Nastusia wyglądała, jakby spała, tylko z jej ciała zniknęła różowość typowa dla noworodka. Skóra była blada, źrenice nie poruszały się pod powiekami, a rączki leżały nieruchome po bokach. Rozalia dotknęła główki Nastki. Pogłaskała ją delikatnie, jakby bała się, że ją obudzi. Tłumiła płacz, wciskając sobie jedną pięść do ust, by nie wrzeszczeć.
– Takie rzeczy się zdarzają – powiedział cicho.
– Może da się ją odratować? Wawrzyk... Wawrzyk, leć po doktora – szeptała. Wreszcie zerwała się z łóżka i podbiegła do męża. Wbiła w niego palce. Zaczęła szarpać koszulę. – Leć po doktora! Może to nic, może ją zbudzi, uratuje! Wawrzyk! Wawrzyk... – powtarzała nieprzytomnie. – Wawrzyk...
Wilamowski przyciągnął do siebie żonę i przycisnął ją do piersi, by się uspokoiła. Nie miał ochoty wychodzić z domu. Wiedział, że doktor nic tu nie pomoże, ale Rozalia tak mocno wbijała w niego palce, że wreszcie się poddał, odepchnął ją od siebie i sięgnął po kapotę przewieszoną przez poręcz krzesła.
– Dobra – odparł zrezygnowany. – Pójdę po doktora...
Ubierał się w pośpiechu. Rozalia poganiała go, chodziła po pokoju od ściany do ściany i płakała. Przypominała ranne zwierzę, które miotało się w klatce, szukając wyjścia. Od czasu do czasu powietrze przeszywało wycie przepełnione jej bólem i strachem.
– Powiem matce, żeby przyszła, może zaradzi jeszcze – dodał i wyszedł z pokoju. Po chwili przy Rozalii pojawiła się Marianna. Wyglądała jak upiór w jasnej długiej koszuli, oświetlona jedynie promieniem świecy.
*
– Jo – stwierdziła tryumfalnie Anka. – Koniec bólu. – Poklepała po łydce dziewczynę. Odcięła pępowinę i zawinęła dziecko w czystą szmatę. Wyniosła z pokoju i wcisnęła w ręce gospodarzowi. – Poklepta tak, żeby płakało. – Pokazała mu, jak potrzeć ciałko noworodka. – Tylko idźta stąd, żeby dziewucha nie słyszała. – Spojrzała na mężczyznę, kiedy wcisnęła mu noworodka w ramiona, ale zaraz machnęła ręką z rezygnacją. – Lub zróbta, co chceta... Wasze sumienie, wasz grzech i was Bóg osądzi.
– Niech mi tu Anka nie wyjeżdża z Bogiem – warknął, ale odruchowo poklepał dzieciaka po pleckach.
Babka wróciła do pokoju. W powietrzu unosił się zapach potu i krwi. Gospodyni siedziała na łóżku koło córki i przecierała jej czoło mokrą szmatką.
– Dlaczego nie płacze? – jęknęła pierworódka i próbowała unieść się na łokciach. Wzrok utkwiła w drzwiach, przez które przeszła akuszerka. – Dlaczego nie płacze?!
– Za wcześnie się urodziło niebożę. Twój ojciec zabrał je z twoich oczu, coby cierpienia więcej nie było.
– Chłopczyk czy dziewczynka?
Anka zawahała się. Nie spojrzała na dziewczynę. Otarła jej nogi, a potem wrzuciła łożysko do cebrzyka. Plasnęło, a dziewczyna znów zaniosła się płaczem.
– Nie rycz, gorączki dostaniesz – upomniała ją stara. – Chłopak był – dodała, chrząkając pod nosem, jakby słowa z trudem przeszły jej przez gardło. – Młoda jesteś, urodzisz jeszcze niejedno, a teraz nie maż się, bo zaraz trza będzie kolejną trumnę zbijać z desek.
W tym czasie ojciec dziewczyny wcisnął opatulonego w płócienne szmatki dzieciaka za pazuchę kożucha i wyszedł z chałupy. Szedł prosto do chlewika. Pociągnął do siebie ciężkie drzwi, a od progu uderzył go smród świńskich odchodów. Zmarszczył nos, ale nie zatrzymał się przy maciorze. Poszedł od razu do wielkiego niczym gdańska szafa knura. Ten podniósł się na widok gospodarza i ciężkim cielskiem naparł na barierki. Mężczyzna odruchowo cofnął się, ale po chwili wyjął zza pazuchy płaczącego dzieciaka i ponownie podszedł bliżej. Chwycił go jedną ręką i podniósł. Knur spojrzał na jego dłoń i zaczął pohukiwać. W chlewni odezwały się pozostałe świnie. Mężczyzna spojrzał w oczy knura, który nagle poderwał głową tak gwałtownie, że wystraszył gospodarza. O mało nie wypuścił dzieciaka. Serce załomotało mu w piersi, a nogi lekko się ugięły. Nagle jakaś silna ręka szarpnęła go za ramię i wyrwała mu dzieciaka.
– Bój się Boga! – wrzasnął mężczyzna.
– Nic ci do tego! – warknął, próbując sięgnąć po wnuka, jednak sąsiad, który przyszedł za akuszerką, by po robocie odwieźć ją do domu furmanką, bo nie chciał, żeby jego matka włóczyła się po nocy po wsi, cofnął się i splunął pod nogi.
– Bój się Boga – powtórzył.
Wtedy świeżo upieczonego dziadka opuściła odwaga. Jeszcze raz spojrzał na olbrzymiego knura i przeżegnał się.
– Wybacz mi, Boże – szepnął, ale po chwili nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na mężczyznę. Pomasował skronie, bo ból rozsadzał mu czaszkę. – I co ja mam z tym bękartem począć?
– Wiecie, kto jest ojcem?
– Jo... – zawahał się. – Ale trza by do Lidzbarka, a nie mam konia.
– Zawieze, tylko powiedzcie, komu taki geszeft zrobić.
Dziecko kwiliło, kiedy jego dziadek nakreślił w powietrzu po raz kolejny znak krzyża, a potem przypomniawszy sobie o czymś, sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej medalik córki, przez moment ważył go w dłoni, ale zaraz wetknął go pod bety noworodka. Dotknął jeszcze jego czoła, ponownie poprosił Boga o wybaczenie i wcisnął bękarta za poły kożucha sąsiada tak, by go nie zadusić.
*
Wawrzyk wyszedł przed dom i zapalił papierosa. Stał przytulony do ściany domu, drżały mu palce z zimna i z nerwów. Po doktora jednak nie wyruszył. Wiedział, że nic to już nie da. Dla spokoju Rozalii wyszedł przed dom, choć zaplanował, że postoi chwilę i wróci. Powie, że doktora nie zastał. Zaciągnął się dymem. Nie czuł bólu, choć przed chwilą zmarło jego ledwo narodzone dziecko. Nie pierwsze – pomyślał, lecz liczył na to, że ostatnie. Śmierci się nie bał. Dużo jej w życiu widział. Dorosłych mężczyzn, którym szczury wyjadały wnętrzności, ciała rozerwane minami, mózgi rozpryśnięte po ziemi. Nosił w sobie śmierć innych. Obrazy zapisały się bardzo wyraźnie w jego pamięci, budziły go po nocach i nie dawały spać. Wystarczyło jakieś poruszenie, nerwy, a zaraz wracały.
Wilamowski podniósł wyżej kołnierz płaszcza i sięgnął po kolejnego papierosa. Spojrzał przed siebie. W oddali zauważył zarys furmanki zaprzężonej w jednego konia, dopiero potem dostrzegł męską sylwetkę kolebiącą się na boki. Zdziwił się, że w środku nocy w taką paskudną pogodę ktoś spaceruje po mieście. Przymknął powieki, by po chwili znów je otworzyć. Nie miał pewności, czy to nie omamy. Mężczyzna jednak się zbliżał. Szedł lekko pochylony, wtulając głowę w gruby kołnierz, z daleka przypominał niedźwiedzia. Jedną rękę przyciskał do piersi. Wawrzyniec pomyślał o broni, którą nieznajomy mógł ukrywać za pazuchą. Przeszedł go zimny dreszcz i natychmiast wycofał się do domu. Nie zamierzał konfrontować się z oprychem, który pewnie po nocy szukał zaczepki. Zamknął drzwi i zdjął wilgotny od mżawki płaszcz. Zawiesił go w sieni i już miał ruszyć w głąb domu, gdy nagle rozległo się pukanie. Drgnął i powoli wrócił do drzwi. Nasłuchiwał, ale się nie powtórzyło. Nieufnie przekręcił zamek i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
Wystraszył się na widok obcego. Przez myśl przeszło mu, że za chwilę będzie musiał stoczyć walkę z napastnikiem. Napiął ciało, gotując się do skoku.
– Wilamowski? – Usłyszał tubalny głos.
– Jo... – odparł odruchowo. – Jaki...?
Nie zdążył jednak nic powiedzieć, kiedy mężczyzna wyciągnął coś zza pazuchy i wcisnął mu w ramiona. Potem natychmiast odwrócił się i bez słowa odszedł. Wawrzyniec stał przez moment, próbując zrozumieć, co się stało. To sen? Może mara jakaś? Zrobił krok przez próg i wyjrzał na pogrążoną w ciemności ulicę. Dostrzegł cień przemykający w oddali. Wyraźnie trzymał się w bezpiecznej odległości od lampy gazowej. Raz tylko obejrzał się za siebie, a potem skoczył na furmankę, zaciął konia i zniknął z oczu Wawrzyńca.
– Palaruch jaki czy co? – szepnął i odruchowo zrobił znak krzyża, wciąż trzymając w ramionach niewielkie zawiniątko. Po jego ciele przeszły ciarki. Chciał już się cofnąć i wrócić do mieszkania, gdy nagle usłyszał kwilenie. Nieprzyjemnie ścisnęło go w żołądku. Zadrżały mu ręce, a przez głowę przeleciało mnóstwo najróżniejszych myśli. Dopiero zimny wiatr, który smagnął go bez litości po twarzy, spowodował, że odwinął lekko szmatkę. Znów zerknął w prawo i w lewo, ale nigdzie nie było widać żywego ducha.
– Jest tu kto? – spytał w ciemność, a tajemniczy mężczyzna kilkadziesiąt metrów dalej trzasnął z bicza konia. Zaklął pod nosem, że niepotrzebnie wtrącił nos w nie swoje sprawy, a potem szybko mocniej nasunął czapkę na głowę, podniósł kołnierz kożucha i po chwili zniknął w ciemnościach poza miastem. – Boże święty – szepnął Wawrzyniec, gdy odsunął szmatkę z twarzy dziecka. Chrząknął, a wtedy niemowlę rozpłakało się w głos, jakby czekało na odpowiedni sygnał. To wyrwało ze snu Mietka.
– Co to jest? – spytał, widząc ojca stojącego w sieni z zawiniątkiem na rękach. – W niańkę się bawisz? – ziewnął chłopak, będąc przekonanym, że ojciec trzyma Nastkę. – Matka śpi? Nakarmić małą trzeba.
Mietek zbliżył się do ojca i zajrzał w szmatki. Dziecko było czerwone na twarzyczce, zanosiło się od płaczu.
– To nie Nastka – szepnął Wawrzyniec, a Mietek spojrzał na niego przestraszony. Był pewien, że ojcu w głowie się pomieszało. Czasami dziwnie się zachowywał, chodził po nocy, nie mógł spać, opowiadał o koszmarach z wojny. – Ktoś nam bękarta podrzucił.
– Co? – Mietek złapał ojca za ramię. – Jakiego bękarta? – Zajrzał jeszcze raz w szmaty i przyjrzał się zapłakanej twarzyczce.
– Palaruch jaki – warknął ojciec. – Twoje? – spytał, choć serce waliło mu jak szalone, a myśli krążyły tylko wokół jednej kobiety.
Syn pobladł. Spojrzał na ojca i wykrzywił się w grymasie niezadowolenia pomieszanego z obrzydzeniem.
– Nie wiem – odparł szczerze. Wzruszył ramionami, by ukryć zdenerwowanie. – Obce pewnie, wszyscy wiedzą, że u nas jest co do gęby włożyć, to podrzuciła jakaś biedota.
– Wielki facet, a nie biedota – mruknął. – W kożuchu, gęby nie było widać. Zapytał tylko, czy Wilamowski, i uciekł.
– Co robimy? Wie ktoś o nim?
– Chodź – powiedział zrezygnowanym głosem do syna. – Jest jeszcze coś – dodał i ruszył do pokoju Rozalii.
Zaskoczony syn podciągnął kalesony, które ledwo trzymały się na jego kościstych biodrach, i poszedł za ojcem.
*
Rozalia chodziła po pokoju i drapała się po głowie. Mruczała pod nosem niezrozumiałe słowa i szlochała, bojąc się rozpłakać w głos. Kiedy do pokoju weszli Wawrzyniec z Mietkiem, zamarła. Spodziewała się doktora. Zmierzyła męża z góry na dół. Wydało się jej, że słyszy płacz dziecka, więc natychmiast doskoczyła do łóżka. Chwyciła Nastkę w ramiona, ale dziewczynka nie otwierała ust, nie reagowała na jej szarpanie, a Rozalia potrząsała nią niczym zepsutą lalką.
– Nastusia! – jęknęła. – Odezwała się, słyszałam... Ona żyje...
– Przestań. – Wawrzyniec położył żonie rękę na ramieniu.
Dopiero wtedy zrozumiała, że płakało dziecko, które trzymał na rękach. Z przerażeniem mu się przyjrzała. Wtedy siedząca w rogu pokoju Marianna poderwała się i podeszła do syna. Teraz cztery dorosłe osoby pochylały się nad podrzutkiem, który płakał coraz głośniej, dopominając się jedzenia.
– Nakarm je – powiedział bezemocjonalnym tonem głosu, podsuwając Rozalii dzieciaka.
Marianna natychmiast wyjęła z ramion synowej martwe ciałko Nastki. Dotknęła palcami zimnych policzków wnuczki, od czego przeszły ją ciarki. Niejednego martwego niemowlaka już w życiu widziała, ale teraz poczuła się nieswojo, jakby do pokoju wleciało jakieś licho, okrążyło ją i spoczęło w pobliżu podrzutka, który nie wiadomo dlaczego znalazł się w ich domu właśnie w tę noc. Za oknem zawył wiatr, naparł na szyby. Jęknęły w ramach, jakby z trudem wstrzymywały napór powietrza.
– Co... to? – spytała chrapliwym głosem młodsza z kobiet. – Jak...? Gdzie doktor?
– Doktora nie było – skłamał. – A to... Sama widzisz, dzieciak! – odparł poirytowany Wawrzyniec. – Podrzutek!
Rozalia wytarła nos rękawem i wyciągnęła ręce po płaczące maleństwo, a od razu po jej ciele rozlało się przyjemne ciepło. Przytuliła je do siebie, jednak leżało inaczej niż jej córka, było inne w dotyku, kościste, niepasujące, przełożyła je więc na drugie przedramię i dotknęła policzków. Mieszały się w niej dwa uczucia. Tkliwość i rozpacz walczyły w jej sercu, nie pozwalając jednak na odłożenie dziecka.
– Noworodek – oceniła Marianna.
Mietek przyglądał się oseskowi, ale słowa z siebie wydusić nie umiał. Serce waliło mu jak oszalałe. Sięgnął do szmatek, którymi dzieciak był opatulony, ale matka odepchnęła jego rękę.
– List powinien być – wyjaśnił, a jego głos wyraźnie zadrżał.
Matka od razu na niego spojrzała i zmarszczyła czoło.
– Mietek! – warknęła. – Czy to twoja sprawka? Zbałamuciłeś jakąś dziewuchę?
– Mamo! – oburzył się. – To nie moje.
Głos jego nie zabrzmiał pewnie. Osiemnastolatek chrząknął, by ukryć swoje zmieszanie. Rozalia rozwinęła dziecko z płóciennych tkanin, w które było otulone. Nosiło ślady krwi i poporodowej mazi. Musiała jednak sprawdzić, jakiej było płci, jakby właśnie to miało zdecydować o jego dalszym losie.
– Dziewuszka – szepnęła, a serce znów się jej ścisnęło, jakby miała przed sobą Nastusię. Ryknęła histerycznym płaczem i rozejrzała się za ciałkiem swojego dziecka. Wawrzyniec jednak nie pozwolił jej odejść od noworodka. Złapał ją za ramię i ścisnął. Została więc i ponownie bezradnie pochyliła się nad podrzutkiem. Zacisnęła palce, kiedy poczuła, jak po brzuchu spływa jej mleko z nabrzmiałych piersi.
Marianna nie namyślała się długo, chwyciła brudne szmaty, chcąc zawinąć w nie córkę Wilamowskich. Nikt nie zaprotestował. Kiedy jednak rozwinęła płótno, coś małego zsunęło się z niego na podłogę. Schyliła się i po chwili wyciągała przed sobą dłoń, na środku której leżał srebrny łańcuszek z medalikiem.
– Jest to zamiast listu – powiedziała. – Chrześcijański dzieciak, o tyle dobrze – dodała grobowym głosem. – Choć może sam diabeł dla niepoznaki je podrzucił. Jedno zabrał, swoje oddał na wychowanie, ale o zapłatę też się upomni – mruczała grobowym głosem, podobnie jak synowa nieprzekonana do tego, co powinni zrobić.
Rozalia poczuła, że po jej ciele przeszły ciarki, ale gdy tylko przytuliła do siebie nagusieńką dziewczynkę, zaraz jej ciało zareagowało inaczej. Nabrzmiałe piersi upominały ją, że właśnie trzeba nakarmić tę małą istotę, która jakimś cudem przeżyła narodziny i trafiła pod ich dach. Ułożyła ponownie dziewczynkę na prawym przedramieniu.
– Nie mogę tego zrobić – jęknęła nieoczekiwanie i wcisnęła dzieciaka Wawrzyńcowi.
Zaskoczony mężczyzna wzdrygnął się i natychmiast oddał jej podrzutka. Stała więc bezradnie, wpatrując się w czerwoną od płaczu twarzyczkę dziecka. Wiedziała, że kiedy przystawi je do piersi, zdradzi pamięć swojej córki. Nie zdążyła jej opłakać, a już w ramionach ściskała obcą dziewczynkę. Pociągnęła nosem, a potem wytarła twarz rękawem.
– Jak jej nie nakarmisz – odezwała się Marianna – zaraz będą dwa trupki – dodała bez ogródek, kończąc zawijanie Nastki. Przysunęła potem dziecko do podrzutka, co wywołało kolejną falę płaczu Wilamowskiej. – Dwa czy jeden? – powtórzyła twardo, a dziecko rozkrzyczało się jeszcze głośniej.
Rozalia wreszcie się poddała. Usiadła i przystawiła ją do piersi. Mała początkowo nie umiała chwycić brodawki, ale trwało to niedługo. Kilka minut później słychać było postękiwanie noworodka i szlochanie Rozalii. Nikt w tym czasie się nie odzywał. Wawrzyniec i Mietek przyglądali się karmiącej matce. Marianna właśnie szczelniej opatulała martwą dziewczynkę. Zasłoniła jej twarzyczkę. Zrobiła znak krzyża, a potem zaniosła ją w kąt pokoju bliżej pieca.
– Co z nią zrobimy? – spytał przerażony Mietek, nie wiedząc dokładnie, o którego z dzieci los się martwił. Ciało Nastusi przy piecu wywołało nieprzyjemny dreszcz. Pomyślał nawet o tym, że babka byłaby zdolna spalić maleńkie zwłoki. Wziął do ręki łańcuszek z medalikiem i przyjrzał się mu z uwagą. Wawrzyniec spoglądał na niego. Nie zamierzał zwracać na siebie uwagi. Wciąż odtwarzał w pamięci scenę, która rozegrała się na progu jego mieszkania. Próbował sobie przypomnieć jakiś szczegół z wyglądu wielkiego mężczyzny w kożuchu.
– Noc teraz jest, więc i tak nic nie zrobimy – dodał. – Jutro się pomyśli. Na policję pewnie trza to będzie zgłosić, niech szukają wyrodnej matki, a Nastkę... podać, że się jej pomarło – dodał ze smutkiem w głosie.
– Dobrze ojciec mówi – przytaknął Mietek, choć pomysł szukania matki przez policję mu się nie spodobał. Wtedy pewnikiem wyda się i imię ojca, pomyślał. Zaczął się zastanawiać. Może dziewczynie pomarło się podczas porodu albo rodzice chcą ukryć wstyd córki, dlatego noworodka podrzucili ojcu. Jednakże wszyscy w miasteczku wiedzieli, że u krawca chleba nie brakowało, więc może to właśnie był powód, by dzieciaka pod próg podstawić. Mietek głowił się nad tym długo, ale odpowiedzi nie znalazł.
– Śliczna jest – stwierdziła Rozalia, w której hormony i instynkt macierzyński wygrywały z rozsądkiem, próbując wyprzeć z jej świadomości, że przed chwilą jeszcze opłakiwała martwe ciałko swojej córeczki. Przyłożyła usta do łysej główki maleństwa. Pachniała znajomo, choć inaczej niż Nastka, czuła metaliczny zapach krwi pomieszany ze słodyczą mleka i potu. Wtedy Marianna podała jej znalezioną biżuterię. – Medalik? – spytała retorycznie, wciąż pociągając nosem.
– Srebro – stwierdził Wawrzyniec, przysuwając bliżej lampę naftową. Z tyłu widniała wybita próba i kilka nic nieznaczących rys, ale więcej informacji tam nie znalazł. Przyjrzał się wizerunkowi Matki Boskiej. Medalik niczym się nie wyróżniał, był dość popularny wśród katolickich kobiet, na pewno nie zwróciłby niczyjej uwagi. Mężczyzna dotknął wypukłości, a potem spojrzał na podrzutka. Zastanowił się, czy matka tego dzieciaka dała mu to, co miała najcenniejszego. Obrócił w palcach biżuterię. – Schowam, ale kiedyś trzeba będzie dać to tej małej.
Rozalia kiwnęła głową, wciąż nie rozumiejąc tego, co się działo.
– Anastazja Franciszka – szepnęła płaczliwym tonem głosu, ale Wawrzyniec chrząknął, by zagłuszyć imię. Nie był pewien, czy podmienienie dziewczynek było dobrym pomysłem. – Weź ją na chwilę – dodała i wcisnęła dzieciaka zaskoczonemu mężowi, który, zanim zdążył krzyknąć, że bękarta ściskać nie będzie, już go trzymał w ramionach. – Nikomu ani słowa! Twoje to? – spytała wreszcie, choć słowa te z trudem przeszły jej przez gardło. Nie spuszczała jednak oka z Wawrzyńca. Widziała, jak zmieniał się na twarzy. Zacisnął szczęki i zmarszczył czoło. Przetarł brodę. Odczekał, aż matka z Mietkiem wyjdą z pokoju. Spostrzegł, że Marianna zabrała ze sobą ciałko ich córki. Nie zaprotestował.
– Nie! – żachnął się wreszcie. – Swoich dziecisków mam aż nadto, a lata nie te, głupoty dawno mi wywietrzały z głowy – powiedział, ale żonie w oczy nie spojrzał. Utkwił wzrok w największym palcu stopy i w myślach pomstował, że jeżeli to sprawka tej... tej... Nie chciał wymienić jej imienia, bo słowa nawet w myślach nie chciały się formować w zdania, ale zaraz też cieplej o niej pomyślał, bo przecież nie była mu obojętna, a ciało miała tak ponętne, że dreszcz go przeszedł. Wciąż jednak nie podnosił wzroku na żonę, bojąc się, że dostrzeże to, co ukrywał.
– Myślisz, że Mietkowa?
Dopiero teraz spojrzał na nią, a potem przeniósł wzrok na dzieciaka.
– Nie przyzna się – stwierdził. Znał syna. Był uparty jak osioł i jeżeli do tej pory nie puścił pary z gęby, że jakaś dziewucha jest z nim brzemienna, to nie powie. – Nawet nie wiem, za którą on ostatnio ganiał – dodał, drapiąc się po głowie. Potem nachylił się nad dziewczynką i dotknął jej policzka. Może szukał w niej podobieństwa do siebie lub syna? – Śliczna jest. A Mietka – zastanowił się – trzeba na wieś wysłać do Witka, przyda się do pomocy, bo w domu prawie same dziewuchy mają, a teraz dużo pracy będzie w gospodarstwie.
– To prawda – odparła nieco spokojniejsza. – A może to boże stworzenie jest nam pisane? Mojżesza też podrzucono. Może to nie przypadek, że Nastusia... – zawahała się, z trudem przełykając ślinę. – Że Nastusia właśnie dzisiaj...
– Może – warknął. – Nieznane są wyroki boże.
– Zostawimy ją, wychowamy jak swoją, nikt się nie dowie – stwierdziła nagle. – Bo gdzie ją oddasz? Do sióstr w Dłutowie? – spytała, bo oboje wiedzieli, że od niedawna prowadzą w tamtejszym majątku dom sierot. Rozalia przywołała w pamięci obraz sprzed ponad dwudziestu lat, gdy jako młoda dziewczyna zachorowała i matka zabrała ją do „apteczki”, czyli domu ogrodnika przy dłutowskim pałacu, nazwanego tak przez ówczesną właścicielkę, panią Marię Wrotnowską, która utworzyła tam lecznicę. Chodziły o niej słuchy, że w Warszawie pomagała kobietom wątpliwej reputacji, a niechcianym dzieciom znajdowała domy. Westchnęła. Z pewnością nie chciałaby, żeby dziewczynka, którą właśnie do siebie przytuliła, trafiła do domu sierot. Żadne dziecko na to nie zasługiwało.
– Pogadamy jutro – powiedział i zostawił żonę samą, wyszedł do kuchni, by zapalić papierosa. Zdziwił się, kiedy zobaczył siedzącą przy stole matkę. Przyglądała mu się uważnie.
– Twój ten bękart? – spytała wprost. W pierwszej chwili miał zaprzeczyć, ale uwięziony pod spojrzeniem Marianny, nie umiał skłamać.
– Nie wiem – odparł szczerze.
– Albo twój, albo samego diabła – podsumowała.
– Co matka? – żachnął się. – Może Mietek jaką pannę zbałamucił...?
– Na jedno wychodzi. Wilamowska! Co z nią zrobita?
– A co powinniśmy?
– Ochrzcić, wypędzić z niej diabły i wychować jak swoją. Nikt nie porachuje, że młodsza o dwa dni.
– Jak mam na nią wołać? Nastka?! – warknął, zapalając papierosa. – Jeżeli martwe ciałko Nastki dotykałem.
– To niech będzie Franciszka – odparła. – Nikt się nie zdziwi, że drugiego imienia używata. Zresztą na chrzcinach dacie Franciszka Anastazja i będzie, że zmieniliście zdanie co do kolejności.
– Jo... – westchnął. Wciągnął dym papierosowy w płuca i powoli go przed siebie wypuścił. Potem splunął, bo drobina tytoniu przykleiła mu się do wargi. – Jo... – powtórzył i usiadł ciężko koło matki. Wtedy dopiero spostrzegł, że obok niej w wiklinowym koszu leży zawinięte w płótno ciałko Nastusi. Palce mu zadrżały, gdy ponownie wsuwał papierosa do ust.
Marianna poklepała go po ramieniu i wyszła z kuchni. Przez chwilę siedział nieruchomo ze wzrokiem wbitym w swoje martwe dziecko. Nagle w pamięci błysnął obraz młodego chłopaka. Leżał obok niego w lazarecie. Widział, jak pielęgniarka zasłoniła mu twarz prześcieradłem, na którym mieniło się od brunatnych plam krwi. Wzdrygnął się, kiedy poczuł tamtejszy odór. Szybko wyciągnął kolejnego papierosa i czekał, kiedy przeszłość da mu wreszcie spokój. A kosz z dzieckiem wyniósł do sieni. Nakrył go starym paltem, by nikt rano się nie natknął na nie.
Do łóżka wrócił godzinę później, gdy Rozalia spała. Zajrzał jeszcze do kołyski, dziewczynka wyglądała zdrowo, miarowo oddychała i nie zdawała sobie sprawy z tego, co przed chwilą się wydarzyło. Wsunął się pod pierzynę, ale zasnąć długo nie mógł. Męczyła go myśl o łańcuszku z medalikiem. Może to powinien być dla niego jakiś trop?
*
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------