Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skryta misja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,00

Skryta misja - ebook

Sprawiedliwość jest szlachetną cnotą, ale to egzekucja kary stanowi o jej wartości.

Kiedy Michael Wood spotyka w nowojorskiej strzelnicy bojowej dziewczynę z Tybetu, której uroda oraz celność strzałów nie muszą obawiać się żadnej konkurencji, to jeszcze nie wie, że los rozpoczął właśnie ich wspólną przygodę – pośród okrucieństwa oraz chciwości członków gabinetu władzy na dalekich Filipinach.
Delegowany do Manili w celu wyjaśnienia technicznych kłopotów w wytwórni wodoru Michael ponownie spotyka piękną Tybetankę, ale tym razem już w roli profesor prestiżowego instytutu KIST w Seulu.
Profesor Lasya Kang oraz Michael, pod auspicjami ambasady USA, brną w meandry zleconego zadania. Ich odkrycia drażnią rządzącą ekipę i kiedy w tajemniczy sposób ginie kandydat na prezydenta republiki oraz pojawia się najmniej spodziewany przeciwnik… Lasya i Michael już nie mogą uniknąć ostatecznej konfrontacji.

Powieść z gatunku prozy Toma Clancy’ego oraz Nelsona DeMille’a. Z sensacyjną akcją, z niepospolitymi bohaterami oraz z błyskotliwymi dialogami. Warto przeczytać.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-843-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Strzelnica bojowa, w przeciwieństwie do mnogości pospolitych siłowni, nie jest miejscem przypadkowym, w którym przerost mięśni przyćmiewa zalety umysłu. Jej dostępność zarezerwowana jest głównie dla służb mundurowych, armijnych instruktorów oraz klientów skorych zapłacić niemałą kwotę za godzinną zabawę w żołnierza. Żeńska klientela bywa tutaj raczej obca, i może właśnie z tego powodu, kiedy oglądając w gronie starszych kolegów relację z zawodów w taekwondo, usłyszałem nad swym uchem niepozbawiony tonu rozkazu głos majora: „Rusz się, Michael, pojawiła się skośnooka, chyba takie właśnie lubisz…”, to nie zaprzeczyłem i, nie kryjąc zaciekawienia, podniosłem się z ćwiczebnej maty, aby spojrzeć na oczekującą w recepcji kobietę.

Była młoda, w wieku około trzydziestu lat, ubrana w obcisłe jeansy skinny oraz zielony T-shirt, swoją sylwetką wywoływała zarówno uczucie podziwu, jak i zazdrości, przy czym drugi wariant dotyczył głównie kobiet. Jej ruchy były swobodne, ale niepozbawione swoistej dostojności, której kulminację stanowiło wyczekujące spojrzenie lekko przymrużonych oczu. Była kobietą Dalekiego Wschodu, o czym bezspornie świadczyły: etniczna uroda, kruczoczarne włosy oraz nazwisko Kang. W obowiązkowo wypełnionej ankiecie jej imię Lasya wprowadzało więcej zamętu, gdyż w przeciwieństwie do nazwiska nie było ono typowe dla mieszkanki Seulu.

– Proszę mi powiedzieć, co jest celem tej wizyty i jaką broń mam przygotować? – spytałem, zastanawiając się, co może być przyczyną, aby tak atrakcyjna kobieta preferowała smród strzeleckiego prochu od orzeźwiającej bryzy na plaży.

– Wiem, że obecnie amerykańska armia posługuje się nowym pistoletem sig sauer, a skoro jestem na Long Island, to chciałabym się przekonać, czy rzeczywiście był to właściwy wybór. – Patrzyła mi w oczy i dziwne było to, że nie widziałem nawet krzty przekory w jej wzroku.

– Panno Kang… – zrobiłem, oczywistą domysłem, przerwę, gdyż w jej przypadku bycie panną mogło oznaczać albo nieprzejednany upór własny, albo było obrazą dla otaczających ją mężczyzn.

– Tak, nadal… panno – uśmiechnęła się – panie Wood…

– Zgadza się, Michael Wood. – Odwzajemniłem uśmiech i zaraz dodałem: – Tym razem w roli instruktora.

Misternie uknuta zachęta do bliższej znajomości z panną Kang jednak nie wywołała spodziewanego zainteresowania z jej strony, co do innych moich ról, i droga podziemnym korytarzem do strzelniczych stanowisk minęła nam w kompletnej ciszy. Po przybyciu na miejsce panna Kang wysłuchała mojej krótkiej prezentacji odnośnie do wybranej przez niej broni, po czym, spytawszy, czy to wszystko, co miałem do przekazania, nałożyła słuchawki ochronne, przeładowała pistolet i złożyła się do strzału.

Stała na lekko rozstawionych nogach, a wyprostowane ręce w mocnym uchwycie obu dłoni trzymały pistolet sig sauer M18 – najnowszy standard broni noszonej z boku i przeznaczony do użytku dla żołnierzy Korpusu Marines. Naprzeciwko, w głębi hali, umieszczona była armijna tarcza B-22, standard do strzałów z odległości 25 jardów.

Patrzyłem na Koreankę Kang, starając się skupić na trzymanej przez nią broni, ale wzrok nieustępliwie robił swoje, krążąc po jej całej sylwetce, co pokrętnie tłumaczyłem sobie, iż rola instruktora wymaga podzielnej uwagi. Dopiero trzy następujące po sobie strzały kazały mi spojrzeć na tarczę. Wynik nie oszołamiał, ale nie można było nie uznać, że wszystkie trzy naboje nie odnalazły okręgu o numerze cztery, tego najbardziej oddalonego od środka. Dziwnym zbiegiem okoliczności było tylko to, że każdy z pocisków dokładnie trafił w linie cyfr równomiernie dzielących okrąg tarczy na trzy równe części.

– Zupełnie nieźle, panno Kang, tarcza została trafiona. – Postanowiłem dodać jej otuchy, widząc jej pytający wzrok.

– Postaram się poprawić – odwzajemniła się uśmiechem i, nie dając mi szans na kontynuację rozmowy, oddała kolejne sześć krótkich strzałów.

Spojrzałem na tarczę i jeżeli chwilę wcześniej miałem coś do powiedzenia, to tym razem mogłem tylko starać się nie zrobić głupiej miny. Wokół każdej czwórki planszy znajdowały się kolejne dwa otwory i to w odległości wykluczającej jakikolwiek zbieg okoliczności. Panna Kang nie była nowicjuszką w niełatwej sztuce trafnego strzelania, znacznie lepiej pasowała do roli snajpera ukrywającego się na, nieuzasadnionym opuszczenie jednostki, urlopie. Zamierzałem dobrać odpowiednią formułkę zasłużonej pochwały, kiedy niespodziewanie rozległa się kanonada pozostałych w magazynku dziesięciu naboi, które utworzyły w tarczy wyrwę niewykraczającą poza czarny obrys jej środka.

– A teraz jak było? – spytała, odkładając pistolet i ściągając słuchawki.

– Sądzę, że dokonany przez armię wybór pistoletu był właściwy – odrzekłem, rezygnując z jakiejkolwiek pochwały, dodając jedynie: – Tylko kwestia sposobu doboru jego użytkowników pozostaje do uściślenia.

– Tak, jest niezły, podoba się mi też ten brązowy jego kolor. – Przekręciła szelmowsko głowę, wskazując, abym zapiął nową tarczę.

Przy czwartym magazynku przekonanie panny Kang co do słuszności wyboru amerykańskiej armii było już bezsporne, gdyż odłożywszy pistolet, orzekła:

– Wyjątkowo udana broń. Sprawiła mi ogromną przyjemność. – Z nieskrywanym zachwytem pogłaskała sig sauera. – Dziękuję również za pańską opiekę – dodała, ale ton jej głosu już nie był tak ciepły jak na początku wypowiedzi.

Są okazje, których nie należy zaprzepaszczać.

– Czy mogę o coś zapytać Lasya-sshi? – użyłem koreańskiego sposobu uprzejmego odnoszenia się do towarzyszących nam osób.

– Jeszcze coś więcej jest panu znane z koreańskich zwrotów? – Spojrzała na mnie jakby z większym zaciekawieniem.

– Właściwie to nie, ale końcówka -sshi, jak niewiele innych sformułowań Korei, dodaje szczególnej autentyczności.

– No, dobrze. To jak brzmi pytanie?

– Czy posiadana maestria strzelania to skutek zawodowych obowiązków?

– Nie, to ulubione hobby, na co dzień pracuję w KIST w Seulu.

– To coś takiego jak MIT w Bostonie? – spytałem dość nonszalanckim tonem.

– Praktycznie to chyba tak – odrzekła, nieco zaskoczona i coraz bardziej wnikliwie się mi przyglądając – chociaż nasz Koreański Instytut Nauki oraz Technologii jest o ponad sto lat młodszy.

Młodszy to wcale nie oznacza, że pozbawiony szacunku oraz niezasługujący na czołowe miejsce w światowym rankingu nauki i technologii, o czym wielokrotnie przekonałem się, rozwijając własne inżynieryjne zainteresowania właśnie dzięki opracowaniom tamtejszych naukowców. Kang Lasya odkryła atutową kartę i jeżeli nawet nie zamierzała brnąć w kierunku wygranej, to swoją osobą musiała wzbudzać niezwyczajną uwagę.

– To skoro już tyle wiem, to zapytam jeszcze, dlaczego Lasya, a nie na przykład Jiwon czy Yejin?

– Instruktorze Wood, twoja dociekliwość zaczyna być zastanawiająca, mam tylko nadzieję, że również z niej korzystasz w innych przypadkach. Ale ponieważ proste pytania nie powinny nas zbyt angażować, to odpowiem. To imię z Tybetu. Co oznacza, że ta koreańska autentyczność to taka znów nie do końca… – Ponownie skręciła głową, mrużąc oczy.

– Przecież prosto można temu zaradzić…

– Na przykład jak? – przerwała mi.

– Wystarczy zacząć mówić _oppa_. – Posłużyłem się nazwą popularnego sposobu zwracania się koreańskich kobiet do sobie bliskich partnerów.

– _Chin-cha-yo_? – odpowiedziała koreańskim słowem znaczącym „naprawdę”. I chociaż znaczenie tej frazy dosłownie wyraża zdziwienie potwierdzające zaistniały fakt, jego koreańska nuta kobiecego flirtu jest nie do odtworzenia przez całą resztę kobiet świata.

– Lepiej być nie może. – Skinąłem głową w nieskrywanym zachwycie.

– Dziękuję za miłą godzinę, instruktorze Wood. – Roześmiała się i, machając ręką w pożegnalnym geście, pobiegła do wyjścia.

Patrzyłem za nią, jak znika z mojego pola widzenia, nie mogąc się wyzbyć uczucia żalu z utraconej znajomości, kiedy ponownie usłyszałem szorstki głos majora.

– Dobre strzały, Michael. – Przyglądał się składanym przeze mnie zużytym tarczom.

– To nie moje, to tej Azjatki.

– Skośna i tak potrafi strzelać, niemożliwe… – Na powrót zaczął oglądać wszystkie tarcze. – Trzeba było ją zatrzymać, mogłaby być wzorem i to nawet dla instruktorów.

– Co to, majorze, już nie pamiętasz Pearl Harbour… – uderzyłem w jego czuły punkt, zresztą ten sam, który on zawsze mi wytykał, kiedy wybierałem się w kolejną podróż na Daleki Wschód.

– Zawsze będę pamiętał, ale ostatecznie to oni dostali po dupie, a skośną trzeba było zatrzymać. – Wyraźnie się żachnął nad moim brakiem subordynacji.

Major Wood, emerytowany oficer amerykańskiej armii, w swojej firmie Bezpieczeństwo Stosowane, której dość enigmatyczna nazwa odnosiła się do szkoleń cywilów w niełatwej sztuce przetrwania w nagłych i nieoczekiwanych sytuacjach, cenił sobie dwie umiejętności: właściwą ocenę zaistniałego niebezpieczeństwa oraz sprawność w posługiwaniu się bronią. Swoich instruktorów – byłych żołnierzy – utrzymywał w żądanym rygorze, nie kryjąc zasady: im bardziej się przykładasz do tego, czego wymagam, tym bardziej masz przyzwoitą zapłatę plus okazjonalne bonusy. Odnośnie do klientów posługiwał się zasadą zgoła o odmiennym brzmieniu: im większym jesteś fajtłapą i cywilnym tchórzem, tym więcej będzie cię to kosztowało.

Major Wood był moim ojcem.

Nasze wzajemne relacje kształtowały się różnie. We wczesnym stadium młodości, kiedy kończyłem szkołę średnią, jako młody chłopak często odwiedzałem miejsce pracy ojca. Brałem udział w kursach samoobrony, boksu, dużo ćwiczyłem na siłowni, obozy przetrwania były moją ulubioną rozrywką. Wszystko to pozwalało mi utrzymywać prym współzawodnictwa wśród moich kolegów, było też zdrową przeciwwagą moich zainteresowań naukami ścisłymi, głównie matematyką. Uzyskiwane wyniki fizycznych zmagań oraz niekwestionowane poważanie wśród rówieśników dodawały pewności siebie i umacniały w wierze, że ewentualne związanie się z firmą ojca po zakończeniu szkoły to jedyny właściwy wybór. Ojciec również nie ukrywał, że wiąże ze mną pewne nadzieje wspólnego prowadzenia firmy w niedalekiej przyszłości. Po ukończeniu szkoły, mimo wskazań nauczycieli, że moje wyniki z przedmiotów ścisłych, głównie z matematyki, predysponują mnie do dalszych studiów na uniwersytecie, postanowiłem nie robić przykrości majorowi i zostałem pracownikiem firmy Bezpieczeństwo Stosowane Sp. z o.o. Ojciec był dumny z mojego wyboru i rzeczywiście dokładał wszelkich starań, żebym nie tylko dalej kontynuował swoje sprawności, włączając w to znajomość broni oraz swobodne się nią posługiwanie, ale również, abym zaczął się zaznajamiać z zasadami prowadzenia tego biznesu.

Przełom nastąpił pod koniec mojego pierwszego roku pracy, kiedy to pewnego dnia Brian, siostrzeniec mojej ciotki, zaprosił mnie do swojej uczelni. Wizyta w kampusie Uniwersytetu Princeton otworzyła mi oczy na inny sposób życia. Powaga Nassau Hall, nowoczesne budynki różnych laboratoriów oraz setki młodych ludzi swobodnie poruszających się po labiryncie małych uliczek, siedzących na trawnikach, czytających na ławkach, wszystko to zdecydowanie różniło się od huków wystrzałów w strzelnicy oraz przepoconych mat sali ćwiczebnej firmy mojego ojca. Brian opowiadał mi ponadto o interesujących wykładach, o charyzmatycznych wykładowcach, a także o historiach związanych z ciekawymi i sławnymi ludźmi, którzy tam studiowali. Gdy piliśmy piwo na zakończenie wizyty, zadał mi konkretne i proste pytanie: „Dlaczego cię tu nie ma?”.

Czasami w życiu podejmuje się zasadnicze decyzje na skutek nagłego oczarowania oraz przemożnej wiary, że może być inaczej. Pytanie Briana nie mogło trafić na bardziej podatny grunt. I chociaż impulsywne działania nie zawsze prowadzą do osiągnięcia stanu satysfakcji, o czym może najdobitniej świadczyć przykład podjęcia zobowiązania wspólnej drogi życia, mimo iż jest ono obarczone dużym prawdopodobieństwem, że nie jest to wybór właściwy, to moja decyzja była nieodwołalna i ostateczna.

Postanowiłem opuścić firmę ojca.

Reakcja ojca była równie natychmiastowa, co jednoznaczna i praktycznie sprowadzała się do jednego zdania: „Jesteś już dorosły, więc radź sobie sam”, co oznaczało mniej więcej: nie licz na jakąkolwiek kasę.

Kiedy po skończeniu Princeton osiedliłem się na stałe w San Francisco, gdzie było moje miejsce pracy, i dwa lata później na kalifornijskim Uniwersytecie Stanforda ukończyłem doktorat z inżynierii chemicznej, major Wood, uznawszy, że widocznie poza armią są jeszcze inne zawody, zaczął okazjonalnie zapraszać mnie na Long Island. Z początku twierdził, że najwyższy czas, abym sobie przypomniał, co musi umieć prawdziwy mężczyzna, i wrócił do ćwiczeń ze strzelania oraz utrzymywania właściwej formy fizycznej. Generalnie miał rację i moje wizyty na „starych śmieciach” sprawiały mi przyjemność i pozwalały na emocje rywalizacji z dobrze mi znanymi instruktorami. Major armijnym sprytem od czasu do czasu potrafił mnie przymusić do wygłoszenia okazjonalnego odczytu o bezpieczeństwie w przemyśle chemicznym, którego zarządzające kadry nierzadko korzystały z usług firmy Bezpieczeństwo Stosowane.

Nasza powracająca więź rodzinna doznała pewnego wstrząsu, kiedy to powodowany przyjacielskim gestem zaproponowałem dopiero co poznanemu inżynierowi z Polski, Tomkowi Starskiemu, urlop w otoczeniu majora. Starskiego wówczas jeszcze tak dobrze nie znałem, ale wiedziałem, że w dyscyplinie upór i pewność siebie lepszego nie spotkałem. Major Wood musiał mieć podobne odczucia, bo po zakończeniu urlopu jego stosunek do Starskiego przebijał najskrzętniej skrywane uczucia rodzicielskiej troski. Sympatia była obopólna i jeżeli ktoś mógł przekonać majora do czegoś odmiennego od jego punktu widzenia lub jego oceny, to mógł to zrobić tylko Starski. Major w jego osobie widział armijnego idola i kiedy rozszerzał działalność o survivalowe obozy dla kobiet, Starski w wojskowym _cammies_* stanowił główne tło werbującego ochotniczki plakatu. Pomysł miał swoją rację uzasadnienia i musiałem przyznać, że i w moim odczuciu budził uczucie sympatii oraz respektu, w oczach kobiet przypuszczalnie nie tylko to. Kiedy pokazałem go Lucy Parker, mojej asystentce, i również osobie, której Starski nie był obojętny, usłyszałem:

– No, pięknie, kurwa, niech sobie jeszcze zrobi plakat w Universal Studio, to już te cipy zupełnie go zeżrą.

Lucy bywa impulsywna, jest też szalenie atrakcyjną blondynką, która gdyby nie przedkładała swoich zawodowych zainteresowań absolwentki inżynierii chemicznej nad własną powierzchowność, mogłaby bez problemu przystąpić do konkursu Miss Kalifornia, i to w jego ostatnim etapie. Jej związek ze Starskim stanowił współczesną ilustrację kreskówki Tom i Jerry, przy czym okazywany przez Jerry’ego spryt nie tak znów do końca brał górę nad reakcją postawy Toma.

Lucy Parker jako bliska mi osoba nie mogła oczywiście nie znać majora. Na początku jego obcesowe zachowanie podczas telefonicznych rozmów budziło w niej niechęć oraz chęć rewanżu, ale wiedząc, że jest on moim ojcem, z biegiem czasu przywykała do jego szorstkiego stylu i ku własnej uciesze zaczęła mu odpowiadać w armijnym stylu, posługując się takimi zwrotami jak: _yes_, _sir_!, _roger that_** lub _copy_***.

Major traktował ją jako moją adiutantkę i wielokrotnie stosowane przeze mnie wyjaśnienia, że nie jest ona adiutantką, tylko asystentką, nie dawały żadnego rezultatu oprócz stwierdzenia: że mam nie uczyć starszego stopniem, skoro zarówno adiutantka, jak i asystentka pod spódnicą mają to samo.

Moje obecne spotkania w firmie majora bardziej były następstwem tygodniowego pobytu na Uniwersytecie Columbia aniżeli planowanego cyklu poprawy własnej sprawności. Na uniwersytecie prowadziłem cykl wykładów z zakresu edytowania algorytmów oraz programów bilansujących procesy inżynierii chemicznej, zagadnienia ważnego, szczególnie przy uwzględnieniu zmian parametrów procesu w czasie rzeczywistym. Słuchaczami byli głównie studenci podyplomowi, którzy zamierzali wiedzieć więcej, a nie tylko szczycić się posiadaniem dyplomu, bluszczem pokrytej, uczelni. Przeważali oczywiście Azjaci, i tym razem była to reprezentacja głównie męska, co chyba również miało niemały wpływ na popołudniowe odwiedziny firmy majora.

Zdarzenia losowe, bardziej niż te planowe, swoją nieprzewidywalnością wywołują w nas odruch zwiększonego zainteresowania, panna Kang o tybetańskim imieniu Lasya była tego dobrym przykładem, ale nie była przykładem jedynym. Kiedy wysiadałem z taksówki na lotnisku JFK, ekran mojego smartfonu rozświetlił tekst panny Lucy Parker, który brzmiał następująco:

„Nie potrafiłam powiedzieć ci tego wprost przed twoim wyjazdem do NY, ale postanowiłam wyjść za mąż. Lucy”.

------------------------------------------------------------------------

* _cammies_ (ang.) – mundur polowy.

** _roger that_ (ang.) – w armijnym słownictwie: zgadzam się, potwierdzenie otrzymanej instrukcji.

*** _copy_ (ang.) – w armijnym słownictwie: potwierdzenie otrzymanej informacji.2

Świt z nieustępliwością nadchodzącego dnia różowił wschodnią część horyzontu, przesuwający się w dole sfałdowany krajobraz gór nabierał ostrości, brązowe krawędzie szczytów cieniem kryły przylegające rozległe szczeliny, boeing 737, lot z Frankfurtu do Karaczi, schodził do lądowania na Jinnah International Airport.

Liczba zajętych miejsc w kabinie samolotu świadczyła, że wyprawy do Pakistanu szczytom popularności w światowej turystyce były raczej obce, a podróże służbowe w niczym nie poprawiały tego stanu rzeczy. Klasa biznes z dwoma pasażerami na pokładzie niewiele w tym względzie zmieniała. Z prawej strony kabiny, możliwie daleko od okna, siedział starszy mężczyzna o nobliwym wyglądzie. Ciemna karnacja, twarz pokryta gęstą siwiejącą brodą, szara tunika niestroniąca od mnogości guzików wskazywały, że wracał w swoje strony.

Drugie miejsce, po lewej stronie kabiny, na jej końcu, przy oknie również zajmował mężczyzna. Był młody, w wieku około trzydziestu dwóch lat, jego sylwetka przesłonięta luźnym podkoszulkiem nie stanowiłaby ujmy dla mistrza gimnastyki, natomiast niezwykle intrygująca męską urodą twarz zawstydzała ranking hollywoodzkich przystojniaków, przywołując klasę Alaina Delona. To, co ją odróżniało od sławnego Francuza, to nieustający stan szelmowskiego spojrzenia oraz niczym niezachwiana pewność siebie.

Na rozłożonym przed nim stoliku leżały: ostatnie wydanie „AIChE Journal” – flagowego miesięcznika z dziedziny inżynierii chemicznej – oraz stos zapisanych ołówkiem kartek, którym angielski alfabet był zupełnie obcy, w przeciwieństwie do transkrypcji skomplikowanych kombinacji greckich liter oraz matematycznych operatorów. Ilość notatek wskazywała, że ponaddwunastogodzinne bujanie w przestworzach może być spożytkowane inaczej aniżeli na ogłupiającym mitrężeniu czasu komputerowymi grami, chociaż akurat w przypadku poczynionych notatek to nie czas, ale posiadanie szczegółowej wiedzy było koniecznością niezbędną.

Tomek Starski spiął klipsem luźne kartki i wraz z amerykańskim miesięcznikiem wsunął je do podręcznej torby. Spojrzał na zegarek, lot miał półgodzinne spóźnienie, co nie było bez znaczenia, zważywszy, że Karaczi nie było ostatecznym celem podróży. Na przesiadkę zostało zaledwie niecałe czterdzieści minut, lecz mknące po pasie lotniska koła samolotu oraz ostry szum rewersów silników dawały szansę na planowe dotarcie do celu. Opuszczając kabinę, Starski mimowolnie skinął głową stojącemu u wyjścia stewardowi w nadziei, że właśnie udało się mu wyczerpać brak przychylności losu w doborze rodzaju podniebnej obsługi.

W hali transferu tłoku nie było i wczesna pora wcale nie była tego powodem, kilka stanowisk lokalnych przewoźników, kiosk z gazetami oraz odgrodzone miejsce z przeznaczeniem dla tych, którym przyszło czekać dłużej, spełniało funkcję użyteczności, co do oczekiwań bardziej wybrednych klientów ocena była mniej pozytywna.

Z nielicznych bramek wyjść do samolotów tylko nad jedną pulsował napis: _Charter flight to Dhaka_ _– Last call_*. Przy znajdującym się obok biurku młody pracownik obsługi lotniska odbierał karty pokładowe i sprawdzał bilety. Swoje zajęcie traktował poważnie i niespiesznie, słowo _international_ w nazwie lotniska w niczym go nie przybliżało do obsługi z singapurskiego Changi czy koreańskiego Incheon. Stojącym w kolejce pasażerom również w niczym to nie przeszkadzało, ze spokojem oraz zadumą rannego skupienia oczekiwali kolejnego skinięcia stojącego w bramce mężczyzny. Ich powłóczyste i sięgające stóp stroje mogłyby nawet przywoływać wrażenie obecności kobiet, jednak obowiązkowy gęsty porost twarzy każdego z nich był tego jawnym zaprzeczeniem.

Po odczekaniu na swoją kolej Starski podszedł do stanowiska i podał kartę pokładową oraz bilet.

– Proszę o paszport – usłyszał chwilę później.

Nie wdając się w przyczyny wzmożonej ciekawości, bez słowa wręczył dokument.

– Polska, to w Europie? – zapytał mężczyzna.

– Tak. – Starski potwierdził jego znajomość geografii.

– Jest duża?

– Prawie jak Niemcy.

– Ludzie też tacy agresywni?

– Nie, raczej skupieni na samych sobie.

– To chyba dobrze… – Mężczyzna się uśmiechnął.

– Nie zawsze, czasami można nie dostrzec racji innych.

Pakistańczyk nie zamierzał już tego komentować, ale nie tracąc uśmiechu, oddał papiery, mówiąc:

– Proszę, panie Starski, i życzę przyjemnego lotu.

Wejście do samolotu pozbawione było elegancji oraz wygody dokującego rękawa, umieszczone na płycie lotniska schody na kółkach musiały wystarczyć, chociaż trudno byłoby im odmówić spełnienia oczekiwanej od nich funkcji. Stojąca u wejścia do kabiny stewardesa była miłym zaskoczeniem, ubrana w czerwono-zielonym sari, o ciemnej cerze, kruczoczarnych włosach i wyraźnie zaznaczonej linii nosa stanowiła wizytówkę kobiet Indii. Brak czerwonego bindi na czole mógł oznaczać zamiłowanie do swobody lub brak męskiej opieki. Migdałowego kształtu oczy z rutynową obojętnością przyglądały się wchodzącym, starając się nikogo nie opuścić w arytmetyce dodawania liczby sztuk. Dopiero angielskie „dzień dobry” Starskiego musiało zachwiać stosowaną procedurą, gdyż odwzajemnionemu pozdrowieniu towarzyszył uśmiech karminowych ust oraz zwężone oczy zdające się pytać: „Czy ty aby nie pomyliłeś samolotów?”.

Starski usiadł przy oknie na miejscu wskazanym w bilecie. Samolot nie wydawał się szczególnie wypełniony, pomimo ostatniego wołania ciągle połowa miejsc była pusta, dając szansę na możliwe wygodne skorzystanie z przyległego fotela. Nadzieja bywa jednak złudna i w momencie, kiedy zdawało się, że _boarding_ został zakończony, do kabiny weszło dziesięciu mężczyzn, wszyscy ubrani w białe powłóczyste luźne tuniki, spod których wystawały związane w kostkach szarawary, na głowach mieli brązowe czapki przypominające usztywnione berety, i jak na komendę zajęli przylegające do siebie dwa sześciomiejscowe rzędy kabiny, przy czym zajęte miejsce przy oknie wcale im nie przeszkadzało.

Po osiągnięciu pułapu przelotu, będące dotychczas w skupieniu, bractwo wyraźnie się ożywiło. Siedzący obok Starskiego i, sądząc po siwiźnie brody, najstarszy z kompanii, wyciągnął z zakamarków otulającej go szaty skórzany bukłak i napełniwszy plastikowy kubek mętnym białym płynem, podał go swojemu towarzyszowi. Dyfuzja zapachów do otaczającej atmosfery jest procesem powolnym, ale nieuniknionym, rozciągający się smród znad krążącego wśród foteli kubka przywoływał stado capów po ich wizycie w zagrodzie kóz. Starski przywarł do okna, ale w samolocie nie jest to sposób na zaczerpnięcie świeżego powietrza, pozbawiony jest również możliwości izolacji od pozostałych pasażerów. Podsunięty pod nos kubek po brzegi wypełniany mętnym białym płynem nie pozostawiał wątpliwości co do życzliwości miejscowych pasterzy, a ponaglający ruch głowy ich lidera wymuszał jednoznaczne zachowanie. Starski nieśmiało ujął oferowany mu kubek i spojrzał na stojącą w przejściu stewardesę, potwierdzający słuszność jego zachowania skłon jej głowy był swoistą zachętą.

Starski zaczerpnął powietrza i przyłożył usta do krawędzi kubka, po czym jednym haustem wypił jego zawartość. Uprzedzenie, jak rzadko które uczucie, bywa często nieuzasadnione, zawartość skórzanego bukłaka swym melanżem słono-słodkiego smaku była rzadkością, ale odrzucając względy higieny podania, nie wykluczała akceptacji z kolejnego rozlania. Pomruk aprobaty pasterskiej braci mógł nawet sprawiać dodatkową przyjemność, o uśmiechu asystentki lotu nie wspominając.

Do Dhaki było prawie sześć godzin trwania w zaprzyjaźnionej kompanii i jeżeli czas ten miał być pożytecznie spędzony, to pozostawała jedynie opcja snu. Ćwiczenia z inżynierii chemicznej należało odłożyć na bardziej sprzyjający czas; gwar nieokreślonego narzecza urdu nie nastrajał do myślenia, a czynienie notatek mogłoby być powodem wykluczenia z dopiero co zawartego przymierza. Tomek Starski ponownie przylgnął do ściany kabiny i zamknął powieki.

Starski z zawodu oraz z zamiłowania był inżynierem, pracował w amerykańskiej firmie zajmującej się projektowaniem oraz realizacją inwestycji w przemyśle chemicznym, jej główna siedziba mieściła się w San Francisco, a dwa lokalne oddziały znajdowały się odpowiednio: w Huston w Teksasie oraz w Katowicach, w Polsce. Amerykańska ekspansja nastąpiła, kiedy Starski już od kilku lat pracował w katowickim biurze projektów przemysłu chemicznego, gdzie prezentowane przez niego żywiołowe oddanie inżynierii chemicznej zostało dostrzeżone przez Zbigniewa Korskiego, jego szefa oraz mentora. To dzięki niemu i jego zachęcie do kontynuowania naukowych aspiracji Starski skończył studia doktoranckie z rezultatem, którego nie przeoczyły amerykańskie wydawnictwa publikujące znaczące osiągnięcia w matematyce stosowanej oraz w inżynierii chemicznej.

Przejęcie przez Amerykanów katowickiego biura trudno byłoby przypisać Starskiemu, ale późniejszy czas pokazał, że młody inżynier z Katowic przestał być osobą anonimową i w otoczeniu właściciela firmy oraz szefostwa centrali w San Francisco cieszył się niebywałą przychylnością oraz zaufaniem. Swoim bezprzykładnym zaangażowaniem w powierzane mu obowiązki oraz umiejętnościami rozwiązywania nietypowych problemów zwrócił uwagę Barry’ego Taylora, jednego z dyrektorów firmy oraz swojego bezpośredniego szefa: Michaela Wooda. Obaj byli jego zagorzałymi poplecznikami, co nie było szczególnie dobrze widziane przez pozostałych pracowników firmy, a co w odbiorze Starskiego przywoływało pytanie: o co, kurwa, tym amerykańskim debilom chodzi? Jego bliskie stosunki, nie wykluczając intymnego znaczenia tego słowa, z Lucy Parker, asystentką Michaela Wooda, dziewczyną urodą przyćmiewającą Miss Kalifornii, a umysłem zdecydowaną większość męskiego otoczenia, nie pomagały w poprawie posiadanego wizerunku wśród reszty załogi.

Starski lubił podróże, towarzyszyły mu przy każdym projekcie, od jego wstępnego stadium aż do chwili uruchomienia instalacji. Jako koordynator projektów miał ku temu wiele okazji i przeważnie z żadnej nie rezygnował. Miał również zasadę, iż z każdej podróży zawsze starał się wracać najpierw do Katowic, które traktował jako miejsce swojego stałego pobytu. Taki wybór nie ułatwił mu współpracy w katowickim oddziale, gdzie był traktowany jako szara eminencja, nasłana z centrali w San Francisco. Z kolei jego nieobecność za wielką wodą poprawiała nastroje współpracowników w Ameryce, przy czym nie dotyczyło to Lucy Parker. Permanentny brak Starskiego w jej otoczeniu był głównym powodem ich niekończących się zwad oraz kłótni. Panna Parker nie była w stanie zrozumieć, w czym jakieś tam z końca świata Katowice mogą być lepsze od San Francisco, tym bardziej, kiedy ona tam była. Starski nie wdawał się w dowody, w chwilach kulminacji dyskursu wychodził do biblioteki, swojego ulubionego miejsca w mieście nad cieśniną Golden Gate.

W ostatnich miesiącach Starski podróżował znacznie mniej, poza kilkoma dniami spędzonymi we Francji oraz w Anglii, głównie przesiadywał w Katowicach, skąd zajmował się koordynacją dużego projektu w Bangladeszu. Zadanie było rozległe i wiązało wiele branż, dotyczyło budowy dużego kompleksu wykorzystującego kopolimeryzację emulsyjną butadienu i styrenu do produkcji sztucznego kauczuku, nazywanego również gumą SBR. Produkt ten używany jest w procesie wytwarzania opon i jakkolwiek Bangladesz w produkcji samochodów nie odgrywa kluczowej roli, to jeżdżąca po jego drogach i ulicach liczba rowerów, skuterów oraz trójkołowych tuk-tuków tworzy popyt na dostawę milinów opon rocznie.

Określenie potrzeby to połowa sukcesu, druga połowa to wystarczająca ilość gotówki. Rafi Aktar, syn spadkobiercy prestiżu oraz majątku rodu Aktar, będącego od wieków kolebką radżów wschodniego Bengalu, zawsze był wierny własnej intuicji, a brak pieniędzy był mu uczuciem nieznanym. Podpatrzony w Ameryce nowoczesny sposób wytwarzania opon zwrócił uwagę na potrzeby lokalnej społeczności i Rafi Aktar postanowił wdrożyć pomysł na terenie swojego kraju. Jako miejsce inwestycji wybrał miasto Khulna w południowej części kraju, a projekt i wykonawstwo instalacji zlecił firmie z San Francisco.

Tomek Starski po otrzymaniu nowego tematu swoim zwyczajem skupił się głównie na niezawodności źródeł zasilania realizowanej inwestycji. To, co było w kontraktowej dostawie, zależało w dużej mierze od niego i tutaj poprawności działania mógł być pewien, co innego, kiedy właściwa praca instalacji uzależniona była od niezawodnej dostawy medium zewnętrznego. W przypadku wytwarzania gumy SBR istotną sprawą było zabezpieczenie procesu w wystarczającą ilość zimna, niezbędną do operacji kondensacji. Zimno w delcie Gangesu oraz Brahmaputry jest raczej towarem reglamentowanym, a w przypadku kiedy charakteryzująca go temperatura poprzedzona jest znakiem „minus”, praktycznie nieosiągalnym. Zapewnienie kupującego, że posiada odpowiednią instalację amoniakalną, będącą w stanie zabezpieczyć wymagany pobór, mogło być informacją rzetelną, ale równie dobrze nią nie być. Podróż do Khulny miała Starskiemu dostarczyć właściwą odpowiedź.

Słońce już chowało się za ogon boeinga, kiedy Starski otworzył oczy i rozejrzał się wkoło. Wypita mikstura, jeżeli nawet nie figurowała na liście znieczulaczy anestezjologów, to w przywoływaniu snu miała swoje zalety, o czym dobitnie świadczył senny pomruk towarzyszy pasterzy, na których twarzach niczym niezakłócony spokój wskazywał na przyjęcie co najmniej podwójnej dawki. Pierwsze oznaki szumu w uszach oznajmiały, że lot zbliża się ku końcowi i dwadzieścia parę minut później ostry pisk opon na betonowym pasie potwierdził powrót na ziemską planetę. Wychodząc z samolotu, Starski przystanął przy stewardesie i, konfidencjonalnie nachylając się do jej ucha, powiedział:

– To w kubku nawet nie było takie złe, niemniej dziękuję za wsparcie.

– Widocznie tym razem dolali zbyt mało koziego moczu – odpowiedziała, nie mogąc powstrzymać śmiechu – następnym razem wskażę miejsce bliżej siebie.

– Im bliżej, tym lepiej. – Starski odwzajemnił uśmiech i, nie zapominając o muśnięciu ustami płatka jej ucha, przewiesił przez ramię torbę, po czym ruszył do wyjścia.

W hali przylotów czekał na niego młody Bengalczyk, całkiem sporych rozmiarów kawałek tektury z napisem „Mr. Starski” trzymany nad jego głową nie budził wątpliwości, kto tworzy powitalny komitet.

– Nazywam się Starski. – Podszedł do Bengalczyka. – Czekasz na mnie?

– Oczywiście, mister, oczywiście, mister. Ja nazywam się Anik, jestem twój _bondhu_**. Pracuję jako kierowca w amerykańskiej ambasadzie i mam cię zawieźć do hotelu. Proszę, mister – wskazał na wyjściowe drzwi – proszę, tędy. – Chwycił za bagaż Starskiego i pobiegł do stojącej przed wejściem toyoty land cruiser.

Trasa do hotelu wiodła przez tereny gęsto zaludnione i w kategorii porównań na przykład dojazdu z lotniska Changi do centrum Singapuru w najmniej uwłaszczający sobie sposób przywoływała określenie „inna”. Brak zachwytu mijaną okolicą jednak w niczym nie uchybiał pojęciu ekscytacji w dotarciu do celu. Bengalczyk Anik, jeżeli nawet miał prawo jazdy dokumentujące jego znajomość przepisów ruchu drogowego, to w praktyce z jazdy samochodem korzystał tylko z wysuniętej przez okno prawej ręki oraz sygnału dźwiękowego. Prawa ręka informowała o zamiarze skrętu w prawo, sygnał dźwiękowy oznajmiał o pierwszeństwie w poruszaniu się do przodu, pozostałe manewry widocznie swą oczywistością nie wymagały uwierzytelniających ich sygnałów. Poruszające się obok toyoty setki skuterów, nierzadko przewożące pięcioosobowe rodziny, piesze riksze z towarem umieszczonym do wysokości pierwszego piętra, autobusy bez ograniczeń jazdy na schodach oraz dachu, wszystko to zmierzało ku swoim celom, nie znając pojęć uliczny karambol lub drogowa kolizja.

Przy mocno zacienionej drzewami ulicy toyota zatrzymała się przed kilkupiętrowym budynkiem. Anik wyskoczył na zewnątrz i, otwierając drzwi Starskiemu, oznajmił:

– To twój hotel, mister. Dobry hotel, bardzo dobry. A teraz twój _bondhu_ zaniesie ci bagaż. Proszę za mną, mister. – Skierował się do drzwi hotelu.

Wewnątrz recepcjonista zeskanował paszport Starskiego, wymienił kilka zdań w rodzimym języku z krajanem i, wręczając klucz, wskazał na windę:

– Pokażę pokój, mister. – Anik, ponownie chwytając za bagaż, podszedł do windy. – Jutro zaraz z rana czeka nas długa podróż do Khulny. Będę tutaj o szóstej rano razem z panem Clarkiem. To pracownik ambasady.

– Nie lepiej pociągiem, to niecałe trzysta kilometrów. – Starski zdziwił się określeniem „długa”.

– Nie, nie, samochodem będzie szybciej. – Anik nie zamierzał wdawać się w szczegóły.

– O ile szybciej?

– O jakieś sześć godzin, dlatego tylko samochodem. Ale to jutro, teraz proszę, to ten pokój. – Anik wskazał na numer dwieście dwanaście. – Duży pokój, ładny, prawda? – Wstawił bagaż na stojący w rogu stelaż.

– Jest _okay_, dzięki, Anik. – Starski wyciągnął z portfela dwa dziesięciodolarowe banknoty i wsunął je w kieszeń chłopaka.

Bengalczyk złożył dłonie w dziękczynnym geście, ale jego nieruchoma postać nie wykazywała zamiaru opuszczenia pokoju. Wzrok miał skupiony na oknie. Starski odwrócił się i spostrzegł, jak na parapecie wygrzewa się około czterdziestocentymetrowy jaszczur.

Anik skoczył do przodu i, chwyciwszy gada za jego przednią część, otworzył uchylone skrzydło okna i bez chwili wahania wyrzucił stwora w korony ulicznych drzew, po czym przymknął okno i dokładnie przekręcił klamkę.

– Co to było? – spytał Starski, dokładnie lustrując najbliższe otoczenie parapetu.

– To jaszczurka, mister, musiała wejść przez uchylone okno. Ale teraz już jej nie ma, wszystko dobrze.

– Są niebezpieczne?

– _Maybe yes…, maybe no…_*** – Anik jakby zawahał się w swojej odpowiedzi, ale zaraz ponownie złożył dłonie i czym prędzej wyszedł z pokoju.

------------------------------------------------------------------------

* _Charter flight to Dhaka_ _– Last call_ (ang.) – lot czarterowy do Dhaki – ostatnie wołanie.

** _bondhu_ (bengalski) – przyjaciel.

*** _Maybe yes…, maybe no…_ (ang.) – może jest…, a może nie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: