- W empik go
Skrzypeczki płanetników - ebook
Skrzypeczki płanetników - ebook
W przeddzień szesnastych urodzin Tomek otrzymuje od swojego dziadka niezwykły prezent – bardzo stare skrzypce. Nastolatek zauważa, że w instrumencie drzemie niezwykła moc: nawet delikatne poruszenie strun ma wpływ na zmianę pogody. Wkrótce do Tomka przybywają trzej płanetnicy – demony żyjące w chmurach, i domagają się zwrotu skrzypiec, twierdząc, że niegdyś należały do nich. Tomek nie chce się na to zgodzić. Wykonana przez niego kunsztowna improwizacja przywołuje potężną burzę i rzuca Tomka wraz z jego siostrą, Luizą, w wir czasu. Do jakiej odległej rzeczywistości trafią i czy będą potrafili stamtąd wrócić?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-808-3 |
Rozmiar pliku: | 770 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Sława wam, ludziska! – Wódz osady wydawał się niewzruszony zapowiedzią burzy. Zmrużył jedno oko i jeszcze raz zawołał: – Sława!
– Sława! – chóralnie odpowiedziało zgromadzenie.
Popatrzył na sposępniałe twarze i pogładził się po siwiejącym wąsie. Znów przymknął powiekę, jakby nie kontrolował swej mimiki. Zanim przemówił, mruknął coś pod nosem, dając sobie czas na zastanowienie.
– Zwołałem was tutaj, coby słowa zasięgnąć i zaradzić na frasunek – rzekł w końcu. – Tajemnicą nie jest, że młodzian Gniewomir to psotnik i hultaj niemożebny. Nam ci on żyć w spokoju nie daje. Figle mu w głowie i swawole. Nastał czas, aby ukrócić jego siupy.
Wszyscy zebrani twierdząco pokiwali głowami. Każdemu chłopaczyna wszak zalazł za skórę.
– Powiadajcie, jakich łapserdak dopuścił się wyczynów! Powiadajcie głośno!
Naraz zrównoważonych dotychczas mieszkańców opanowało rozeźlone poruszenie. Zaczęli krzyczeć i wymachiwać rękami. Żalów i pretensji nie było końca, a z powstałego tumultu Wojsław nie potrafił zrozumieć ani jednego zdania. Oniemiały wstrzymał oddech, przyglądając się wrzeszczącej gromadce. Znieruchomiał na chwilę, po czym uznał, iż musi użyć swego przywódczego autorytetu.
– Cichajta wszyscy! – zaryczał jak dorodny tur. – Cichajta, bo nijak mnie zmiarkować, co gadacie! Nie wszyscy naraz! Kowalowo, zacznijcie pierwsza!
Wywołana kobiecina wyszła przed szereg i kiedy reszta przymilkła, rozpoczęła opowiastkę o swej krzywdzie.
– A powiem wam, powiem! Jajka ci on zamienił!
– Jakie jajka? – zawołał ktoś zdumiony.
– A jajka! – potwierdziła gniewnie, a jej pyzate lico napłynęło purpurą. – Kurze na kacze!
– No i co się stać miało, Kowalowo? – zainteresował się Wojsław.
– Ano, kwoka te jajka wysiedziała i kacze pisklaki ze skorup wyszły, nie kurze… A kaczki, jak to kaczki, ciach do sadzawki i popłynęły na samiuśki środeczek. A kura to nie zwierz wodny, taplania w moczarach nie umie. Mało się biedulinka nie utopiła, na ratunek za żółciakami pędząc. Jajek mnie ci ona do pory tej znosić nie chce, tak się jej we łbie pozamieniało!
– Ukarać, Gniewomira, łotra! Ukarać! – zawyrokował postawny woj, a rozsierdzona czereda powtórzyła jego wezwanie niczym echo w prastarym borze.
– Cichajta! Postępek to niecny! A tobie, drwalu Chociemirze, co ci szkodnik takiego uczynił?
– A tak! To było tak! – Krępawy jegomość oparł się o siekierę. – Razu pewnego srodze żem popracował w lesie i śpik mnie położył pod drzewo, takim był umęczony. Śpię ja w najlepsze, a tu jak co nie grzmotnie za uchem!
Gwałtownie podniósł swe narzędzie pracy. Wybałuszył gały i otworzył gębę, jakby ujrzał nocną marę. Tłumek nieco się rozstąpił, zawodząc z przestrachem na widok tej pozy.
– I co dalej było, co?
– Ano, zerwał się żem na równe nogi, a tu w chodakach podeszew brak – opowiadał, nie opuszczając ostrza. – A dookoła osetu suchego łan cały. Kolce kłujące jak pierun! Sprawiłem podskoków kilka i jakimścik to sposobem z ciernistego poletka żem nawiał. Myślę sobie, ja cię, bratku, urządzę! Wpadnij w moje łapy, to ja cię spiorę! Za siekierę z tej złości złapałem i zamachłem się z sił całych, ino ten młody złoczyńca trzonek sadłem gęsim nasmarował i poleciał mi topór hen, hen, między krzaki! A to zła wróżba! Nieszczęście przyjdzie jakie, żem siekierą w lesie rzucił.
– Pokarać Gniewomira! Pokarać go! – zgromadzenie wzniosło jednomyślny okrzyk.
– A mnie ci on gliną komin zalepił! Małośmy się w chacie nie podusili! – krzyknęła Mysława.
– A memu kotu wąsy obciął! – zawtórowała Czębira. – Dwa księżyce bury myszołap nieużyty na zapiecku polegiwał!
– A pamiętacie, jak rok nazad, po święcie perunowym, Gniewomir za południcę się wystroił? – zapytał Jacław. – Przeląkł nas, żeśmy omal nóg w popłochu nie pogubili, tak z pola czmychali!
– Pamiętamy! Skarać go, skarać!
Zgiełk wzmógł się nie do opisania, ponieważ każdy chciał wypomnieć jakiś postępek, a ich wyliczanka nie miała końca.
– Cisza! – Wojsław znów musiał użyć siły wodzowskiego posłuchu. – Cisza, powiadam! Na Swarożyca, gorsi jesteście niż smarkaty winowajca! Myślimirze, mądra głowo, rzeknij, co uczynić. Pomóż wydać osąd.
Milczący dotychczas starzec wsparł się na drewnianym kiju. Niespiesznym krokiem wyszedł z półświatła i objął spojrzeniem mieszkańców osady.
– Przysłuchuję się wam i zamysły mnie różne po czaszce chadzają. Prawda to, że Gniewomir psot wielu dopuścił się, ale i krzywda większa nikomu się nie stała. Młodość krnąbrna jego i wyszaleć się pragnie. Lecz figli i żartów starczy, wszak dawno już po postrzyżynach. Dorosłość już o niego pyta. Rozmówię się z nim i do opamiętania napomnę. Niech od psikusów trzyma się z dala.
– Co, jeśli nie? Co, jeśli nie posłucha?
– Wtenczas kary dotkliwej zazna. Takiej, która go zaboli.
– Myślimirze, a jakiej kary?
Mędrzec wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł. Znów podniósł się rwetes.
– Ludziska!!! – Wojsław krzyknął najgłośniej, jak potrafił. – Niech będzie, skoro tak powiadacie! Niech młodzik świąt naszych nie zazna! Niech z boku zerka ino i niech krew swą porywczą warzy! Tak postanowione! A jak nie pomoże i to, wyrzucę go z wioski!
***
Na korytarzu szkoły muzycznej pobrzmiewały instrumentalne pląsy. Gdzieś zza drzwi kwilił flet poprzeczny, zza innych akordeon skakał po dźwiękach pasażu, a zza kolejnych skrzypce przędły rzewną melodię, jednak wciąż zatrzymywały się w tym samym miejscu.
– Co się dzieje, Tomku? Zakończ frazę delikatnym decrescendo i akcentem rozpocznij następną.
– Nie czuję tego, panie profesorze. Z każdym powtórzeniem jest coraz gorzej – odparł uczeń i od razu próbował się usprawiedliwić. – Chyba coś nie tak z tym smyczkiem.
– Obawiam się, że ze smyczkiem wszystko w porządku… To w tobie coś się rozregulowało. Zauważyłem, że od kilku tygodni jesteś jakiś apatyczny. Możesz mi wytłumaczyć, o co chodzi?
– Nie wiem… Nic takiego się nie stało. Ćwiczę tyle, co wcześniej, ale nie wychodzi. Nie sprawia mi to radości. Może po prostu brakuje mi talentu?
Nauczyciel oparł brodę o kciuk i pokręcił nosem.
– Nie. Czego, jak czego, ale talentu na pewno ci nie brakuje – odparł. – Problemu dopatrywałbym się gdzie indziej. Utwory pozbawione są głębi i twojej naturalnej muzykalności. Starasz się wykonać je poprawnie technicznie, lecz nie nasycasz ich emocjami.
– No właśnie wiem, że to takie puste odtwarzanie. Biorę nuty i gram jak katarynka. Nie umiem, nie potrafię, nie nadaję się! – stwierdził ze złością młodzieniec.
– Spokojnie! Każdemu zdarzają się momenty zwątpienia. Spróbuj poszukać muzyki w sobie, a potem przenieś ją na struny. To już będzie proste.
– Łatwo powiedzieć…
Tomek odłożył skrzypce i ponuro popatrzył w okno. Wiedział, że w jego duszy przygasł żar, za który tak bardzo go ceniono.
– Przejadło mi się – oznajmił ze łzami w oczach. – Wszystko od najmłodszych lat podporządkowane jest muzyce. Ja nie mam swojego życia, bo każdą wolną chwilę poświęcam na ćwiczenie. Denerwuje mnie nawet futerał pozostawiony na wierzchu, więc chowam go głęboko, żeby go nie oglądać.
– No tak… – Pedagog strapił się. – Wiem, o czym mówisz. Ja w swojej karierze przynajmniej kilka razy doświadczyłem tego, co ty teraz. Uwierz mi, to minie.
– Naprawdę?
– Tak sądzę. Potrzebujesz wytchnienia, oddechu i czasu na powrót wiary we własne możliwości. Odłóż instrument i poczekaj, aż zgłodniejesz.
– A co z koncertem?
– Nie martw się. Starczy tej presji. Świat się nie zawali, jeśli tym razem nie wystąpisz. Ty jesteś ważniejszy niż ten koncert. Nie ukrywam jednak, że bardzo mi zależy, żebyś na nim zagrał. Umówmy się, że to ty podejmiesz decyzję. Nie będę mieć do ciebie żadnych pretensji, jeśli zrezygnujesz.
– Dziękuję… – Młodociany wiolinista delikatnie się rozchmurzył.
– Ja w ciebie wierzę… – Nauczyciel wstał i poklepał ucznia po ramieniu. – Będzie dobrze… Cóż, Tomku, na dzisiaj to wszystko. Trzymaj się i powodzenia!
– Jeszcze raz dziękuję…
Drzwi obite grubym materiałem dźwiękochłonnym zgrzytnęły i zanim przygnębiony adept zdążył się spakować, usłyszał ciche pukanie. Zaraz potem w progu stanęła dziewczyna z szelmowskim półuśmieszkiem.
– Skończyłeś już to skrzypienie? – zapytała żywo. – Jedziemy do dziadka! Zapomniałeś czy co?
– Pamiętam. Już się zbieram.
– A czemu masz taką zdechłą minę?
– Oj, nic… Takie tam.
– No, gadaj! – Podeszła do chłopaka i czule go przytuliła. – Mój kochany braciszku, co cię ukąsiło tym razem?
– Mogłabyś się nie nabijać, bo to wcale nie jest zabawne – żachnął się.
– No coś ty! – zaprotestowała, a w jej błękitnych oczkach zaświeciły się łobuzerskie iskierki. – Ciąg dalszy doła?
– Luiza, daj mi spokój… – Chłopak uwolnił się z jej objęć. – Nie pomagasz, to przynajmniej nie utrudniaj.
Nastolatka przyjęła teatralną pozę. Jedną dłonią chwyciła się pod biodro, a drugą zaczęła wywijać jak wachlarzem.
– Ach! – Zwinęła usta w dzióbek. – Nasz najcudowniejszy, najwspanialszy i najgenialniejszy skrzypek wszech czasów przeżywa artystyczne załamanie! Natchnienie opuściło, paluszki zesztywniały, zachwycone tłumy nie biją rzęsistych braw! O, pozwól mi płakać nad mym okrutnym losem!
Tomek zmarszczył twarz niczym buldożek francuski i zasyczał jak dziki kot.
– Jesteś straszna, wiesz? Skrzypce to najtrudniejszy instrument! Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie są niewdzięczne!
– Chłopie! – Dziewczyna zmieniła ton i pacnęła brata w czoło. – A ty myślisz, że obój mnie kocha? Ale ja się nie użalam nad sobą jak ty, chociaż też mi czasem ciężko. Nad tobą rozpływają się w zachwytach, że taki zdolny, że taki wrażliwy. Normalnie perełeczka!
– Jesteś zazdrosna!
– Nie jestem – powiedziała bardzo poważnie. – Kibicuję ci jak nikt inny, ale pora wziąć się w garść. Myślę, że weekend u dziadka dobrze ci zrobi. Pooddychasz świeżym powietrzem, to i wena ci wróci.
– Luiza, która jest godzina?
– Rany! – Spojrzała na zegarek i energicznie podskoczyła. – Mamy pół godziny, a musimy jeszcze biec do domu po rzeczy! Przez ciebie spóźnimy się na autobus!
– Jak zwykle przeze mnie! – warknął.
– No bo przez ciebie! Szkoda czasu! Lecimy!
– Dwa ulgowe do Borowin Wielkich poproszę! – zziajany Tomek zwrócił się do kierowcy. – Dziękuję!
Rodzeństwo zajęło miejsca w tylnej części pojazdu, który kilka sekund później ruszył w trasę.
– W ostatniej chwili… Dziadek byłby niepocieszony, gdybyśmy nie przyjechali – wyszeptała dziewczyna, próbując opanować przyspieszony oddech. – Zresztą ja też bym chyba popłakała się ze złości. Uwielbiam naszego dziadzia. Uwielbiam słuchać jego opowieści.
– No, ja też… Tym bardziej, że mocno nalegał, żebyśmy spędzili nasze urodziny u niego. To już jutro…
– Tak… Twoje szesnaste, a moje piętnaste. Nie sądzisz, że to zdumiewające?
– Co takiego? – Chłopak umościł się wygodnie w fotelu.
– To, że oboje urodziliśmy się tego samego dnia.
– Co w tym dziwnego? Zwykły zbieg okoliczności. Przynajmniej nie mamy problemu z zapamiętaniem daty. Prawie jak bliźniaki. – Zaśmiał się. – Dobrze, że to ja jestem starszy.
– Starszy nie znaczy mądrzejszy! – odgryzła się natychmiast.
– A pewnie, że jestem!
– Chciałbyś!
– Nie inaczej!
Oboje zachichotali. Mimo ciągłych złośliwości i przycinków łączyła ich silna więź. Tomek mógłby przysiąc, że pamiętał moment, kiedy jego nowo narodzona siostra pojawiła się w domu. Mógłby przysiąc, że pamiętał jej głośny płacz i cały rozgardiasz, który urządziła. Pamiętał jej nienasyconą skłonność do psucia jego zabawek, dokuczania mu i rozrabiania w każdym możliwym miejscu. Poszła o rok wcześniej do szkoły, toteż rzeczywiście brano ich za bliźniaki. A gdy śmigali z torbami cukierków tego samego dnia, wiele osób dziwiło się, że jednak bliźniakami nie byli. Luiza natomiast widziała w swoim bracie mentora, cierpliwego opiekuna i przewodnika. To po nim się wspinała, kiedy uczyła się chodzić. To on wycierał jej wiecznie zabrudzoną twarz, to on, ledwie nadążając, uganiał się za nią, chroniąc ją przed niebezpieczeństwami placów zabaw. Znała wszystkie jego sekrety, a on jej. Wystarczyło, że spojrzała na niego i wiedziała, co mu dolega, co go trapi. On sczytywał każdą jej emocję, nawet jeśli chciała to przed nim zakamuflować. Bez zastanowienia poszliby za sobą w ogień, nie bacząc na konsekwencje. Rozumieli się najlepiej na świecie pomimo tego, że on był raczej skryty, nawet troszkę nieśmiały, a ona temperamentna, przebojowa i uparta.
– Z tą datą urodzin coś jednak musi być…
– Hmmm? – zdziwił się Tomek, budząc się ze słodkiego letargu. – A co ty tak drążysz?
– Nie wiem właśnie… – Promień słońca wyeksponował piegi na leciutko zadartym nosku. Dziewczyna przegarnęła dłonią proste ciemnoblond włosy i zadumała się. – Od pewnego czasu dziadek stał się jakiś tajemniczy. Przestał traktować nas jak małe dzieci. Przynajmniej takie mam wrażenie.
– Co chcesz? Jesteśmy prawie dorośli. – Chłopak wzruszył ramionami.
– Daleko ci.
– Tobie jeszcze więcej!
– Przestań już, bo teraz mówię serio. – Zganiła go szczypnięciem w udo. – Zobacz. Od kilku miesięcy dziadek opowiada nam o drzewach, o dawnych tradycjach, o skrzatach, a nawet o demonach. Wiesz… Mnie się tego słucha jak najwspanialszych baśni, ale to są tylko baśnie i nic więcej.
– Co masz na myśli?
– No właśnie to, że on w to szczerze wierzy. Coraz bardziej jestem o tym przekonana.
– No i co z tego? Niech sobie wierzy. Nie sądzisz chyba, że zdoła nas przekonać, że w kącie jego domu żyje jakiś psotny duszek, który chowa mu okulary.
Luiza roześmiała się w głos.
– Pewnie, że nie! Nasz dziadzio ma kłopoty z pamięcią i wiecznie zapomina, gdzie je zostawił.
– To w czym problem?
– Sama nie wiem… Rozumiem, że jest już w podeszłym wieku, ale zachowuje się tak, jakby w ogóle był z innej epoki.
– Starsi ludzie tak mają – zbagatelizował Tomek. – W każdym razie mamy obiecane jakieś niezwykłe prezenty. Zastanawiałaś się, co to będzie?
– Zaczynam być ciekawa. Słowo „niezwykły” może okazać się kluczowe. – Westchnęła cicho.
– Dostaniemy po drobiazgu i to wszystko. Nie spodziewam się niczego nadzwyczajnego.
– Żebyś się nie zdziwił. Żebyśmy dali radę te prezenty unieść.
– Przesadzasz, siostra.
– Nie przesadzam. Zresztą niedługo się o tym przekonamy, braciszku.
Autobus zatrzymał się na małym przystanku opodal brzozowego zagajnika. Piaszczysta droga do osamotnionego domu wiodła wzdłuż rozległej pagórkowatej łąki. Dalej, tuż za ostatnim wzniesieniem, znajdowało się niewielkie oczko wodne otoczone gęstymi szuwarami. Dorodna wierzba dotykała tafli koniuszkami gałęzi, jak gdyby wypłakiwała swe żale wprost do odmętów stawu. Z tego miejsca dało się dostrzec drewniany budynek otoczony szerokim pasem śnieguliczki. Teren porastały liczne drzewa, zarówno te owocowe, jak i iglaste oraz liściaste. Nad wszystkimi górował jednak rozłożysty dąb. Tomek i Luiza, kiedy byli młodsi, żartowali sobie, że miał on więcej niż tysiąc lat.
– Dzień dobry, dziadku! – zawołała dziewczyna, otwarłszy drzwi. – Dziadku, hop, hop! Przyjechaliśmy!
– Wejdźcie, moje dzieci – dobiegł głos zewsząd i znikąd.
– Dziadku, ale my już wyrośliśmy z zabaw w chowanego! Gdzie jesteś?
Nagle jakiś cień drgnął i przybrał ludzką postać.
– A myślałem, że to ja mam słaby wzrok! – Leciwy, promiennie uśmiechający się mężczyzna rozpostarł ramiona i mocno przytulił oboje swoich gości. – Witajcie, kochani! Jakże się cieszę, że mnie odwiedziliście! No! Pokażcie się! Ach! Gdzie są moje okulary? Znowu gdzieś schował je ten złośliwy bobak!
– Są tutaj. – Tomek wydobył poszukiwane akcesorium spod gazety.
– A nie mówiłem? Na pewno nie zostawiłem ich tutaj! – Szybko założył szkła na nos i zrobił dwa kroki do tyłu. – Ależ pięknie wyglądacie! Przepełnia mnie duma i radość, że dochowałem się takich wnucząt! Po prostu nie mogę waszym widokiem nacieszyć starych oczu!
Jego twarz emanowała niekłamanym rozradowaniem. Z długimi mlecznymi włosami i równie srebrzystobiałą brodą wyglądał na stuletniego starca, ale w rzeczywistości niedawno przekroczył siedemdziesiątkę. Był szczupły, może nawet nieco za chudy jak na swój zacny wiek. Cieszył się dobrą kondycją i witalnością. Mawiał, że to wynik stałego obcowania z naturą oraz pradawnej diety. Tryskał energią jak nastoletni podrostek. Zarażał wszystkich dobrym samopoczuciem, żartował sobie w najlepsze, a dowcipy okraszał donośnym śmiechem. Jednak po śmierci swojej ukochanej żony coraz częściej stronił od towarzystwa. Długo nie potrafił otrząsnąć się po tej bolesnej stracie i coraz częściej popadał w melancholię. Zamykał się w obrębie swego pustkowia i chętnie spotykał się wyłącznie z wnukami.
– Pewnie jesteście głodni? – zapytał z przekąsem.
– Coś byśmy zjedli – odpowiedział Tomek i przełknął ślinę.
– To bardzo dobrze. Poczyniłem już skromne przygotowania, żebyście nie musieli zbyt długo czekać na strawę.
Rodzeństwo zaniosło swoje bagaże do pokoików na poddaszu. W nozdrza uderzył ich specyficzny zapach ziół, które suszyły się na poręczy schodków prowadzących na górę. Lubili tę woń, mimo że tym razem przyprawiona była ostrą nutą piołunu. Całe wnętrze domku posiadało swoisty klimat. Nieco archaiczny wystrój i wszechobecne drewno napawało ich spokojem, a wręcz błogostanem. Nie potrafili wytłumaczyć tej emanacji pozytywnymi fluidami. Dziadek twierdził, że dom został wybudowany w miejscu mocy, dlatego miał takie oddziaływanie. Nie traktowali tych słów poważnie, ale gdzieś w duchu wierzyli, że jakaś tajemna aura spowijała każdy kąt.
– I jak smakuje, moi najdrożsi? – zapytał gospodarz.
– Pycha! Rewelacja, jak zwykle! – odparła Luiza, zajadając się kaszą gryczaną i upieczonymi nad żarem ogniska warzywami. – Żeby w naszej stołówce szkolnej takie żarcie dawali!
– Cieszy mnie to niezmiernie. – Dziadek wstał, sięgnął po drwa i dołożył je do paleniska. Nagle sposępniał. – Święty ogień niedługo zapłonie na nowo…
– Słucham? – Dziewczyna zmarszczyła brew.
Nestor rodu nie odpowiedział od razu. Spojrzał w kierunku zachodzącego słońca z takim przejęciem, jak gdyby żegnał blask gwiazdy na zawsze.
– Jutro dwudziesty pierwszy czerwca… Najdłuższy dzień… Najdłuższy dzień waszego życia – wyszeptał. – Rok po roku, kiedy przychodziliście na świat, szalały potężne burze. Bałem się, że złe licho mi was zabierze. Ale upłynęło już trochę lat, a czas tak szybko przemija. Niewiele już waszych urodzin będę mógł świętować… A ta data wciąż mi przypomina o tym, czego nie zrobiłem.
– Proszę cię, nie mów tak – zaprotestował Tomek. – Sto lat będziesz żył, albo i więcej. Doczekasz prawnuków.
Siwowłosy mężczyzna zdawał się nie słyszeć.
– Bojaźliwie przez żywot kroczyłem. Sił mi brakło i wiary, a czasy były trudne. Gdybym odezwał się, uznano by mnie za wariata. Więc nie otwierałem ust i trwałem wśród obcych zwyczajów. Jednak teraz coś się zmieniło. Święty ogień się odradza. Ja jestem za stary, za bardzo zdziwaczały… Własnej córce, a waszej matce, prawdy nie wyznałem. W was jedyna nadzieja…
– Dziadku, mam ciarki na plecach. – Młoda panna wzdrygnęła się. – Co chcesz nam powiedzieć?
– Chodźcie ze mną. Chodźcie pod wielki dąb.
Bez sprzeciwu, lecz z dozą niepewności nastolatkowie pomaszerowali w stronę grubaśnego pnia. Zerknęli na siebie porozumiewawczo. Ich twarze zdobił wyraz osłupienia.
– Dotknijcie kory, przywrzyjcie do niej dłonie. Niech życiodajna energia przepełni wasze ciała. Niech ta energia da wam długowieczność i mądrość.
– To głupie! – Luiza zbuntowała się. – Ja nie będę przytulać się do jakiegoś drzewa! Jest potężne i piękne, ale to tylko drzewo!
– Nie lekceważ sił przyrody, kochana… Od zarania dziejów ludzkość współistniała z naturą w ścisłej harmonii i wszystko było w porządku, dopóki człowiek nie postawił siebie na piedestale ponad wszystkim. To człowiek mianował się bogiem, a cały otaczający świat sprowadził do roli posługaczki.
– Ja coś czuję! – zawołał entuzjastycznie chłopiec, gładząc stwardniałą skorupę wiekowej rośliny.
– Ja też! – prychnęła kpiarsko jego siostra.
– Tak? A co? – zapytał dziadek.
– Maciejkę!
– Dobrze! Ha, ha, ha! – roześmiał się głośno senior, a cała zbudowana przez niego dramaturgia rozmyła się w wieczornym powietrzu.
Luiza najpierw zacisnęła usta i rozszerzyła powieki, a zaraz potem, nie wytrzymawszy, również zachichotała. Nieco skonsternowany Tomek przyglądał się nagłemu wybuchowi radości i bezwładnie machnął przedramionami.
– Nie mam sił do was – westchnął. – Jesteście tacy sami. Podobni do siebie jak dwie krople.
– Już, już. Ha, ha! Usiądźmy sobie. Ha, ha! – Dziadek z trudem opanowywał spazmy śmiechu. – Nie chciałem was przestraszyć. Wybaczcie mi ten demoniczny nastrój.
– Nic się nie stało, ale w dalszym ciągu nie bardzo wiemy, o co chodzi.
– Dowiecie się, moje dzieci, w swoim czasie. Chciałem otworzyć wam przedtem oczy, żebyście nie przegapili tego, co z pozoru niedostrzegalne, gdy będziecie błądzić po ciemnym lesie i szukać powrotnej drogi. Żebyście potrafili też zrozumieć niepojęte…
– I znów się zaczyna… Po jakim znowu lesie? Jakiej drogi? – Dziewczyna burknęła, oparłszy się o pień drzewa. – Dziadku, do rzeczy! Starczy tych tajemnic.
– Ooookeeeej! – przeciągnął w charakterystyczny dla siebie sposób. – Racja! Starczy!
Powoli podniósł się z ziemi. Uniósł rękę i z gałęzi, spomiędzy liści, wydobył okrągły przedmiot. Wyciągnął dłoń w kierunku swojej wnuczki i rzekł z namaszczeniem:
– Oto dar dla ciebie. Przyjmij ten medalion w przeddzień twoich urodzin. Niech chroni cię przed złym.
Nastolatka, przywykła do innego typu ozdób, z zażenowaniem obejrzała prezent. W jej mniemaniu artefakt uchodził za staromodny i zwyczajnie brzydki. Kawałek drewna, z którego został sporządzony, wyglądał jak miniaturowa tarcza podzielona trzema symetrycznymi liniami na sześć równych trójkątów. Na ich zewnętrznych bokach, tworzących obwód symbolu, oraz na samym środku umieszczono kropki. Luiza, nie chcąc robić dziadkowi przykrości, założyła skórzany rzemyk na szyję.
– Bardzo dziękuję! – starała się zabrzmieć przekonująco. – Będę go nosić… Przy każdej okazji…
– A to podarunek dla ciebie, Tomku. – Jeszcze raz sięgnął do skrytki na konarze i wyjął z niej podłużną, łódkowatą rzecz. – Kiedy zagrasz na nich, nic już nie będzie takie jak dawniej. Przyjmij te skrzypeczki na swoje szesnaste urodziny!
Zdębiały jubilat ostrożnie ujął instrument i przyjrzał się jego konstrukcji. Wąskie pudło rezonansowe nie posiadało łuków w talii jak klasyczna wiola, a drewno płyty wierzchniej spróchniało i nawet delikatny nacisk mógł wydrylować dziurę. Trzy luźne, najprawdopodobniej niemetalowe struny pokrywało coś w rodzaju zamszu. Kołki sprawiały wrażenie wrośniętych w ślimak i niemożliwych do obrócenia, natomiast rozeschła podstrunnica nie nadawała się kompletnie do niczego. Wyłącznie prymitywny smyczek cieszył się jako takim zdrowiem, ponieważ ząb czasu nie nadgryzł go aż tak mocno.
– Ale, dziadku… Jak na nich grać? – zakłopotał się chłopiec. – Nawet nie wiem, czy dadzą się nastroić.
– Popatrz na nie swoją muzykalną duszą, a nie oczami. Wówczas pojmiesz ich magię – poradził, unosząc jedną brew.
– Ale ja mam ostatnio spore trudności… Słabo idzie mi na zwykłych skrzypcach, a co dopiero na takim zabytku.
– No nie! – fuknęła Luiza. – Znowu marudzenie!
– Co ja słyszę? Zwątpiłeś w siebie? – zdumiał się starzec i po chwili namysłu rzekł z pełnym przekonaniem: – Wkrótce odzyskasz wiarę. Hmmm… Przyznam się wam, kochane dzieci, że i ja kiedyś pobłądziłem, że pokrętna zachęta przyświeciła nad moją głową. Naiwna zapalczywość skłoniła mnie do grania i nie wyszło dobrze. Ale ty umiesz grać! Ty masz serce czyste!
– No nie wiem… – Młody znowu się skwasił. – Mimo wszystko dziękuję za słowa otuchy i za te skrzypeczki. Spróbuję na nich pobrzdąkać…
– Tak już lepiej. – Uśmiechnął się. – Cóż… Późno już, a rześkie powietrze kołysze do snu. Idźcie bystro do łóżek, bo jutro ważny dzień. Ja jeszcze posiedzę i porozmyślam o starych czasach.
Po drodze do domu rodzeństwo cichutko zachichotało.
– Ale dostałeś prezent! Naprawdę masz zamiar na nich grać?
– Nie wiem… Wyglądają, jakby miały setki lat, ale może uda się z nich coś wycisnąć.
– Chyba korniki!
– Nie bądź zgryźliwa. Założę się, że sama nie dotrzymasz słowa i rzucisz ten wisior na dno szuflady.
– A właśnie, że będę nosić! – stwierdziła przekornie. – Zakład?
– Zakład! A o co? – przystał na propozycję.
– O to, że umówisz się na randkę z moją koleżanką.
– Z którą?
– A tego ci nie powiem.
– Z Martą?
– Nie, nie, nie! Niecelny strzał, totalne pudło! Nie zgaduj, bo i tak się nie domyślisz! – zatrajkotała.
– Teraz to ściemniasz. Przecież wiem, że to o nią chodzi. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jej się podobam?
– Bo dopiero dzisiaj się dowiedziałam! Masakra… Zabije mnie! Błagała, żeby ci nie mówić! To co? Zakład stoi?
– Eeee…
– No, brat, nie bądź gamoń! – Wyciągnęła dłoń.
– No dobra! Stoi! – Chwycił palce siostry, a drugą ręką przeciął uchwyt. – Niech ci będzie!
Tomek, wszedłszy do pokoju, położył skrzypeczki obok wiklinowego fotela. Miał zamiar przyjrzeć się im dokładniej. Najpierw jednak postanowił sprawdzić własne odbicie. Perspektywa spotkania z dziewczyną, w gruncie rzeczy bardzo ładną, wywołała bowiem troskę o własną prezencję. Wyprostował się przed niewielkim lustrem zawieszonym na ścianie i poprawił ciemne włosy. Był szczupły, dość wysoki. Przybrał taką minę, aby we własnym mniemaniu wyglądać korzystnie. Poza wydała mu się komiczna, toteż w myślach szybko wyszydził narcystyczne zapędy. Wrócił do fotela, rozsiadł się wygodnie i podniósł z podłogi otrzymany upominek. Przymknąwszy oczy, przeciągnął opuszką kciuka po krawędzi instrumentu. Nigdy czegoś podobnego nie widział, mimo iż kończył czwartą klasę drugiego stopnia. Na żadnym przedmiocie nikt z profesorów nie zaprezentował ryciny lub zdjęcia smyczków o takiej budowie. Zapamiętałby je na pewno.
– „Popatrz na nie swoją muzykalną duszą”… – powiedział do siebie i rozmarzył się.
Jeszcze raz pogładził korpus, objął szyjkę i przytknął wybrzuszenie tylnej płyty do policzka.
– Muzykalną duszą…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej