Skrzydła nocy - ebook
Skrzydła nocy - ebook
Dziejące się w dalekiej, umownej przyszłości, na zbankrutowanej, siłą przejętej za długi przez obcą rasę Ziemi, „Skrzydła nocy” są piękną, liryczną opowieścią o pielgrzymce starego, beznadziejnie zakochanego, obciążonego poczuciem winy człowieka, przemierzającego ruinę swego świata w poszukiwaniu wiedzy, dającej ukojenie i akceptację, a także zdolnej podnieść ludzkość na nowy poziom rozwoju.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-824-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bałaganiarski, chaotyczny, wręcz groźny i w skutkach niemal apokaliptyczny rok 1968 – rok ofensywy Tet i innych ponurych wydarzeń wojny w Wietnamie, rok zamachów na Roberta F. Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga, rok wkroczenia wojsk rosyjskich na ulice Pragi i kresu czeskiej wolności, rok Narodowej Konwencji Partii Demokratycznej oraz wywołanej przez nią otwartej wojny na ulicach Chicago – mnie osobiście dał poznać smak tego, czego można było się po nim spodziewać, gdy pewnego mroźnego lutowego dnia obudziłem się o wpół do czwartej rano w płonącym domu.
O świcie znałem już najgorszą prawdę. Dach spłonął w całości, księgozbiór podręczny na poddaszu praktycznie przestał istnieć, drugie piętro z pracownią uległo częściowemu zniszczeniu, woda zalała niższe piętra, uszkadzając je w stopniu wymagającym remontu generalnego całego wnętrza. Kolejne dziewięć miesięcy tego przedziwnego, szalonego, koszmarnego roku przeżyłem na wygnaniu z mego wspaniałego nowojorskiego locum, bez chwili wytchnienia, w depresji, w tymczasowych, przypadkowych mieszkaniach, wśród pudeł i skrzyń, z ograniczonym dostępem do książek potrzebnych mi w pracy, papierów i notatek. Do wszystkiego, co niezbędne niezwykle aktywnemu pisarzowi w kluczowym momencie jego pisarskiej kariery.
Tego 1968 roku świat radośnie tracił zmysły. Ja walczyłem, żeby zmysłów nie stracić.
Koszty odbudowy domu okazały się wielkie (i rosły z każdym dniem, bo właśnie rozpoczęła się galopująca, wojenna wietnamska inflacja). Pieniądze z ubezpieczenia, jak to się dzieje zawsze, nie wystarczyłyby na ich pokrycie, a w dodatku zwykły urzędniczy bałagan opóźnił pierwszą płatność o trzy miesiące. Mimo że przez swój wpływ na całe moje życie pożar pozbawił mnie energii, nie miałem wyboru. Usiadłem do pracy, gdy tylko znalazłem kawałek płaskiego miejsca na postawienie nowej maszyny do pisania.
Jako pierwsze po pożarze – zacząłem je pisać po mniej więcej dziesięciu dniach i, choć nie całkiem przytomny, ukończyłem pięć dni później – powstało długie opowiadanie, liczące sobie 19000 słów „Skrzydła nocy”.
Nie miałem wówczas pojęcia, że zacząłem powieść. Byłem zbyt zmęczony, by snuć dalekosiężne plany. Opowiadanie dla jednego z najlepszych magazynów SF miało zarobić dla mnie około pięciuset dolarów – dziś to mniej więcej pięć tysięcy, licząc siłą nabywczą – czyli pozwolić mi przeżyć kilka tygodni.
Najpierw, jak to się zdarzało wielokrotnie przedtem i potem, do głowy przyszedł mi tytuł: „Skrzydła nocy”. Zadałem sobie pytanie: „cóż to właściwie znaczy?”. Pojawiły się obrazy: skrzydlata dziewczyna, niebo pełne statków kosmicznych obcych, inwazja, oślepiony książę. Wystarczyło kilka chwil, bym znał już całą opowieść; jest to proces, którego nie śmiem choćby próbować zrozumieć. Wiedziałem, że to, co się zdarzy, nastąpi w dalekiej przyszłości i że spróbuję użyć charakterystycznie stylizowanego, uroczystego języka. Od samego początku znałem też pierwsze zdanie: „Miasto Roum zbudowano na siedmiu wzgórzach”.
Wziąłem się do pracy. Pisałem najszybciej jak potrafiłem. Frederick Pohl, redaktor „Galaxy”, wówczas najważniejszego magazynu SF, kupił „Skrzydła nocy” równie szybko.
Pora poświęcić kilka słów Fredowi Pohlowi. Piszę te słowa wiosną 2001 roku. Mogę powiedzieć, że od przeszło czterdziestu lat łączy nas bliska serdeczna przyjaźń. Jak to się zdarza w wielu przyjaźniach – i w bardzo wielu małżeństwach – bywało między nami różnie, zdarzały się spory, każdy z nas robił coś, co drugiemu było nie w smak, padały ostre słowa, po czym... pozostawaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Spieraliśmy się o politykę, o to, co pisaliśmy, o kwestię zawodowej odpowiedzialności, o wiele innych rzeczy, w tym naturę i cel fantastyki naukowej. Na początku ja byłem bezczelnym, pozornie niepoprawnym młodym pisarzem, a Fred (który w swoim czasie popełnił większość tych błędów, jakie popełniałem wówczas) czuł się w obowiązku prostować me ścieżki, nie przebierając w słowach. Potem, gdy już dojrzałem i ustatkowałem się, a on popadł w poważne problemy natury osobistej, to ja prawiłem mu kazania, zdarzało się, że nie przebierając w słowach. Dziś, gdy jestem starszym panem, a on panem jeszcze starszym, nie pouczamy się już nawzajem, najwyżej od czasu do czasu któryś z nas zakpi z drugiego, czasem złośliwie, zawsze bez przekonania. W grę najczęściej wchodzi polityka, jako że pod tym względem różnimy się bardziej niż kiedykolwiek.
W każdym razie „Skrzydła nocy” wysłałem Fredowi na początku marca 1968 roku. On też się kiedyś spalił, więc doskonale wiedział, przez co przechodzę. Czek dostałem od niego odwrotną pocztą. Nie przysłał natomiast żadnej informacji o tym, jak bardzo spodobało mu się opowiadanie. Kilka miesięcy później z prawdziwym żalem tłumaczył mi: „Właśnie zorientowałem się, że podyktowałem list do ciebie zaraz potem, jak mi przysłałeś »Skrzydła nocy«, a nikt go nie przepisał i nie wysłał. Bardzo poważne przeoczenie, bo chciałem, żebyś wiedział, jak bardzo mi się podobały i jak cię z ich powodu podziwiałem”. Miło mi było to usłyszeć, bo w międzyczasie posprzeczaliśmy się listownie o dwie kontynuacje. Z wdzięcznością przyjąłem ten pokojowy gest. Ale zaraz po ich napisaniu nie miałem czasu ani głowy, by się przejmować, co Fred kocha i jak szczerze. Liczył się tylko czek na pięćset trzynaście dolarów, którym mogłem zapłacić za kilka tygodni pobytu w wynajętym mieszkaniu.
Następnie, równie szybko, napisałem opowiadanie „Ishmael in Love” dla innego wiodącego w owych czasach magazynu, „Fantasy and Science Fiction”, a potem niewielką książeczkę o cudach chińskiej nauki, przeznaczoną dla młodego czytelnika. Pracowałem w takim tempie, że obie rzeczy skończyłem jeszcze w marcu. Wówczas wiedziałem już, że „Skrzydła nocy” są w istocie pierwszą z trzech części nowej powieści, w której mój bohater miał wkraczać coraz głębiej i głębiej w stworzony przeze mnie świat, by wraz z całą Ziemią odrodzić się i zyskać odkupienie.
Osiemnastego marca poinformowałem Freda Pohla, skądinąd bardzo lubiącego cykle, że zamierzam napisać część drugą i trzecią „Skrzydeł nocy”, mniej więcej tej samej objętości co pierwsza. „Pisz” – powiedział. Następnie poszedłem do Avon Books, jednego z kilku ówczesnych wydawców moich powieści fantastyczno-naukowych i umówiłem się z nimi na wydanie powieściowe. Zaraz po zakończeniu książeczki o chińskiej nauce zacząłem pracę nad drugim długim opowiadaniem, któremu nadałem tytuł „Wśród Pamiętających”.
Skończyłem je w połowie kwietnia, kiedy w wielkim świecie zamordowano Martina Luthera Kinga, a w czarnych dzielnicach wielu amerykańskich miast wybuchły zamieszki, i wysłałem Fredowi. Oczywiście kupił „Wśród Pamiętających”, bo jako redaktor zobowiązał się kupić serię, a jako przyjaciel chciał mi pomóc finansowo w tych trudnych dla mnie czasach. Problemem było tylko to, że opowiadanie niezbyt mu się podobało.
Środkowa część serii, obojętne, opowiadań czy grubych trylogii, zawsze sprawia kłopoty. Z samej swej natury jest bytem przejściowym, wprowadzającym nowy materiał narracyjny, którego obecność musi zostać jakoś uzasadniona przed końcem opowieści, ale nie ma w niej znaczących rozstrzygnięć, bo od tego jest część ostatnia. Fred rozumiał to równie dobrze jak ja, ale Fred prowadził magazyn i wszystko, co w nim publikował, a co nie zostało zapowiedziane jako powieść w odcinkach, musiało być rozsądną całością. Miał wrażenie, że „Wśród Pamiętających” nie spełnia tego warunku i że nowego materiału jest w nim o wiele mniej, niż się spodziewał. Powiedział mi to, nie owijając w bawełnę.
Nie zgodziłem się z nim, co całkiem naturalne. Wymienialiśmy korespondencję w szybkim tempie, a ja broniłem się między innymi tymi słowami: „Mówiąc najprościej, sprzedaję Ci powieść, choć nie taki miałem zamiar, kiedy zaczynałem pisać, a mój obraz tego, czym powinien być i jest środek powieści, nie musi zgadzać się z Twoim obrazem tego, czym powinno być i jest główne opowiadanie numeru”. Przypomniałem mu, że tę samą dyskusję prowadziliśmy przy poprzedniej serii, którą dla niego zrobiłem – pięciu opowiadań składających się na powieść „To Open the Sky”. List zakończyłem tymi słowami: „Nie przyznaję się do złej woli. Zrobiłem co mogłem jak mogłem najlepiej, czasami moje »najlepiej« nie jest wystarczająco dobre dla nas obu. Jestem Ci szczerze wdzięczny, że publikujesz mnie mimo wszystko z nadzieją, że pewnego dnia napiszę coś lepszego. Doskonale zdaję sobie sprawę także z tego, że wymagasz ode mnie więcej niż Twoi czytelnicy. Oczywiście nie mam nic przeciwko temu, skoro Twoje komentarze irytują mnie i motywują do sięgnięcia wyżej. Możesz mi wierzyć lub nie, ale po każdej napisanej stronie słyszę Cię za plecami, cmokającego z niezadowoleniem”.
Stoczyliśmy także bój o tytuł opowiadania. Fredowi, nałogowemu zmieniaczowi tytułów, nie podobało się „Wśród Pamiętających” z powodów, których nie zdołał mi wyjaśnić. Zmienił je na „Perris Way”, co z kolei dla mnie nie miało żadnego sensu. Przeprowadziłem przekonywujący korespondencyjny dowód na przewagę oryginalnego tytułu nad wersją pohlowską, kończąc list słowami „Pewnie i tak nazwiesz je »Perris Way«”. Miałem rację. Cóż, jako redaktor był w prawie. Gdy rok później opublikowałem powieść, przywróciłem „Wśród Pamiętających”.
Do trzeciego opowiadania „Skrzydeł nocy” zabrałem się parę miesięcy później. Nadal mieszkałem w którymś z kolei wynajętym mieszkaniu, nadal pracowałem w improwizowanych warunkach, ale miałem umowy i musiałem się z nich wywiązać. Książka o kalifornijskich sekwojach, kilka artykułów o tematyce archeologicznej dla gazety z Minneapolis, której naczelnym był Clifford D. Simak, powieść dla młodego czytelnika „World’s Fair, 1992”. W tym czasie policja zaatakowała pięć budynków mojej alma mater, Uniwersytetu Columbia, kończąc antywojenny strajk okupacyjny, Francję sparaliżował strajk generalny, Sąd Najwyższy podtrzymał decyzję o uznaniu za przestępstwo palenia kart powołania do wojska, Robert F. Kennedy zginął w zamachu, prowadząc kampanię prezydencką w Los Angeles. Przygnębiony sytuacją osobistą, w świecie pogrążającym się w odmętach szaleństwa, na początku czerwca zacząłem pracę nad trzecią, wiążącą wątki i niosącą odkupienie, częścią „Skrzydeł nocy”. Jej tytuł, „Droga do Jorslemy”, czyli w moim świecie przyszłości: do Jerozolimy, miał odsyłać do duchowego doświadczenia człowieka, który na drodze do Damaszku stał się przyszłym Świętym Pawłem.
Fred Pohl znów miał wiele zastrzeżeń do tekstu, o czym poinformował mnie, nie przebierając w słowach. I znów go kupił. A także uprzedził, że zamierza zmienić tytuł. Być może „Droga do Jorslemy” za bardzo kojarzyła mu się ze starym filmem z Bobem Hope i Bingiem Crosby. Nawet nie próbowałem z nim walczyć. Zrobiłem, co do mnie należało, napisałem książkę, rok 1968 trwał i trwał, a mnie czekała następna książka: powieść pod tytułem „Across a Billion Years”.
Opowiadanie „Skrzydła nocy”, pierwsze z trzech, opublikowane zostało w lipcu, w wydaniu Galaxy datowanym na wrzesień 1968. Natychmiast podbiło serca czytelników i kiedy pojawiłem się na World Science Fiction Convention w Berkeley, w Kalifornii (rozruchy w Parku Ludowym, dosłownie za rogiem, trwały w najlepsze, po korytarzach snuł się dym granatów łzawiących), usłyszałem o nim wiele miłych słów. Opowiadanie numer dwa, pod tytułem „Perris Way”, opublikowane zostało w numerze oznaczonym listopad 1968, a ostatnie, pod tytułem „Do Jorslemy”, w lutym 1969.
Fred prowadził wśród czytelników ankietę na najlepsze opowiadanie Galaxy i jej siostrzanego magazynu „If”. W połowie grudnia 1968 roku – mieszkałem już wówczas we własnym domu, choć był zaledwie w połowie wykończony, a trzej astronauci programu Apollo dokonali dzieła historycznego: okrążyli Księżyc – dowiedziałem się od niego, że w głosowaniu wstępnym czytelnicy zakwalifikowali do finału „Skrzydła nocy” i „Perris Way”, a także moją powieść „Człowiek w labiryncie” z „If”. Świętość charakteru powstrzymała mnie od przypomnienia mu, jak bardzo nie lubił „Perris Way”, zasugerowałem tylko, żeby może usunął je z listy. Dwa opowiadania jednego cyklu nie powinny konkurować ze sobą nawzajem.
Mogłem sobie oszczędzić gadania, w głosowaniu zwyciężył bowiem „Człowiek w labiryncie”. „Skrzydła nocy” musiały poczekać na zaszczyty. Wiosną 1969 roku znalazły się w finałowej piątce kandydatur do Nebuli w kategorii dłuższe opowiadanie, ale przegrały z „Jeźdźcami smoków” Ann McCaffrey. Kilka miesięcy później, konkurując w tej samej grupie pięciu tytułów, zdobyły nagrodę Hugo dla najlepszego dłuższego opowiadania. Powieść zaś, złożona z trzech opowiadań po ich niewielkich przeróbkach i z nieznacznym dodatkiem tkanki łącznej, opublikowana we wrześniu 1969 roku, przełożona na wiele języków, znalazła się na wielu listach najlepszych powieści SF, a teraz pojawia się w nowym wydaniu. Dokonałem w niej kosmetycznych zmian stylistyki i poprawiłem większość (mam nadzieję, że wszystkie) literówek, których przez lata trochę się pojawiło. To wydanie należy uznać za ostateczne.
Robert Silverberg
Czerwiec, 20011
Miasto Roum zbudowano na siedmiu wzgórzach. Mówią, że było stolicą ludzkości w jednym z wcześniejszych cykli, lecz o tym nie wiem nic, bo zadaniem mej gildii była Straż, nie Pamiętanie. A jednak gdy po raz pierwszy ukazało się mym oczom na południu, oświetlone promieniami zachodzącego słońca, poznałem, że w minionych czasach musiało wiele znaczyć, a i dziś było wielkie i mieszkało w nim wiele tysięcy dusz.
Jasne, o barwie kości, wieże Roumu rysowały się wyraźnie na tle ciemniejącego nieba. Mrugające światła wabiły. Po mojej lewej ręce niebo płonęło chwałą, choć słońce ustępowało pola ciemności, a pasma lazuru, fioletu, szkarłatu wiły się i splatały w tańcu sprowadzającym na świat noc. Po mojej prawej ręce królowała czerń. Próbowałem rozpoznać siedem wzgórz, nie rozpoznałem ich, a jednak ani przez chwilę nie wątpiłem, że to musi być dostojny Roum, ku któremu skręcają wszystkie drogi. Czułem zachwyt. I szacunek dla dzieła sprzed tak wielu lat, dzieła naszych dziadów.
Odpoczywaliśmy przy długiej prostej drodze z dobrym widokiem na miasto.
– Jest ogromne – powiedziałem. – Znajdziemy pracę.
Przy mym boku Avluela poruszyła delikatnymi skrzydłami.
– A jedzenie? – spytała wysokim, śpiewnym głosem. – Dach nad głową? Wino?
– To też. To też.
– Jak długo idziemy, Strażniku? – spytała.
– Dwa dni. Trzy noce.
– Gdybym leciała, trwałoby to krócej.
– Dla ciebie – powiedziałem. – Zostawiłabyś nas za sobą i nigdy byśmy się już nie spotkali. Naprawdę tego chcesz?
Podeszła, otarła się o szorstkie płótno rękawa, a potem przytuliła się do mnie jak mógłby to zrobić rozpieszczony kot. Rozwinęła skrzydła, szerokie, cienkie niczym utkane z pajęczyny; widziałem przez nie zachód słońca, światło zapadającego zmierzchu, łagodne, rozproszone, magiczne. Odetchnąłem zapachem jej kruczoczarnych włosów. Wyciągnąłem ręce, objąłem smukłe, chłopięce ciało.
– Przecież wiesz, jak bardzo pragnę pozostać przy tobie na zawsze, Strażniku. Na zawsze!
– Wiem, Avuelo.
– Będziemy szczęśliwi? W Roumie?
– Będziemy szczęśliwi – obiecałem i wypuściłem ją z objęć.
– Nie wejdziemy do miasta? Teraz?
– Sądzę, że lepiej zrobimy, czekając na Gormona – powiedziałem. – Wkrótce powinien wrócić, przynieść wieści.
Nie chciałem mówić jej, jak bardzo jestem zmęczony. Była przecież dzieckiem, liczącym sobie zaledwie siedemnaście wiosen. Cóż mogła wiedzieć o dolegliwościach wieku? A ja byłem stary. Nie tak stary jak Roum, ale stary.
– Czekamy – powiedziała. – Czy mogę polecieć?
– Polecieć? Tak. Oczywiście, tak.
Kucnąłem przy naszym wózku. Rozgrzałem ręce nad pulsującym generatorem. Avluela przygotowywała się do lotu. Najpierw zdjęła ubranie, bowiem kruche skrzydła nie zdołałyby unieść jego ciężaru. Szybko i zręcznie zrzuciła z drobnych stóp przezroczyste, niczym ze szkła, pęcherze, zdjęła czerwoną kurtkę i miękkie, futrzane legginsy. Gasnące światło zachodu obmyło jej smukłą sylwetkę. Jak wszyscy Latacze posiadała tylko konieczne minimum ciała: zaledwie zaznaczone piersi, płaskie pośladki, uda tak chude, że kiedy stała na baczność, pojawiała się między nimi kilkucentymetrowa szczelina. Czy ważyła więcej niż nasz ziemski cetnar? Bardzo wątpię. Ilekroć tak na nią patrzyłem, czułem obrzydzenie do samego siebie, niezdarnego, przykutego do ziemi, tak... cielesnego. A przecież jestem drobnym mężczyzną.
Przyklękła na poboczu. Zaciśnięte w pięści dłonie oparła na ziemi. Pochyliła głowę, dotknąwszy czołem kolan. Wyszeptała nieznane mi rytualne zaklęcie Lataczy. Jej kruche skrzydła zadrżały, nabrały życia, rozpostarły się; powiewały niczym płaszcz w podmuchach wiatru. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, jak coś tak delikatnego potrafi unieść z powierzchni ziemi człowieka, choćby ludzką drobinkę jak moja Avluela. To nie były skrzydła jastrzębia, lecz motyla, żyłkowane, przezroczyste, tu i ówdzie ozdobione barwnymi plamami: hebanowoczarnymi, turkusowymi, szkarłatnymi. Bardzo wytrzymałe więzadła mocowały je do płaskich mięśni pod ostrymi łopatkami. Avlueli brakowało jednak silnego mostka stworzeń latających, a także pasów mięśni prążkowanych, bez których lot wydaje się niemożliwy. Och, wiedziałem, że Latacze nie zawdzięczają opanowania swej sztuki wyłącznie mięśniom, że tę niezwykłą zdolność uzyskują dzięki praktykom wręcz mistycznym. Niech i tak będzie. Ja, jeden ze Strażników, sceptycznie patrzyłem na praktyki co bardziej fantastycznych gildii.
Avluela wypowiedziała należne formuły. Wstała, chwyciła wiatr, uniosła się w powietrze na kilkadziesiąt centymetrów. Znieruchomiała zawieszona pomiędzy niebem a ziemią, tylko jej skrzydła poruszały się szybko. Noc jeszcze nie nadeszła, a skrzydła Avlueli były skrzydłami nocy. Za dnia nie mogła latać, za dnia straszne ciśnienie wiatru słonecznego rzuciłoby nią w dół. I ta pora, zawieszona między zmrokiem i ciemnością, nie była najlepszą do lotów. Widziałem, jak resztka światła znosi ją na wschód, jak dziewczyna porusza gwałtownie nie tylko skrzydłami, lecz i ramionami. Widziałem jej ściągniętą wysiłkiem twarzyczkę. Widziałem wargi, poruszające się, wypowiadające słowa zaklęć. Wygięła się nagle i wyprostowała, głowa w jedną stronę, pupa w drugą. Zawisła poziomo, twarzą w dół. Skrzydła walczyły z opierającym się im powietrzem.
Leć, Avluelo! Leć!
Avluela poleciała, jakby samą siłą woli zdolna była pokonać moc nadal tlącego się światła.
Z wielką przyjemnością przyglądałem się nagiemu ciału na tle ciemnego nieba. Mogłem obserwować je bez problemu, bo my, Strażnicy, mamy bystre oczy. Uniosła się na wysokość swego pięciokrotnego wzrostu, a jej w pełni rozłożone skrzydła zasłaniały mi częściowo widok na Roum. Pomachała do mnie. Posłałem jej pocałunek, wypowiedziałem słowa miłości. Strażnicy nie żenią się, nie mają też potomstwa, lecz Avluela była dla mnie jak córka. Czułem dumę z jej lotu. Spotkaliśmy się w Agupcie, wędrowaliśmy razem od roku, a mnie już wydawało się, że znam ją całe długie życie. Od niej brałem siłę w chwilach słabości. Nie wiem, co ona brała ode mnie: bezpieczeństwo, wiedzę, poczucie ciągłości z czasami sprzed jej narodzin? Miałem tylko nadzieję, że kocha mnie tak, jak ja kocham ją.
Wzleciała wysoko. Wzbijała się, krążyła, nurkowała, wirowała, tańczyła. Długie czarne włosy miękko spływały jej z głowy. Ciało wydawało się zaledwie przypadkowym dodatkiem do pary ogromnych skrzydeł – lśniących, pulsujących, rozświetlających noc. Uniosła się jeszcze wyżej, manifestując radosną wolność od grawitacji, pozostawiając w dole mnie, istotę ciężką i niezdarną. Nagle, jak smukła rakieta, pomknęła w kierunku Roumu. Widziałem jej stopy oraz czubki skrzydeł. A potem nie widziałem już nic.
Westchnąłem. Włożyłem dłonie pod pachy, by choć trochę je ogrzać. Jak to możliwe, że tak dotkliwie odczuwałem chłód zimy, a dziewczynka, Avluela, wznosiła się do nieba radosna i naga?
Nadeszła dwunasta z dwudziestu godzin. Czas, bym wypełnił nałożony na mnie obowiązek Straży. Podszedłem do wózka, otworzyłem skrzynki, przygotowałem instrumenty. Niektóre tarcze pożółkły i wyblakły, z igieł wskaźników spełzła fosforyzująca farba, obudowy szpeciły plamy morskiej wody, pamiątka z czasów, gdy na Ziemskim Oceanie zaatakowali mnie piraci. Rozpocząłem przygotowania, wytarte, popękane przyciski i dźwignie łatwo poddawały się dotykowi mych dłoni. Najpierw modlisz się o czysty, wnikliwy umysł, potem nawiązujesz łączność z instrumentami, a dopiero potem rozpoczynasz Straż, badasz gwiaździste niebo w poszukiwaniu wrogów ludzkości. Takie miałem umiejętności i tym się zajmowałem. Chwyciłem rączki, położyłem palce na przyciskach. Opróżniłem umysł, byłem gotów złączyć się w jedno z zespołem moich aparatów.
Zaledwie zdążyłem przekroczyć próg świadomości, dopiero wchodziłem w pierwszą fazę Straży, kiedy za moimi plecami rozległ się głęboki, dźwięczny głos.
– Jak leci, Strażniku?
Oparłem się ciężko o wózek. Tak nagłe, niespodziewane oderwanie od pracy wywołuje wręcz fizyczny ból. Przez chwilę czułem szpony zaciskające się na mym sercu. Twarz mi płonęła, nie mogłem skupić wzroku, gardło miałem suche. Najszybciej jak to możliwe przedsięwziąłem środki zapobiegawcze, złagodziłem szok metaboliczny, oderwałem się od instrumentów. Ukrywając drżenie, odwróciłem się powoli.
Za mną stał beztroski Gormon, ostatni członek naszej małej grupki. Uśmiechał się, jakby moje cierpienie go rozweselało, a ja nie mogłem się na niego gniewać. Nie okazuje się gniewu komuś, kto nie należy do żadnej gildii, niezależnie od rozmiaru prowokacji.
Niechętnie, z wysiłkiem, spytałem go, czy dobrze wykorzystał czas.
– Bardzo dobrze – powiedział. – Gdzie Avluela?
Podniosłem palec do nieba. Gormon skinął głową.
– Czego się dowiedziałeś? – spytałem.
– Że przed sobą mamy Roum, z całą pewnością.
– W to przecież nie wątpiliśmy.
– Ja wątpiłem. Ale teraz mam dowód.
– Tak?
– W nadkieszeni. Patrz.
Wyciągnął torbę spod tuniki. Postawił ją obok mnie, na chodniku, i rozciągnął tak, by móc włożyć do środka obie dłonie. Postękując cicho, wyjął z niej z wysiłkiem coś ciężkiego, biały kamień, tak, zobaczyłem długą białą kolumnę, kanelowaną, zniszczoną przez czas.
– Ze świątyni imperialnegoego Roumu – oznajmił z dumą.
– Nie powinieneś jej zabierać.
– Zaczekaj! – krzyknął. Znów sięgnął do nadkieszeni. Tym razem wyciągnął garść metalowych krążków. Rzucił mi je pod stopy.
– Monety! Pieniądze! Spójrz na nie, Strażniku. Spójrz w twarz cesarzom!
– Komu?
– Starożytnym władcom. Nie znasz historii wcześniejszych cykli?
Przyglądałem się mu z zainteresowaniem.
– Twierdzisz, że jesteś partaczem, Gormonie. Czy to możliwe, byś był Pamiętającym i ukrywał przede mną ten fakt?
– Spójrz mi w twarz, Strażniku. Czy mogę należeć do gildii? Czy któraś z nich przyjęłaby Odmieńca?
– To prawda – przyznałem.
Złotawe ciało, gruba, jakby nawoskowana skóra, czerwone źrenice, twarde ząbkowane wargi. Gormona wyhodowano na środkach teratogennych. Był potworem, na swój sposób przystojnym, a jednak potworem. Nie stosowały się do niego prawa i zwyczaje ludzkości, tak jak praktykuje się je w Trzecim Cyklu cywilizacji. Gildia Odmieńców nie istnieje.
– Jest tego więcej – oznajmił.
Nadkieszeń ma pojemność nieskończoną. Jeśli zajdzie taka potrzeba, w jej szary elastyczny otwór można włożyć cały świat, a jednak nie będzie dłuższa od ramienia mężczyzny. Gormon zaczął z niej wyciągać części jakichś maszyn, szpule do czytania, zobaczyłem kanciasty odłamek brązowego metalu, być może jakieś antyczne narzędzie, trzy prostokąty błyszczącego szkła, pięć kartek papieru – papieru! – i mnóstwo innych reliktów, pamiątek z przeszłości.
– Widzisz, Strażniku – cieszył się. – Warto było nadłożyć drogi. Bo to nie są jakieś przypadkowe trofea. Wszystko zapisano, wszystko oznaczono: warstwa, przypuszczalny wiek, pozycja in situ. Mamy tu wiele tysięcy lat miasta Roum.
– Uznałeś, że wolno ci zbierać cenne przedmioty? – spytałem z powątpiewaniem.
– Dlaczego nie? Komu będzie ich brakowało? Kto w tym cyklu interesuje się przeszłością?
– Pamiętający.
– Autentyczne przedmioty nie są im potrzebne do pracy.
– A tobie do czego są potrzebne?
– Interesują mnie, Strażniku. Jestem partaczem ale czy oznacza to, że nie wolno mi interesować się nauką? Czy potworowi nie wolno poszukiwać wiedzy?
– Wolno, oczywiście, że wolno. Poszukuj sobie, czego chcesz, wypełniaj życie, jak chcesz. Przed nami Roum. Wejdziemy do miasta o świcie. Mam nadzieję na znalezienie tam pracy.
– Z tym możesz mieć trudności.
– Jak to?
– W Roumie jest niewątpliwie wielu Strażników. Może się okazać, że na twoje umiejętności nie ma wielkiego popytu.
– Poszukam protekcji księcia Roumu – powiedziałem.
– Książę Roumu jest człowiekiem twardym, zimnym i okrutnym.
– Dużo o nim wiesz?
Gormon wzruszył ramionami.
– Coś wiem. – Zaczął pakować swe zbiory do nadkieszeni. – Ale spróbuj, Strażniku, spróbuj. Co masz do stracenia?
– Istotnie. Nic.
Gormon roześmiał się. Ja się nie śmiałem.
Gdy on bawił się świadectwami przeszłości, ja wpadałem w coraz głębszą depresję wywołaną jego słowami. Taki był pewny siebie w naszym chwiejnym świecie, choć nawet nie należał do gildii, ten zmutowany potwór, człowiek od pierwszego rzutu oka nieludzki, taki opanowany, taki swobodny. Żył, nie poświęcając uwagi nieszczęściom, kpił z przyznających się do strachu.
Gormon wędrował z nami od dziewięciu dni. Spotkaliśmy się w starożytnym nadmorskim mieście na południu, u stóp wulkanu. Nie proponowałem mu, żeby do nas dołączył, sam się wprosił, a że wstawiła się za nim Avulela, nie mogłem protestować. Drogi o tej porze roku są zimne i ciemne, nie brak przy nich groźnych zwierząt i starszy człowiek, wędrujący z młodą dziewczyną, może tylko cieszyć się z towarzystwa kogoś odpowiednio silnego. A jednak były chwile, kiedy żałowałem, że jest z nami. Na przykład ta chwila.
Wolnym krokiem podszedłem do moich urządzeń. Gormon odprowadził mnie wzrokiem.
– Czyżbym przerwał ci Straż? – spytał.
– Przerwałeś – przytaknąłem, nie podnosząc głosu.
– Przepraszam. Idź, zacznij od nowa. Zostawię cię w spokoju.
Uśmiechnął się do mnie swym charakterystycznym krzywym, lecz olśniewającym uśmiechem, tak pełnym wdzięku, że w jednej chwili usunął żądło mimowolnej arogancji z wypowiedzianych słów.
Przesunąłem dźwignie, wcisnąłem przyciski, wbiłem wzrok we wskaźniki, lecz nie osiągnąłem stanu Strażowania. Nie potrafiłem uwolnić się od ciężaru bliskości Gormona i obawy, że znów, mimo obietnic, boleśnie zakłóci mi koncentrację. W końcu odwróciłem się na pięcie. Gormon stał po przeciwnej stronie drogi. Zadarł głowę, wypatrywał Avlueli. Popatrzył na mnie, nim skończyłem się obracać.
– Coś nie tak, Strażniku?
– Nie. Chwila nie sprzyja mej pracy. Zaczekam.
– Powiedz mi... jeśli wrogowie Ziemi zechcą przybyć do nas z gwiazd, czy twoje maszyny ci o tym powiedzą?
– Ufam, że tak.
– A potem?
– Poinformuję Obrońców.
– I tak dokonasz dzieła życia?
– Być może – przyznałem.
– Ale dlaczego jest was cała gildia? Dlaczego nie istnieje jakieś centrum, z którego Strażnicy penetrują niebo? Po co komu banda włóczęgów wędrujących z miejsca na miejsce?
– Im więcej jest punktów, z których prowadzimy obserwacje, tym większa szansa wczesnego wykrycia inwazji.
– A więc Strażnik może włączyć maszyny i nie zobaczyć niczego, choć napastnik już tu jest?
– Możliwe. I dlatego praktykujemy nadmiarowość.
– Czasami mam wrażenie – Gormon roześmiał się – że mocno z nią przesadzacie. Wierzysz w inwazję? Naprawdę?
– Wierzę – odparłem urażony do żywego. – Bez tej wiary moje życie nie miałoby sensu.
– Czego ludzie z gwiazd mogliby chcieć od Ziemi? Co my tu właściwie mamy, poza resztkami dawno upadłych imperiów? Na co byłby im żałosny Roum? Perris? Jorslema? Miasta w ruinie, pod władzą skretyniałych książąt. Odwagi, Strażniku! Przyznaj, że inwazja jest mitem, a ty cztery razy dziennie wykonujesz czynności pozbawione sensu.
– Moim zawodem i moją nauką jest Strażowanie. Twoją jest wykpiwanie. Niech każdy z nas robi to, w czym się wyspecjalizował, Gormonie.
– Wybacz mi – powiedział Odmieniec z udaną pokorą. – Idź. Strażuj.
– Taki mam zamiar.
Gniewny powróciłem do swoich instrumentów. Postanowiłem, że zignoruję każdą zaczepkę, choćby najbrutalniejszą. Na niebie pojawiły się gwiazdy, patrzyłem na ich płonące konstelacje, mój mózg automatycznie rejestrował wielość światów. Strażujemy, pomyślałem. Czuwamy, a kto chce kpić, niech kpi.
Otworzyłem się na Straż.
Zacisnąłem dłonie na uchwytach, poczułem przepływającą przeze mnie moc. Wysłałem umysł w niebo, szukałem nim wrogich istot. Cóż za ekstaza! Cóż za nieprawdopodobna wspaniałość! Ja, który nigdy nie opuściłem naszej maleńkiej planetki, wędrowałem teraz przez czarną pustkę, do gwiazdy – do płonącej gwiazdy – wśród planet kręcących się jak bączki, a kiedy tak wędrowałem, napotykałem wpatrzone we mnie twarze, niektóre bezokie, inne z wieloma oczami; bogactwo mnóstwa galaktycznych ras jakby na wyciągnięcie ręki.
Szukałem możliwych skupisk nieprzyjaznych sił. Szukałem placów musztry, szukałem obozów wojskowych. Szukałem, jak kilka razy dziennie od lat, przepowiedzianych nam wrogów, zapowiedzianych najeźdźców, mających u kresu dni przejąć nasz zniszczony świat.
Niczego nie znalazłem. Wyszedłem z transu spocony, wyczerpany. I zobaczyłem lądującą Avluelę.
Opadła delikatnie jak piórko. Gormon zawołał ją, podbiegła do niego, naga, z podskakującymi małymi piersiami, skoczyła, taka drobna, w jego potężne ramiona. Przytulił ją, nie jak mężczyzna kobietę, lecz radośnie, jak przyjaciela. Ona też go uścisnęła, a potem spojrzała na mnie.
– Roum – wydyszała. – Roum!
– Widziałaś Roum?
– Widziałam wszystko! Tysiące ludzi! Światła! Bulwary! Bazar! Ruiny sprzed wielu cykli! Och, Strażniku, Roum jest taki wspaniały!
– A więc cieszysz się ze swojego lotu, prawda?
– To był cud!
– Jutro wejdziemy do miasta i zamieszkamy w nim – powiedziałem.
– Nie, Strażniku. Dzisiaj! Dzisiaj! – Avluela cieszyła się jak dziecko, buzię miała zaróżowioną z podniecenia. – Przecież to tylko kilka kroków. Popatrz! To tam!
– Powinniśmy odpocząć – zaprotestowałem. – Nie chcemy przecież pojawić się w Roumie zmęczeni.
– Odpoczniemy w mieście – upierała się dziewczyna. – Zgódź się! Spakuj! Odbyłeś Straż, prawda?
– Tak, odbyłem.
– No to jedźmy! Do Roumu. Do Roumu!
Spojrzałem błagalnie na Gormona. Zapadła noc. Powinniśmy rozbić obóz, zaznać kilku godzin snu. I tym razem Gormon opowiedział się po mojej stronie.
– Strażnik ma rację – powiedział do Avlueli. – Powinniśmy odpocząć. Wejdziemy do Roumu o świcie.
Dziewczyna nadąsała się, bardziej niż kiedykolwiek wyglądała na dziecko. Jej skrzydła opadły, wąskie plecy się zgarbiły. Niechętnie zwinęła skrzydła, aż stały się nie większymi od pięści garbami. Zebrała swe porozrzucane przy drodze rzeczy. Ubrała się, a my w tym czasie zakładaliśmy obozowisko. Rozdałem im jedzenie w pastylkach, po czym rozeszliśmy się do naszych indywidualnych pojemników. Zapadłem w płytki sen. Śniła mi się Avluela, jak namalowana na tle rozpadającego się Księżyca, i latający z nią Gormon.
Wstałem dwie godziny przed świtem. Odprawiłem pierwszą Straż nowego dnia, podczas gdy moi towarzysze spali, a potem obudziłem ich i ruszyliśmy razem do baśniowego cesarskiego miasta, imperialnego Roumu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.