- W empik go
Skrzydła i kości - ebook
Skrzydła i kości - ebook
Masz tylko dwie możliwości. Możesz stąd uciec albo możesz tutaj umrzeć.
Przeprowadzka do Malumic miała być dla rodziny Bocheńskich nowym startem. Ich
przeszłość roztrzaskała się w drobny mak, kiedy z powodu córki – Kingi, musieli uciekać.
Mieszkańcy z umiarkowanym entuzjazmem przyjmują nowych sąsiadów. W samej rodzinie również nie dzieje się najlepiej. Na dodatek uroda Kingi zwraca uwagę miejscowego chuligana i kilku innych osób.
Kiedy w noc po corocznym festynie chłopak zostaje znaleziony martwy, a Kinga zapada się pod ziemię, Malumice ożywają.
Nie każdy wierzy w niewinność dziewczyny. Nie każdy chce, aby została odnaleziona.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67335-46-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szedł polami. Słońce jeszcze nie wstało, ale ognista łuna pojawiła się już na horyzoncie. Wczorajszy, lekko roztopiony śnieg zamarzł w nocy, a teraz chrupotał pod stopami przy każdym pospiesznym kroku.
Buty mu przemokły. Wilgoć wchodziła gdzieś od spodu, pewnie przez dziury w przetartych podeszwach, ale nie czuł zimna – nawet w reszcie ciała, chociaż wyszedł z domu bez wierzchniego okrycia.
Tylko ten sznur zabrał.
Ściskał go w dłoni przez całą drogę, aż mu palce zdrętwiały z wysiłku i zimna, a zaczerwieniona skóra zesztywniała. O to również się nie troszczył. Czuł się trochę chory, a trochę pijany, chociaż ostatni raz pił wódkę wczoraj i zdążyła już z niego wyparować. Wszystkie siły wkładał w ten wyczerpujący marsz.
Gdy słońce wystawiło pierwsze promienie ponad horyzont, doszedł do zabudowań. W oknach było ciemno, jeszcze pewnie nie wstali. Parę godzin temu by im zazdrościł, bo on nie spał całą noc, a oczy piekły go ze zmęczenia. Wszedł na podwórko tylnym wejściem, od strony ogrodu. Gdy pchnął drewnianą furtkę, kilka siedzących na budynku obok małych ptaszków poderwało się do lotu. Może wróble, a może sikorki, nie zdążył się przyjrzeć. Stajnia stała trochę dalej, więc przeszedł na skos, robiąc na śniegu ślady pomiędzy tymi, które były tu od wczoraj.
Przywiązał sznur do drewnianej belki pod sufitem. Trochę na oślep, po ciemku, bez pewności, czy wytrzyma. Pod ścianą znalazł stary stołek do dojenia krów. Na szczęście tych już tutaj nie było. Nie było też koni ani żadnych innych zwierząt. I bardzo dobrze, nie dałby rady tego zrobić, gdyby patrzyły.
Bał się, ale potrzebował kary.
Zdecydował, że wymierzy ją sobie sam.1
Okruchy z ciasta rozsypały się po stole, ale Jadwiga nie sprzątnęła ich od razu. Poczekała, aż Słaboniowa podsunie sobie talerz pod brodę, a potem szybkim ruchem przetarła podniszczoną ceratę leżącą na blacie. Strzepnęła wszystko na podłogę, ale skrzywiła się lekko, gdy część drobinek wpadła pomiędzy popękane deski.
Przysunęła się do stołu, krzesło skrzypnęło cicho pod jej ciężarem. Odwróciła twarz w stronę okna, a Słaboniowa, jakby czytając jej w myślach, uchyliła firankę, spojrzała na swój dom po przeciwnej stronie drogi, a potem przeniosła wzrok na stojący tuż obok dom sąsiadów. Wąski, dwupiętrowy. Od jakiegoś czasu opuszczony.
– Parę dni temu ktoś się tam kręcił. Dwa auta podjechały – oznajmiła, wciąż trzymając firankę w pomarszczonych dłoniach. – Ale nie widziałam kto. Tylko światło się po kolei w pokojach zapalało.
– Czyli jednak sprzedali. – Jadwiga kiwnęła głową.
– Ludzie mówią, że sprzedali. Stary Piechniczak ledwo umarł, a już wszystkiego się pozbyli. – Kobieta poruszyła się gwałtownie, rozlewając herbatę. – Widzi pani, jakie rzeczy się dzieją? – Była starsza od Jadwigi o niemal piętnaście lat, ale nigdy nie zwracała się do niej po imieniu.
– Dom już im za życia przepisał. Dobrze, że chociaż dali mu ostatni dech wydać, zanim puścili ogłoszenie. Za nic ojca mieli – dodała gospodyni.
Słaboniowa kiwnęła głową. Trochę z niechęcią, a trochę ze smutkiem. Przez chwilę nie mówiła nic.
– A wie pani, kto to od nich odkupił? – Jadwiga podjęła temat. – Ktoś z naszych?
– Pojęcia nie mam. Ale muszą być jacyś obcy. Muszą. Inaczej już dawno byśmy wiedzieli.
Jadwiga wstała. Podeszła powoli do kuchennego pieca stojącego w kącie. Dopiero kończył się luty, dni wciąż były zimne. Siedziała przez pół dnia w kuchni, bo tylko tutaj rozpaliła. Nabrała węgla z wiadra.
– Komu obcemu by się chciało do nas sprowadzać? – rzuciła pytanie w przestrzeń i pociągnęła drzwiczki pogrzebaczem. – Chyba tylko jakimś desperatom.
Machnęła węglem w piec i poczekała chwilę, aż fala ciepła rozgrzeje jej zmęczoną twarz.
Irena kasowała powoli wszystkie produkty znajdujące się w koszyku. Nie musiała się spieszyć – to nie praca w supermarkecie, nikt jej nie będzie poganiał ani rzucał pełnych zniecierpliwienia spojrzeń, jeśli nie będzie szybko przebierać rękami. Nikt też nie zwróci jej uwagi, bo nad wejściem wisiał szyld z napisem, „Irena Ciesielska. Sklep spożywczo-monopolowy”, i jedyna osoba, która mogła tu komuś zwracać na coś uwagę, to ona sama. Poza tym pośpiech był tutaj w ogóle niepotrzebny. Kolejka w jej sklepie nie liczyła nigdy więcej niż trzy osoby.
Do zapełnionej po brzegi foliowej reklamówki dorzuciła jeszcze karton mleka, po nim pokrojoną w plastry wędlinę i podniosła na chwilę głowę, żeby się przyjrzeć klientce. Była w podobnym wieku co Irena, chociaż nie dbała o siebie tak bardzo. Cienkie, jasne włosy związała w luźny supeł, a na czubku głowy widać już było duże odrosty. Starała się wyciągnąć z torebki portfel, w czym przeszkadzało jej uwieszone na ramionach dziecko, na oko dwuletnia dziewczynka. Irena przyglądała się kobiecie już wcześniej, jak nieśmiało krążyła pomiędzy półkami i starannie wybierała artykuły.
Nie mieszkała w ich wiosce.
Na pewno nie, bo Irena znała tu wszystkich.
Mogła zajechać do sklepu przypadkiem, bo czasami wpadali tu ludzie z sąsiednich miejscowości, ale oni nigdy nie robili dużych zakupów. Papierosy, czasem wódka lub ostatnie sztuki chleba pod wieczór. To kupowali u niej. Po resztę rzeczy jechali do marketu do miasta. Tam było taniej.
– Sporo tego – rzuciła Irena z wyuczonym uśmiechem. – Jak na wojnę.
Kobieta lekko się speszyła i wierzchem dłoni, tej, w której trzymała portfel, poprawiła łaskoczący ją po policzku kosmyk włosów.
– Dopiero tu przyjechaliśmy – powiedziała. – To znaczy wprowadzamy się – poprawiła szybko. – Coś trzeba jeść, zanim się urządzimy.
– Do nas się pani przeprowadziła? Do Malumic? – Irena zapytała uprzejmie, ale nie mogła ukryć zdziwienia.
Kobieta skinęła delikatnie głową i ścisnęła mocniej dziecko, które zaczęło się wiercić w jej ramionach.
– Mąż kupił taki stary dom. Trochę okazyjnie. I dostał pracę tu obok, w mieście. – Zawahała się, a potem położyła portfel na ladzie i wyciągnęła rękę w stronę Ireny. – Elka Bocheńska. A to jest Marysia. Przywitaj się, Marysiu, nie wstydź się.
Dziecko popatrzyło na ekspedientkę niechętnie, a potem wtuliło głowę w szyję matki.
– Ciesielska – przedstawiła się Irena, chociaż uważała, że skoro jej nazwisko widnieje przed wejściem do sklepu, nie jest to koniecznością.
Zdziwiła się też, że Bocheńska zdecydowała się na dziecko teraz. Widać przecież było, że jest już po czterdziestce, a nie każdej kobiecie w tym wieku chce się jeszcze zajmować pieluchami. Irenie na przykład już by się nie chciało. Wystarczy, że odchowała jedno. Jedna pyskata córka całkowicie jej wystarczy, na więcej nie ma już siły.
– Ładna dziewczynka – powiedziała. – Ma pani tylko jedno dziecko?
– Tak. To znaczy nie. Przepraszam. Mamy z mężem jeszcze jedno. Też córka, ale starsza. Już dorosła. O ile można mówić, że dwadzieścia lat to już dorosłość.
– To prawie jak moja Oliwia. W tym roku maturę będzie pisać.
Bocheńska znowu skinęła głową, jakby wcale jej to nie obchodziło. A szkoda, bo Irena lubiła się chwalić córką. Oliwia może nie cechowała się wybitną mądrością, ale za to była ładna, a to dla jej matki liczyło się nawet bardziej. Sama osiągnęła w życiu więcej dzięki urodzie, nie wykształceniu.
– Osiemdziesiąt siedem pięćdziesiąt – wyrecytowała kwotę, którą pokazał wyświetlacz kasy. Był to znak, że na dłuższą rozmowę nie miała już ochoty.
Bocheńska zapłaciła. Przerzuciła dziecko na drugie biodro i podniosła wypełnioną po brzegi reklamówkę. Wyszła powoli, siłując się przez moment z drzwiami, które trudno jej było otworzyć.
Do sklepu od razu wszedł ktoś inny. Gdy Irena podniosła głowę znad lady, zobaczyła swoją siostrę. Danka była od niej starsza tylko o dwa lata, ale kiedy stały obok siebie, miało się wrażenie, że różnica jest dużo większa. Irena nie rozumiała, jak można się tak zapuścić. Danka ani trochę o siebie nie dbała – roztyła się i w ogóle zrobiła jakaś taka… Irenie brakowało odpowiedniego słowa, ale gdyby miała przyrównać do czegoś siostrę, byłaby to wielka miska zimnego, rozpaćkanego budyniu. A Irena nie lubiła budyniu. Nawet jeśli był świeży i ciepły.
Ten jej Stachu wyglądał zresztą podobnie i chociaż głupio jej było tak myśleć o własnej siostrze i szwagrze, to nie mogła przestać. Niektórych myśli nie da się wyjąć z głowy.
Posłała Dance sztuczny uśmiech, taki sam, jakim raczyła większość klientów, i od razu wyciągnęła z lodówki dwie wędzone makrele ze świeżej dostawy, które siostra kazała dla siebie odłożyć.
– Nowi przyjechali – powiedziała bez żadnego wstępu i machnęła głową w kierunku drzwi.
– Jacy nowi? – Danka nie zrozumiała.
– Ta, co ją minęłaś przy wejściu. Z dzieckiem. Kupili tu dom. Pewnie ten po Piechniczaku, bo nie słyszałam, żeby coś innego u nas sprzedawano.
Danka wzruszyła ramionami.
– Kupili, to kupili.
– Ale po co? – Irena szybkimi, agresywnymi ruchami owijała ryby cienką folią. – Gdyby go jeszcze po kimś dostali, to rozumiem, mogli się już do niego od biedy wprowadzić. Ale kupowanie domu w wiosce takiej jak nasza jest naprawdę dziwne.
Ostatnie słowa wypowiedziała powoli, żeby siostra zrozumiała ich prawdziwe znaczenie, ale ona nie zwróciła na to uwagi. Odwrócona plecami grzebała już w świeżych bułkach i ładowała je do woreczka. Irena popatrzyła niechętnie na jej szerokie plecy i okropny, ciemny płaszcz.
Z Danką nie dało się rozmawiać o niczym ważnym. Każdy kontakt z nią był męką. Gdyby tylko nie była jej rodziną, nie rozmawiałyby wcale.
– I ta kobieta też jest dziwna – dodała Irena, bo musiała, po prostu musiała to komuś powiedzieć. – Ona jest naprawdę dziwna.2
Dom był stary i brzydki. Z zewnątrz wyglądał jak spróchniałe drzewo powalone przez wichurę. Ciemne dachówki zarosły czymś na bokach i przypominały teraz zasuszoną rybią skórę z odstającymi łuskami. Spod ciemnego tynku gdzieniegdzie prześwitywały kruszące się cegły. Pokręcone starością drzewka owocowe przechylały się bezsilnie i opierały o ściany budynku.
Nic nie zachęcało do wejścia.
A jednak musiała to znowu zrobić.
Kinga podniosła jedno z pudeł ustawionych obok samochodu i ruszyła w kierunku domu. Przeszła przez podparte krzesłem drzwi wejściowe i tym razem patrzyła pod nogi, żeby nie wpaść na wysoki próg. Na dole były dwa pokoje, kuchnia i łazienka, ale tam już zanieśli większość rzeczy. Skierowała się od razu w stronę schodów. Drewniane, wąskie i strome – była pewna, że któregoś dnia z nich spadnie. Jeśli skręci sobie kark, będzie to wyłącznie wina jej ojca.
Weszła na górę, gdzie znajdowały się jedynie dwa pomieszczenia oraz wąskie drzwi, za którymi znalazła wcześniej schody prowadzące na strych. Nie sprawdzała, co jest na strychu, nie spodziewała się tam odkryć niczego ciekawego. Jedno z dwóch pomieszczeń na górnym piętrze miało być teraz jej pokojem.
Rzuciła karton na podłogę i po raz kolejny dzisiaj pomyślała, że nienawidzi tego miejsca. Nie chciała się tu przeprowadzać. To ojciec ją zmusił.
„Tylko na jakiś czas – powiedział. – Musimy poczekać, aż wszystko się uspokoi. Aż ludzie zapomną”.
Ale Kinga wiedziała, że wcale tak się nie stanie. Będą tu siedzieć tak długo, aż się zasiedzą i żadna nowa przeprowadzka nie wejdzie już w grę. Pozostanie jej wtedy tylko jedno wyjście – będzie musiała stąd uciec.
Kopnęła ze złością karton, aż przesunął się pod same drzwi. Usiadła na łóżku, jedynym nowym meblu w tym pomieszczeniu, z trudem powstrzymując się od płaczu. Nie wyobrażała sobie spędzenia tutaj nadchodzącej nocy, a co dopiero – zamieszkania na stałe. Od zapachu domu chciało jej się wymiotować. I nie, nie chodziło o coś konkretnego, o coś, co można wyczyścić, zalać substancjami żrącymi, ale o smród, który wszedł już głęboko w ściany. Coś siedziało w całej tej konstrukcji, nasączyło sobą podłogi, wdarło się w tynk. Czuła, że wciąga to w swoje płuca przy każdym oddechu, nawet tym płytkim. Tego zapachu nie da się pozbyć.
Kinga wiedziała, co to było.
Woń starości. Zapach rozkładu. Ten dom i ten stary człowiek, który tu wcześniej mieszkał, tworzyli jedność. Chociaż staruch umarł, to jego smród nadal pozostaje wewnątrz budynku. Musieliby zburzyć ściany, żeby się go pozbyć, ale wiedziała, że ojciec nigdy tego nie zrobi. Nawet gdyby dał się przekonać, nie ma teraz wystarczających środków.
Wstała, żeby otworzyć okno. Klamka chodziła ciężko, jakby od długiego czasu nikt jej nie używał. Wszystkie okna na dole były już plastikowe, te na górze – jeszcze drewniane, podwójne. Kinga czuła, jak przez szpary wlatuje chłodne powietrze. Powiedzieli jej, że za miesiąc, góra dwa zamówią nowe okna i zrobią remont w górnych pomieszczeniach.
„Najpierw w twoim pokoju, a potem w tym drugim. Tam będzie nasza sypialnia albo pokój dla Marysi. Jeszcze się zobaczy”.
Poczuła na twarzy świeże powietrze, gdy wreszcie udało jej się pokonać obie klamki. Na dworze było cicho, nie to co w mieście. Ciemne chmury wisiały nieruchomo nad miejscowością, w jednym miejscu stapiając się z linią lasu. Wydawało się, że nadchodzi wieczór, chociaż tak naprawdę niedawno minęła dwunasta.
Kinga się odwróciła, gdy usłyszała za sobą jęknięcie niezadowolenia. To ojciec wpadł w pudło, które kopniakiem posłała wcześniej pod drzwi.
– Nie wyziębiaj za bardzo – powiedział sucho. – Napalę w piecu dopiero wieczorem, jak trochę posprzątamy.
Postawił na podłodze wielką walizę i dopiero teraz spojrzał na karton, który się przewrócił. Pochylił się, żeby zebrać rozrzucone rzeczy. Gdy jego ręka powędrowała w stronę podniszczonego brązowego notesu, Kinga do niego doskoczyła.
– Nie dotykaj moich rzeczy! – krzyknęła.
Wrzuciła szybko notatnik do pudła, a po nim resztę rozsypanych przedmiotów. Ojciec się nie odezwał. Czasami wolałaby, żeby okazywał więcej emocji, żeby zaczął się z nią kłócić. Ale on nigdy nie dawał się sprowokować. Im bardziej był na nią zły, tym dłużej milczał.
Elkę udawało jej się doprowadzać czasem do krzyku, ale reagowała tak tylko, gdy ojca nie było w pobliżu. W pozostałych przypadkach pilnowała się i udawała miłą. Kinga już dawno zauważyła, że tamta jest dobra w udawaniu.
– Przypadł ci największy pokój – powiedział ojciec. – Jest dwa razy większy od tego w bloku.
– Jest gówniany.
– Przyzwyczaisz się.
– Nie chcę tutaj mieszkać – wydusiła z siebie powoli. – Nie mogliśmy kupić innego domu?
– Nie, nie mogliśmy. – Ojciec się odwrócił i ruszył wolno w kierunku drzwi. Gdy do nich dotarł, położył rękę na framudze i dodał: – Dobrze wiesz, przez kogo musieliśmy się przeprowadzić.
Wyszedł, nie czekając na odpowiedź.
Ale Kinga bardzo dobrze znała odpowiedź. Powtarzali jej to na okrągło. Wszystko, co się ostatnio stało, stało się tylko przez nią.
Zamknęła okna. Poczuła, że zrobiło się już naprawdę zimno.3
Jadwiga wyszła z kurnika. Niosła niedużą czerwoną miskę wypełnioną jajkami. Gdy doszła już do ganku, zauważyła na drodze tę kobietę. Wcześniej widziała przez okno, jak wychodziła z dzieckiem. Teraz miała dodatkowo w ręce reklamówkę, na oko dosyć ciężką. Szła powoli i mówiła coś do dziewczynki.
Przyjechali tu dwie godziny temu dostawczym samochodem i drugim, zwykłym. Oprócz kobiety z dzieckiem zauważyła też mężczyznę i ładną dziewczynę. Mężczyzna sprawiał wrażenie trochę młodszego od Jadwigi, mógł mieć nie więcej niż pięćdziesiąt lat i wyglądem oraz sposobem chodzenia przypominał jej ojca chłopaka, z którym kiedyś, dawno temu, całowała się dwa razy na tyłach szkoły.
– Dzień dobry – powiedziała głośno i ruszyła w stronę ogrodzenia.
Kobieta się zatrzymała. Zawahała się, bo była już po drugiej stronie ulicy, tuż przy furtce swojego podwórka, ale położyła torbę na ziemi przy posesji i podeszła do Jadwigi.
– Dzień dobry – odpowiedziała.
– Nowi sąsiedzi? – Jadwiga się uśmiechnęła i oparła jedną ręką o ogrodzenie.
– Chyba tak. Właśnie dzisiaj przyjechaliśmy.
– Widziałam właśnie, jak mąż z córką rzeczy do domu noszą. – Jadwiga machnęła ręką w stronę domu naprzeciwko. – Dobrze mówię? To mąż i córka?
Kobieta zmrużyła na chwilę oczy i przytaknęła.
– A to druga córka. – Wskazała na dziecko.
– Ładniutka. A jak się włoski kręcą. – Jadwiga przykucnęła. Z trudem, bo bolały ją nogi, i podała dziewczynce wyciągnięte z miski jajko. – Proszę, weź sobie. Mamusia ci ugotuje na kolację.
Dziewczynka nieśmiało wyciągnęła rączkę, przełożyła ją między prętami ogrodzenia i delikatnie złapała jajko. Przycisnęła je do brzucha jak piłeczkę.
– Gdyby pani chciała więcej jajek, to proszę dać znać. Sprzedaję je dwa razy w tygodniu na targu, ale pani mogę zrobić lepszą cenę. A takie wiejskie jajeczko to zawsze lepsze od tych kupnych.
Jadwiga na dowód swoich słów przechyliła miskę, żeby pokazać zawartość, a potem stuknęła się w głowę, jakby o czymś zapomniała.
– Jadwiga jestem. Jadwiga Hankus – powiedziała. – Jak pani będzie chciała, proszę przyjść kiedyś na herbatę.
– Elżbieta Bocheńska – przedstawiła się kobieta, nie zwracając uwagi na zaproszenie. Zrobiła krok do tyłu, chcąc zakończyć rozmowę, lecz Jadwiga na to nie pozwoliła.
– Dobrze, że państwo takie duże auto mają, wszystko się mieści.
– To nie nasze. – Bocheńska się zmieszała. – Pożyczone. Jutro mąż musi odwieźć.
– A państwo z daleka?
Kobieta wzięła na ręce córkę. Chwilę wcześniej mała zaczęła grymasić i ciągnąć ją za spodnie.
– Z daleka – odpowiedziała bez żadnych konkretów. Jadwiga wyczuła, że teraz nie ma co drążyć. Kiedyś w końcu się dowie.
Usłyszały trzaśnięcie zamykanych drzwi. Z domu Jadwigi wyszedł chłopak.
– A to mój syn, Michał – wyjaśniła. – Chodź, Michałek, przywitasz się z naszą nową sąsiadką.
Chłopak znieruchomiał, popatrzył na kobiety i powiedział coś na tyle cicho, że żadna z nich nie usłyszała. Potem wsadził podbródek w kołnierz kurtki i pobiegł gdzieś za dom.
Gospodyni pokręciła głową.
– Niech pani się nie gniewa – powiedziała. – On jest taki nieśmiały dla nowych ludzi. Chodziłam z nim po różnych doktorach i mówili, że jest trochę opóźniony umysłowo. Ale mnie się nie wydaje. Dla mnie to jest takie wrażliwe dziecko. Chociaż pani pewnie się oburzy, że jakie dziecko, że już dorosły, bo Michał, proszę pani, ma dwadzieścia lat, ale dla matki dziecko to zawsze jednak dziecko. Choćby miał już i sześćdziesiątkę.
– Nic się nie stało – odparła Bocheńska i zrobiła kolejny krok w tył, tym razem trochę większy.
– Wie pani, późno go miałam, tak jakoś to wyszło. – Jadwiga nie przestawała mówić. – Może to dlatego taki jest. – Urwała, gdy zrozumiała, że Bocheńska też ma małe dziecko i że musiała je urodzić nawet później niż ona sama.
Elka spojrzała za siebie nerwowo.
– Bardzo przepraszam – powiedziała – ale ja muszę iść. Tam, w domu, na pewno wszyscy są już bardzo głodni.
– Oj tak, tak. – Jadwiga machnęła ręką. – Niech pani idzie. Nie ma za co przepraszać.
Nowa sąsiadka uśmiechnęła się sztywno na pożegnanie. Podeszła do swojej furtki, postawiła córkę na ziemi i podniosła reklamówkę z zakupami.
Weszła do domu, nie oglądając się za siebie.4
Na dworze jest chłodno, więc Michał wkłada ciemną kurtkę, trochę grubszą od wiatrówki. Wychodzi z domu i słyszy, że woła go matka.
Stoi przy ogrodzeniu, patrzy na niego, a razem z nią patrzy też inna kobieta. Michał nie lubi, kiedy ktoś za długo mu się przypatruje, tym bardziej gdy robi to więcej niż jedna osoba. Matka, zawinięta w starą kurtkę i szalik, wygląda teraz jak żółto-brązowa kulka nabita na dwa grube patyki. Te patyki to jej zwężające się dopiero przy kostkach schorowane nogi, o których marudzi Michałowi bez przerwy.
Ta druga kobieta jest dużo wyższa od matki, ale ma inny kształt. Jak gruby pień albo jedna z tych gipsowych kościelnych figurek. Coś opiera się o jej nogi i na początku Michałowi się wydaje, że to duży pies, ale potem dostrzega zarys dziecka.
– To nie pies. – Cicho i z żalem przeciska słowa przez usta, potem spuszcza głowę i biegnie za dom.
Idzie powoli wzdłuż ściany budynku i trzema palcami, jakby od niechcenia, szura po starym tynku. Czuje, jak chropowaty piasek delikatnie ściera mu opuszki. Gdy ściana się kończy, chłopak przystaje i wychyla głowę tylko troszkę, tak żeby nikt go nie widział, ale żeby on widział wszystko.
Matki nie ma już przy płocie, a kobieta, z którą rozmawiała, wchodzi do domu naprzeciwko. Przez chwilę nic się nie dzieje, a potem z budynku wychodzi mężczyzna, sztywnym krokiem zbliża się do wielkiego samochodu, który Michałowi kojarzy się z białą żabą, i wyciąga z wnętrza dwie torby. Zaraz po nim przy pojeździe pojawia się dziewczyna. Mężczyzna coś do niej mówi, ona odpowiada. Mężczyzna zabiera torby i znika wewnątrz domu.
Michał wychyla głowę jeszcze bardziej. Z tej pozycji trudno dostrzec szczegóły, więc podchodzi bliżej i chowa się tym razem za drzewem.
Dziewczyna jest na coś zła. Drepcze przez jakiś czas wzdłuż samochodu, potem opiera się o jego drzwi i krzyżuje ręce na piersi. Wygląda jak te wszystkie dziewczyny, które Michał pamięta ze szkoły, a które w chwili złości uciekały gdzieś na tył budynku, po kryjomu wyciągały z torebki papierosa i drżącymi rękami wkładały go do ust.
Ale ona nie pali.
Nie jest taka.
Chłopak wytęża wzrok, żeby dostrzec jak najwięcej. Nie jest to łatwe, jednak zauważa, że jej włosy są brązowe i proste, potargane przez wiatr. Cienkie brwi układają się nad oczami w taki sposób, że ma się wrażenie, jakby dziewczyna przez cały czas była zdenerwowana. Jej twarz ma w sobie ostrość i delikatność. Wszystko naraz. Wszystko zmieszane.
Michał stoi za drzewem długo. Stoi tam nawet wtedy, gdy dziewczyna wraca już do domu. Wciąż myśli nad tym, jakimi kolorami mógłby ją namalować, gdyby tylko mu na to pozwoliła.5
Gumowa wykładzina w kuchni nie chciała się jej poddać. W niektórych miejscach brud zszedł od razu, w innych pozostał niewzruszony w postaci wielkich ciemnych plam. Na początku Elka myślała, że to ślady po przypaleniach. Może komuś spadło na ziemię coś rozgrzanego albo gasił na podłodze papierosy. Lecz kiedy przypatrzyła się dokładniej, uznała, że to niemożliwe. Śladów było za dużo i były zbyt gładkie jak na dziury po wypaleniu. Użyła już trzech różnych środków, wypróbowała nawet wybielacz, ale żaden nie dał rady. Wrzuciła szczotkę do miski z wodą i wstała. Chyba zbyt długo pracowała w niewygodnej pozycji, bo teraz bolały ją kolana i plecy.
Spojrzała przez okno, w którym jeszcze nie zawiesili firanek. Na zewnątrz zrobiło się bardzo ciemno. W kuchni nie było lepiej. „Trzeba będzie zmienić żarówkę na mocniejszą”, pomyślała i zmartwiła się trochę, ponieważ nie była to w tym domu pierwsza rzecz, która nadawała się już tylko do wymiany.
Pracy było dużo więcej, niż przewidzieli. Poprzedni właściciele niby posprzątali budynek przed sprzedażą, ale niezbyt dokładnie, a raczej nie na tyle dokładnie, na ile chciałaby Elka. Lata zaniedbań zrobiły swoje i teraz chyba nie dało się już wszystkiego doczyścić.
Wypiła resztkę zimnej herbaty i zajrzała do pokoju obok. Janusz zasnął razem z Marysią na nierozłożonej wersalce. Byli tak zmęczeni, że nie przeszkadzały im zapalone światło i włączony telewizor. Elka wahała się przez chwilę, czy obudzić męża, ale zdecydowała, że najpierw założy poszewki na pościel. Z samego rana musiał przecież zwrócić samochód. Czeka go więc długa podróż, a potem powrót tutaj pociągiem. Pewnie prościej byłoby im skorzystać z usług firmy przeprowadzkowej, ale takie coś wychodziło za drogo. Dlatego Janusz pożyczył auto i musieli się zmieścić ze wszystkim w dwa dni. On przyjechał tu dostawczym busem, Elka – ich starym, wysłużonym samochodem. Po raz pierwszy prowadziła na tak dalekiej trasie.
Nie zabrali dużo rzeczy. Tylko te najpotrzebniejsze. Większość mebli sprzedali razem z mieszkaniem. Tutaj też zostało trochę sprzętu, tego, który jeszcze nadawał się do użycia, bo resztę po śmierci staruszka wyrzucono. Tylko wersalkę i łóżko dla Kingi kupili nowe i na szczęście rodzina po Piechniczaku zgodziła się przypilnować transportu mebli, zanim Bocheńscy przyjechali na miejsce.
Łóżka to w końcu łóżka. Brzydziliby się spać na jakichś starych, używanych. A kto wie, może mężczyzna, który tu mieszkał, umarł właśnie w jednym z nich.
Gdyby Elka miała jakąś szansę wyboru, nigdy nie zgodziłaby się na kupno tego domu. Tak samo jak na wyprowadzkę z miasta. Ale zależało im na niskiej cenie. Zależało im też na czasie. A co równie ważne, Januszowi udało się dostać pracę w okolicy. Nic wielkiego, ale na początek muszą za coś żyć. A jak Marysia trochę podrośnie, Elka również zacznie szukać posady dla siebie.
Wyłączyła telewizor. Wstrzymała na krótko oddech. Oprócz delikatnego pochrapywania męża niczego nie słyszała. Na górze było cicho.
– Co ta dziewczyna tam robi? – rzuciła pytanie w powietrze.
Kinga nie chciała jej pomagać w sprzątaniu. Może to i lepiej, bo kobieta nie zniosłaby jej stale naburmuszonej miny. Oby chociaż zajmowała się czymś pożytecznym u siebie.
Wyciągnęła z torby pościel, tę jasną w krateczkę, i zaczęła wkładać w nią kołdrę. Myślała wciąż o tym, jak dobre i spokojne życie prowadziła wcześniej. Ile miała planów.
I jak ta dziewczyna każdy z nich z rozmysłem zmarnowała.6
Krzysiek Ciesielski próbował kiedyś zliczyć wszystkie kanapki, jakie mógł zjeść w trakcie całego życia. Jeśli przyjąć, że zaczął jako kilkulatek i kontynuował ten proces do dziś, do wieku czterdziestu czterech lat, to jedząc co najmniej jedną kanapkę dziennie, dochodził do pokaźnej liczby.
Już wtedy zmartwiły go te wyliczenia, a dzisiaj, kiedy sobie uświadomił, że ponad połowa zjedzonych przez niego kanapek wychodziła spod rąk Ireny, zmartwił się jeszcze bardziej.
Kanapki jego żony miały w sobie smutek.
Nie chodziło o smak, bo co do tego nie miał nigdy zastrzeżeń. Świeży chleb, dobra wędlina, prawdziwe masło. Irena zawsze przynosiła ze swojego sklepu najlepsze kąski. Nie chodziło też o formę, bo składała je starannie i za każdym razem zawijała w nowy, jasny papier, co nie było takie oczywiste, bo żony niektórych jego kolegów z pracy w imię oszczędności wykorzystywały ten sam woreczek lub kawałek aluminiowej folii po kilka razy.
Krzysiek nie mógł więc narzekać, a mimo to, spożywając właśnie przy swoim biurku drugie śniadanie, czuł, że z każdym kolejnym kęsem chleba i ogonówki jego wnętrze wypełnia się smutkiem i monotonią. Odłożył resztę kanapki na biurko, po czym popił letnią już kawą.
Drzwi jego kantorku otworzyły się niespodziewanie i stanął w nich Wiesław Piątek, właściciel marketu budowlanego, w którym Krzysiek pracował. Nie zapukał, bo on nie pukał do żadnych drzwi w tym budynku – Krzysiek uważał to za jego specyficzny sposób na pokazanie światu, że każdy najmniejszy kawałek marketu jest jego własnością. Nawet w toalecie nie pukał nigdy w drzwi, lecz ciągnął od razu za klamkę, dziwiąc się, że stawia mu opór.
Krzysiek odstawił kubek z kawą i zobaczył, że za Piątkiem wchodzi do pomieszczenia jeszcze inny mężczyzna.
– To pan Ciesielski. – Szef wskazał Krzyśka palcem. – Jest kierownikiem. O wszystkim panu powie.
Mężczyzna skinął głową. Stał nieruchomo, wpatrując się w Krzyśka posępnym wzrokiem spod grubych brwi. Tak samo patrzył kiedyś na niego jastrząb, który przysiadł na chwilę na murku kościoła i siedział tam całe dziesięć minut, nie bojąc się wcale chodzących w pobliżu ludzi.
– Janusz. – Wyciągnął po chwili rękę, a Krzysiek wstał niezgrabnie. Poczuł uścisk tak silny, że niemal zgniatający palce. Co dziwne, nie było w tym geście ani cienia groźby.
Budynek wyglądał jak wielkie akwarium pozbawione wody. Zagracony wysokimi regałami dół i ogromne, puste przestrzenie pod sufitem. Pustka była piękna i niosła spokój, ale gdy opuszczał głowę, widział już tylko napierające na niego, wypchane towarem półki i zdezorientowanych ludzi błądzących pomiędzy nimi.
Janusz był zmęczony i z trudem wyłapywał słowa, które wyrzucał z siebie Ciesielski. Od paru dni pracował do późna, żeby doprowadzić nowy dom do stanu używalności. Jego zmęczenie nie wynikało jednak z wyczerpania. Praca fizyczna nigdy nie stanowiła dla Janusza problemu – miał silny organizm i jeszcze silniejszą wolę. Skąd więc się brała ta apatia? Myślał o tym od wczoraj i tylko jedno rozwiązanie wydawało mu się logiczne. Był za stary na zmiany.
Dawniej potraktowałby to wszystko jako kolejne wyzwanie. Nie raz coś tracił i zyskiwał na nowo. Pracę. Kobiety. Pieniądze. Wiedział, że żadna porażka nie jest do człowieka przypisana na stałe. Nawet jeśli wytatuują mu ją na czole. Może wtedy zapuścić grzywkę lub kupić sobie czapkę z daszkiem.
Ale tym razem było inaczej. Nie miał energii na walkę. Coś tam w środku, coś jak ta mała bateryjka w zegarku, zaczęło się wyczerpywać i Janusz nie był pewien, jak długo jeszcze pociągnie.
– Ja tu pracuję już prawie dziesięć lat – powiedział Ciesielski. – Właściwie od samego początku. Też zaczynałem od najprostszych rzeczy. A wtedy nikt jeszcze nie wiedział, jak się robi w takim biznesie. Nawet sam Piątek prowadził działalność po omacku. Wiesz, ilu ludzi przewinęło się przez sklep w tym czasie? W sensie pracowników.
– Nie wiem – odparł Janusz.
– Chyba z setka. Najszybciej odchodzą ci młodzi. Nie mają siły dźwigać albo nie pasuje im ranne wstawanie. Ale ciebie szef wziął do transportu, więc wiesz, różne godziny pracy. Czasami będziesz mógł pospać.
– Wczesne wstawanie to nie kwestia lubienia. To przyzwyczajenie.
– No tak. Tak. Oczywiście. – Ciesielski trochę się speszył. Potem kiwnął głową kobiecie, która przechodziła przy końcu alejki. Odwzajemniła jego gest. Poprawiła krótkie brązowe włosy i zniknęła, rzucając Januszowi szybkie, choć pełne zaciekawienia spojrzenie.
– To była Ula. Pracuje na kasie. Miła babka, ale męża ma dziwaka.
– Nie lubię plotek – powiedział Janusz. Nie było w tym oceny, raczej sama informacja, ale kierownik odezwał się ponownie dopiero po dłuższym czasie.
– Miałeś już kiedyś do czynienia z branżą budowlaną?
– W pewnym sensie.
Janusz zwolnił kroku. Przypomniał sobie wszystkie minione lata, zwłaszcza dwa ostatnie. W końcu zatrzymał się całkiem, odwrócił w stronę Ciesielskiego i z determinacją powiedział:
– Prowadziłem firmę.
– Swoją firmę?
– Tak. Ale teraz to już nie ma żadnego znaczenia – uciął. Nie miał zamiaru do tego wracać.