Skucha - ebook
Skucha - ebook
Jacek Hugo-Bader przejechał kawał świata, spotkał fascynujących ludzi, ale dopiero teraz opowiada o swojej najpoważniejszej wyprawie, największym wyzwaniu. Kreśli historię polskiej opozycji przez losy tych, którzy ją tworzyli - Kolumbów rocznik 50. - swoich, jak mówi, najbliższych, sióstr i braci.
Co zrobili ze swoim niezwykłym życiem dawni konspiratorzy, których bronią były papier, farba drukarska i powielacze? Żałują, że to nie były karabiny?
„Jedni koledzy w wolnej Polsce błyszczą w polityce, inni robią fortuny, jeszcze inni nie mają co jeść. Wielu robi mniej lub bardziej czyste interesy. Parę osób idzie na emerytury, parę - do kryminału. Raz - za coś, raz - za nic. Parę osób już wie, że zmarnowało życie, zmitrężyli, przebarłożyli dwadzieścia sześć lat, paru chłopaków i parę dziewczyn uważa, że walka o wolność dopiero się zaczyna. Kilkoro kolegów umiera, kilkoro się rozpija, kilkoro rozwodzi, a kilkoro leczy depresję. Niektórzy robili w życiu rzeczy straszne...”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1848-6 |
Rozmiar pliku: | 607 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie ma powodu, aby dobrze opowiedziana historia przypominała rzeczywistość. rzeczywistość ze wszystkich sił stara się przypominać dobrze opowiedzianą historię.
Izaak Babel^()
ROZBIEG
Ta książka od głupiego, mało poetyckiego słoika, niestety, musi się zacząć. Żeby to jeszcze jaki światowy, zakręcany twist był, ale gdzie tam – zwyczajny, archaiczny wek litrowy z gumą i sprężyną na szklanym wieczku.
Gdzieś w drugiej połowie lat osiemdziesiątych Piotrek łamie nogę na nartach, wzywa mnie więc do swojego domu w podwarszawskim Brwinowie, każe czekać do zapadnięcia ciemności i razem ze mną kuśtyka do ogrodu za domem. Ma gips do pachwiny, więc mnie daje szpadel, pokazuje miejsce i każe kopać. Dwa sztychy pod powierzchnią natrafiam na ten wek, a w nim złożona kartka. Najważniejszy chyba kawałek papieru, jaki w życiu miałem w ręku, wszystkie kontakty, namiary, hasła i odzewy nielicho skomplikowanej siatki kolportażowej największej w Warszawie organizacji podziemnej, kilkadziesiąt nazwisk, adresów, numerów telefonów spisanych w trzech kolumnach: punkty, ludzie, rezerwa w ludziach. To lokale, do których trafiają drukowane przez nas podziemne gazety, kolporterzy, którzy je noszą po całym mieście, i ludzie z rezerwy, do których w razie potrzeby, w razie jakiej wsypy można się zwrócić o każdą pomoc. Piotrek jest szefem tego bałaganu, a przez tę nogę razem ze słoikiem przekazuje mi swoje obowiązki. Przepisuję kartkę na cieniutką jak bibułka przebitkę, żeby łatwo można było ją zjeść, a oryginał palę.
Mam tę rozpiskę do dzisiaj. Punkt T61 to ogromna przedwojenna kamienica na ulicy Cieszkowskiego 1/3 na warszawskim Żoliborzu. Teraz jestem tam pierwszy raz w życiu, bo wcześniej nie było potrzeby. Naciskam dzwonek, otwiera starsza, nieznajoma, dystyngowana pani.
– Ja po mleko dla bliźniaków – wypalam dla żartu hasłem zapisanym na moim karteluszku, a jej nawet powieka nie drgnęła. Nie zwęziła źrenicy, brwi nie unosi zdziwionej, nie krzyczy „laboga!”. Zupełnie jakby na mnie czekała.
– Po mleko zawsze przychodził Waldek – wita mnie bezbłędnie odzewem, którego nie miała w użyciu dwadzieścia sześć albo i trzydzieści parę lat. Jakby stan wojenny skończył się wczoraj! Albo ciągle trwał.
I przerzucamy się w drzwiach ochami, śmiechem, powitaniami, zachwytem, szybkimi, rwanymi jak serie z pepeszy opowieściami, kto i co. Że kolportaż, karteluszek, hasła, T61, konspiracja, kto ona, a kto ja, że reporterską archeologię uprawiam, bo książka, portret pokolenia bym chciał, dwadzieścia pięć lat w dziale reportażu „Gazety Wyb...”. A jej grzbiet wygina się nagle w pałąk jak kocicy z małymi, co obcego psa zobaczyła, twarz się zmienia raptem, tężeje, brwi ściągają, wykrzywiają usta, a w oczach pojawia się pogarda.
Tak, pogarda. I bez jednego już słowa wypycha mnie rękoma za próg, za drzwi, na klatkę.
Żeby rękoma chociaż! Ale łokciami to robi, jak ci, co w publicznych kiblach brzydzą się dotykać klamek.
8 stycznia 2015 roku
OSOBY DRAMATU
Ewa Hołuszko „Hardy” – założycielka i pierwsza szefowa Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego NSZZ „Solidarność”, którą wszyscy znaliśmy jako Marka.
Maciek Zalewski „Maciej Lewin” – założyciel i drugi szef MKK, redaktor należącej do organizacji gazety „Wola”, który w wolnej Polsce zostaje prezydenckim ministrem i to jest dopiero początek kłopotów.
Ewa Choromańska „Celina” – założycielka i trzecia szefowa MKK, która była i jest naszą nadworną lekarką.
Michał Boni „Tomek”, „Tomasz Litwin” – drugi redaktor naczelny gazety „Wola”, którego dopadła bezpieka, a w wolnej Polsce nieraz bywa ministrem.
Rysiek Satel – szef poligrafii MKK, który był konspiratorem doskonałym.
Marek Latos „Gruby” – pierwszy szef kolportażu MKK, który jest wiecznym tułaczem bez swojego miejsca na ziemi.
Piotrek Stańczak – drugi szef kolportażu MKK, który w wolnej Polsce uczy się latać i to jest dopiero początek kłopotów.
Fred R. „Tolek” – szef transportu MKK, kolporter, drukarz, który nie chce ze mną gadać.
Maryśka Kołnierzak – członkini prezydium MKK, która wychowywała się na najgorszej warszawskiej ulicy.
Tomek Dangel „Grzybowski” – członek prezydium MKK, który w wolnej Polsce zakłada hospicjum dla dzieci.
Janek Mojka „Klinga” – członek prezydium MKK, który jest najbardziej wyrywny i zawzięty, ciągle wymyśla swoje nowe wojny.
Zyta Rywkin, która jest najdziwniejsza ze wszystkich, trzygłowa jakby, tajemnicza. Pierwszy kieliszek w życiu wypija na zebraniu kolporterów i to jest dopiero początek kłopotów.
Andrzej A. „Rudobrody” – drukarz, kolporter, który śmiertelnie się obraził i też od kilku lat nie chce ze mną gadać.
Marian Kobylecki „Mietek”, który był żołnierzem batalionu „Zośka”.
Ewa Galster, która jest jak wiedźma, bo w branży duchowej w jej rodzinie są wielkie tradycje.
Chór konspiratorów – Andrzej Firląg, Hanka Kulesza, Maryśka Trenda, Stasio Karasiński „Adam”, Tomek Domżał „Michał”, Iza Gocman „Biała”, Romek Sałaciński „Waldek”.
Chór rodzinny – Halina Fauter-Kobylecka, Tatiana Latos, Marcin Kobylecki, Marcin Makowski, Antek Rywkin, Anka Satel i Dorota, córka Ewy Choromańskiej.CZĘŚĆ I
Kolumbowie. Rocznik 50
Bunt i pokojowa walka „Solidarności” to jedyne, obok wielkopolskiego, polskie powstanie, które kończy się zwycięstwem.
Tylko opisać tego nie potrafimy. Mija dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, a tu nic! Kolumbowie rocznik 20 przegrali drugą wojnę światową, a u mnie w domu do dzisiaj półki uginają się od książek Bartelskiego, Bartoszewskiego, Bratnego, Białoszewskiego, Borowskiego... Żeby wymienić tylko tych na literę B. A Andrzej Wajda kręci Pokolenie o chłopakach z AL, Kanał o chłopakach z AK, a wreszcie Popiół i diament, wielkie epitafium miłosne dla tego pokolenia. Oni wszyscy opowiadają o swojej klęsce, katastrofie, śmierci całej generacji. W okresie najgłębszej, najbardziej opresyjnej komuny lat czterdziestych i pięćdziesiątych, kiedy w więzieniach mordowani są ludzie, powstaje mitologia.
A solidarnościowi konspiratorzy, chociaż zwycięzcy, to jacyś niepisaci.
Czy dlatego, że nie jechali po krawędzi życia i zamiast przelewać krew, kręcili korbami od powielaczy? Czy w Polsce bez ofiar nie może być mitologii?
Chciałbym się zmierzyć z tym paradoksem, opowiedzieć, jak się żyje działaczom, bojownikom podziemia demokratycznego w Polsce, którą sobie wywalczyli. Co dzisiaj robią Kolumbowie rocznik 50, dzieci tamtych Kolumbów, jak się urządzili, jak się wiedzie moim kolegom z partyzantki w wolnym wreszcie kraju?
Najważniejsze, że prawie wszyscy tu są.
Nikt tam nie został. Wyjeżdżają Maciek, Michał zwany „Tomkiem” i Tomek zwany „Michałem”. Maryśka dwa lata pracuje w Nowym Jorku. Piotrek pomieszkuje w Australii, „Pikador” we Francji, „Gruby” Marek mówi przed wyjazdem do Niemiec, że wróci, kiedy zdechnie komuna. Żegnamy go więc na zawsze. Dotrzymuje słowa. Dziewczyny i chłopaki z Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego – podziemnej struktury solidarnościowej z lat osiemdziesiątych. Jak im się wiedzie w kraju, o który walczyli?
Powyższy akapit piszę prawie dwadzieścia jeden lat temu i do dzisiaj nie zmieniam nawet jednego przecinka. To początek bardzo obszernego reportażu, którym chcę uczcić piątą rocznicę wolnej Polski, ale zupełnie mi się nie udaje. Siódmą wersję tekstu rwę w złości na drobne kawałki i pożeram. Wtedy jeszcze w naszej redakcji artykuły oddawało się przełożonym wydrukowane na papierze. A te życiorysy ciągle wychodziły mi jakoś byle jakie, mało brawurowe, niefotogeniczne.
Jeśli tak będzie i tym razem, to wybaczcie – może jednak warto wiedzieć, kto robił tę naszą rewolucję. Musicie to wiedzieć.
Z tym pożarciem to, rzecz jasna, figura stylistyczna, ale dobrze pamiętam, że przy rwaniu pomagam sobie zębami. Wersje od jeden do sześć do dzisiaj leżą w moim pokoju do pracy w tekturowej teczce z tasiemkami, na której zielonym flamastrem piszę słowo FIRMA, bo tak nazywamy wtedy swoją organizację. Większość kartek dla oszczędności papieru zadrukowanych jest z obu stron, ale jedna zamaszyście przekreślona jest długopisem, żeby szefowa wiedziała, z której strony czytać.
Teczka od 1994 roku leży więc na podorędziu. I pęcznieje. Bo ciągle zbieram, coś tam dorzucam, notuję, śledzę, zapamiętuję, układam w głowie, ciągle wymyślam, mam oko na tych moich towarzyszy, jakiś kontakt urywany... To najdłużej pisany tekst w moim życiu. I pewnie nigdy bym się do niego nie zabrał, bo boję się tego tematu jak ognia, jak niespodziewanej albo przewlekłej śmierci, gdyby nie to, że mieliśmy dwudziestą piątą rocznicę powstania III RP, prezydent przypina mi krzyż, a ja przy tej okazji słyszę słowa znanej krytyk i kurator sztuki Andy Rottenberg, że w Polsce z wolności najmniej korzystają ludzie, którzy o nią walczyli.
Nie pamiętam, czy Anda mówi publicznie, czy prywatnie, czy jesteśmy trzeźwi, czy na bani, ale pamiętam, że ślubuję sobie wreszcie o tym napisać, i nie tylko do gazety, ale książkę napisać o dawnych konspiratorach, o moich koleżankach i kolegach z miejskiej partyzantki. Tych moich najbliższych, siostrach i braciach, ukochanych...
Są jeszcze: Rysiek, „Waldek”, Janka „Kosiarka”, „Bratowa”, Dorotka, „Rudobrody”, Fred zwany „Tolkiem”, Stasio zwany „Adamem”, Andrzej Kamać, czyli „Kudłaty”, szalona Ewa, Iza „Biała”, „Cichy”, Hanka, Andrzej... Są też Gosia, Ania i jej siostra Grażynka – kolporterki pracujące w warszawskich szpitalach, oraz szefowa Firmy „Celina”, która nosi takie krótkie kiecki i ma takie nogi, że można zwariować! Są też „Hardy” i „Klinga”, ale wszyscy mówią do nich po imieniu, bo cholernie śmieszne wydają nam się te nadęte ksywy, i jest „Mietek”, który był żołnierzem legendarnego Batalionu „Zośka” – cudownym, symbolicznym łącznikiem między pokoleniami polskich Kolumbów, konspiratorów.
Ci, co wyjechali za granicę – wrócili, co do jednego. Nawet „Gruby” Marek, tak jak obiecał, ale nie daje rady i po paru latach jako jedyny znowu ucieka. Tym razem do Anglii, podobno na zawsze, ale go odnajduję i odwiedzam.
Opowiem tylko o tych rewolucjonistach, których wtedy znałem osobiście. Imię, nazwisko, wiek, zawód i ksywa – nie wszyscy ją mieli. Niektórzy posługiwali się wyłącznie imieniem. W użytku było żargonowe słowo „ksywa”. Pseudonimy mieli ci z tamtej wojny, na której można było zginąć. Ta wojna jest jaruzelska. Pokraczna, niepoważna, pszenno-buraczana, bimbrowo-salcesonowa, kiszkowata, bez szabel, lanc, stenów, pancerfaustów, wyroków śmierci. Podły czas. Więc w tym, co napiszę, nie znajdziecie nawet odrobiny patosu. Volkswagen „garbus”, którym wożę z drukarni nakład naszej gazety, czasami wozi przednią albo tylną ćwiartkę świniaka na rodzinne potrzeby, a papier i farbę, a nawet ogromne drukarskie maszyny przeważnie zwyczajnie kradniemy. Na tych samych maszynach, z których schodzą płomienne manifesty, drukarze gałgany dorabiają sobie drukowaniem fałszywych kartek na mięso, a potem opylają je pewnie gdzieś na boku. Kiedy rodzą się moje dzieci, dowody wdzięczności dla lekarzy, którzy je przyjmują, nie składają się z banknotów, tylko z lewych kartek, tyle że na benzynę. Na potrzeby organizacji gromadzę ją ukradkiem w beczkach w piwnicy sąsiedniego bloku. Wcale się nie przejmuję, że to może pieprznąć. W głowie powtarzam sobie pogoworkę ruskich generałów: są ofiary w ludziach, trudno – muszą być i w sprzęcie.
Jedni koledzy w wolnej Polsce błyszczą w polityce, inni robią fortuny, jeszcze inni nie mają co jeść – piszę przed dwudziestu z górą laty. Wielu robi mniej lub bardziej czyste interesy. Parę osób idzie na emerytury, parę – do kryminału. Raz – za coś, raz – za nic. Parę osób już wie, że zmarnowało życie, zmitrężyli, przebarłożyli dwadzieścia sześć lat, paru chłopaków i parę dziewczyn uważa, że walka o wolność dopiero się zaczyna. Kilkoro kolegów umiera, kilkoro się rozpija, kilkoro rozwodzi, a kilkoro leczy depresję. Niektórzy robili w życiu rzeczy straszne.
– Największym grzechem tej książki byłaby litość – mówi Maciek, nim siadam do pisania, a on to, być może, nasz największy skarb. Prawdziwy organizacyjny fenomen, intelektualny Everest, językowy malarz, cudotwórca, do tego wyrywny jak jaki szajbus. – Ale jeszcze większym grzechem by było, gdybyś nie spróbował zrozumieć. Ty piszesz o nas, o żywych ludziach, do tego niesamowicie pokancerowanych rewolucjonistach, kolegach z wojny. To straszna odpowiedzialność!
Maciek to współtwórca Firmy i największa obok stoczni strata naszej transformacji – w tym sensie, że ich nie mamy, straciliśmy, nie uratowaliśmy. O niebyciu Maćka będzie w trzeciej części książki, bo na razie o tym się boję.
To od kogo zacząć?
Może od Michała „Tomasza”, jego serdecznego przyjaciela, który w naszej gazecie podpisuje się jako Tomasz Litwin.
KREDENS.
Pierwsza tajemnica dziecięca
– Wszystko, co przez kawał swojego życia robiłem, było ucieczką.
– Przed czym? – pytam.
– Przed wstydem.
– Jakim wstydem?
– Bycia gorszym – on na to.
Prawdziwe nazwisko Michał Boni. Rocznik 1954. Kulturoznawca z doktoratem, zastępca Jacka Kuronia w Ministerstwie Pracy i Polityki Socjalnej na początku polskiej transformacji, potem wieloletni minister różnych resortów, wreszcie poseł do Parlamentu Europejskiego. Niezbyt wysoki, ruchliwy, nadzwyczajnie aktywny, ofiarny, pracowity. Nasze potajemne poniedziałkowe spotkania prezydium MKK, na które nie przyszedł, uważałem za stracone. Zawsze warto było zamilknąć, kiedy otwierał usta. Mówił mądrze, dobrze, rozsądnie, nigdy się nie zacietrzewiał – intelektualnie brawurowy, erudyta. Był naszym liderem i drugim redaktorem naczelnym wydawanej przez nas gazety „Wola”.
Ale mógł też wypić, pośmiać się i powygłupiać. I nawet twarz miał zawsze cholernie ruchliwą, miniastą, pełną grymasów, chwilowych bruzd, zmarszczek, niekontrolowanych mrugnięć oczami, tików, ruchów tektonicznych skóry.
Rozmowa z nim, przebywanie w pobliżu sprawiają przyjemność, ale nie jest to ten rodzaj rozleniwiającej przyjemności jak z sąsiedztwa basenu kąpielowego w modnym kurorcie – raczej nerwowe sąsiedztwo automatu do gry w kasynie. Które zmusza do ciągłego skupienia, napięcia, koncentracji.
Wszędobylski typ. W wiecznym biegu jak pies rasy beagle. Mały, słodki, nadaktywny prymus, którego wszędzie pełno, więc paniuńcie go uwielbiają, a z każdym facetem ma raczej pod górkę, bo właściwie nie sposób nauczyć nygusa posłuszeństwa, ale który jest jednak cholernie przydatny, pomocny, pożyteczny, jak to pies gończy. Niewyrośnięty pointer jeden, mądraliński.
I tak od samego urodzenia.
Od wszystkich ojcowych powrotów po pracy do domu. Kiedy w głowie domowników kotłuje się jedno zasadnicze pytanie: czy ojciec zje, czy nie zje obiadu? Wielkie, fundamentalne pytanie czteroosobowej rodziny z bloku przy ulicy Niekłańskiej w Warszawie, projekt, szkielet i budulec każdego dnia, i wlepione w ojca przerażone oczy obu synów, i wewnętrzny dygot matki. Jeśli ojciec odstawi swoją urzędniczą teczkę, umyje ręce i usiądzie do stołu, to dobrze. Ale może najpierw podejść do kredensu w kuchni, w którym zawsze stoi flaszka wódki, a przy niej dropsy, i wykonać ten charakterystyczny ruch z uniesioną ręką i głową odrzucaną do tyłu. Kiedy Michał myśli o ojcu, zawsze widzi go przed tym kredensem.
– Po takim wstępie dopiero siada do obiadu – opowiada Michał. – Ale już nie tak mu smakuje, nie za dobre jest, za chłodne, za gorące, za słone, a biedna mama sama nie wie, czy podawać drugie... Wybucha awantura, a on te pół literka od tej szesnastej trzydzieści czy siedemnastej do jakiejś dwudziestej wolno rozpracowuje.
– Był domowym pijakiem.
– Domowym – potwierdza Michał. – Nigdy nie pił na mieście.
– Dlaczego dropsy? – Mnie dręczy zupełnie inna sprawa. – W kredensie.
– Pije i zagryza miętowymi dropsami.
– A w domu po co?
– Chuj go wie! – mówi Michał, ale widzę, że coraz trudniej jest mu o tym opowiadać, i to nie tylko dlatego, że przez całe życie nie rozwikłał zagadki tych głupich miętusów. – Przez lata nienawidziłem go z całego serca, ale już z tym nie mam problemu. Jakieś dwa–trzy lata temu wewnętrznie mu wybaczyłem. Nasze dusze są w komitywie. Był bardzo biedny.
– Zrobił w domu piekło.
– Tak. Piekło nieustającego napięcia, nie do wytrzymania. Nieustający strach, co będzie dzisiejszego wieczora. Usiądzie do stołu czy stanie przy kredensie? Będzie awantura, będą krzyki, wyzwiska?
– O co się awanturował?
– No, o nic! Że jedzenie niedobre. Albo że coś mu upadło, omsknęło się, a wszyscy napięci jak diabli, to eksplozja musi nastąpić. Jak u Czechowa: strzelba wisi, to kiedyś jak nic wystrzeli. Ale chociaż nie zawsze strzelała, napięcie zawsze było niesłychane. Ono było tak samo koszmarnie bolesne, niszczące, demolujące nasze psychiki jak same awantury, a to wszystko przekładało się na wzorce zachowań, na przykład takie, że wstydziłem się zaprosić kolegów do domu. Ani ja, ani mój brat nigdy tego nie robiliśmy. Wstydziliśmy się ojca...
Michał słodzi zimną kawę. Dwie łyżki do małej filiżanki. Miesza długo, jakby grał na czas. Ręce opadają bezradnie, ale po drodze przypadkowo nurkują w kieszeniach marynarki.
– Coś tak zamilkł? – pytam go cicho po długiej przerwie.
WANNA.
Druga tajemnica dziecięca
Przewalamy perfekcyjnie poukładane dwupokojowe mieszkanie Michała na Starej Ochocie. Otwieramy kolejne kartonowe pudła z Ikei, które zwykle kupują ludzie, którzy nie cierpią wyrzucać, ludzie z ogromem zadrukowanego papieru w domu. Znajdujemy stary elementarz Falskiego, na którym obaj uczyliśmy się czytać i zapisywać papier, pachnącą mydłem maszynkę do golenia Michałowego ojca i jego skórzaną kosmetyczkę podróżną z krokodyla z napisem EXTRA ŁÓDŹ. Jest nawet obroża Odysa.
Bo jego ukochanym psem nie był jakiś narwany beagle, tylko poważny, wielki, czarny wilczur, owczarek niemiecki, który do dzisiaj uśmiecha się z komputerowej tapety Michała.
– Czujesz? Dziewięć lat nie żyje, a obroża jeszcze pachnie – cieszy się Michał i podsuwa mi obrożę Odysa pod nos.
– Ja w piwnicy od pięciu lat ukrywam przed żoną posłanie mojego Łapy. Czasami z drugim psem chodzimy sobie tam powęszyć.
– Odys miał trzynaście lat i poważną dysplazję.
To wada wrodzona stawu biodrowego, na którą bardzo często chorują rasowe owczarki, psom ubywa mocy, siły w nogach, cierpią, kuleją, a wreszcie tracą czucie i dochodzi do całkowitego niedowładu. A u Michała w domu żona, dwie córki, a on, w odróżnieniu od Odysa, niezbyt ogromny, do tego trzecie piętro bez windy. Zwyczajnie nie dawał rady go nosić, zrobił więc wybieg na balkonie, wysypał żwir jak w kuwecie dla kotów, psisko męczyło się kilka dni, ale przywykło, bo co miało zrobić... Pożył jeszcze kilka miesięcy.
Na koniec zeszli się wszyscy w domu. Potem przyszła pani doktor, zrobiła zastrzyk, oni sobie popłakali, zamknęli Odysowi oczy i zawieźli na psi cmentarz do Konika Nowego pod Warszawą. Ale to znacznie późniejsze czasy, o których będzie na końcu tej książki. Na razie przewalamy mieszkanie Michała i szukamy jego dzienników, które pisał przed laty.
Chodzi nam o historię z września 1965 roku. Michał ma 11 lat, a jego matka bez żadnego kontaktu ze światem leży od wielu dni na łóżku twarzą do ściany. Co jakiś czas przychodzą do niej wojenne zmory, mówi, że czuje gaz.
– To jest moje pierwsze doświadczenie z jej chorobą psychiczną – mówi Michał.
– Dzisiaj byśmy wiedzieli, że to depresja.
– Tak. Pierwszy raz próbuje popełnić samobójstwo i na wiele miesięcy trafia do zakładu psychiatrycznego w Drewnicy, a kilka lat później, 10 czerwca 1972 roku...
– Skąd tak dokładnie pamiętasz datę?!
– Bo to moje osiemnaste urodziny.
Wraca wieczorem do domu po winku z kolegami. Wyjmuje klucz, otwiera, nikt się nie pokazuje w korytarzu, to leci przez wszystkie pokoje, kuchnię, przez okno spogląda na chodnik pod blokiem, wpada do łazienki... A tam wanna pełna krwi.
Krew ma ogromną moc barwienia, niewiele trzeba, żeby wannę z gorącą wodą zamienić w buchającą parą wannę pełną krwi. Upaprane kafelki, zlew, podłoga. Czyta kartkę: mama podcięła sobie żyły, jedziemy do szpitala. Pisane ręką ojca. Uratowali, ale znowu szpital wiele miesięcy.
– A ja oprócz tego, że wstydzę się ojca alkoholika, to straszliwie wstydzę się choroby matki – opowiada Michał. – Jak mnie pytają w szkole, dlaczego nie była na zebraniu, mówię, że leży w szpitalu na serce. Dorastałem jako dziecko alkoholika z przejmującym wstydem, od którego musiałem uciec za wszelką cenę. Więc wszystko, co przez kawał życia robiłem, było właśnie tym. Tą ucieczką. Żeby nie być gorszy od innych! Miałem świetne wyniki w liceum, byłem aktywny, „społecznie użyteczny”, jak wtedy mówiło się o ludziach, potem studia, znowu jak burza, zostaję na uniwersytecie i nikt od lat nie pyta, i nie sprawdza, i nie patrzy, czy portki mam pocerowane, czy mam pieniądze, czy nie jestem głodny, czy ojciec aby nie pijak... A ja ciągle i tak uciekam do przodu, bo chcę być lepszy.
– Ucieczka, która napędza życiowo.
– Ale od tego nie można uciec! – cichutko krzyczy Michał. – Minęło czterdzieści pięć lat, a ja ze szczegółami pamiętam, jak mi Marysia Klonowska dała kosza na szkolnej wycieczce po pierwszej klasie liceum! Uwierzysz?! Przez większość swojego życia pamiętam tylko przykre, złe doświadczenia, złe rzeczy, które mnie spotkały. Pamiętam nawet, że ta Marysia wybrała Mariusza Ciesielskiego, że to było 2 czerwca 1970 roku wieczorem, pamiętam, jak pachniał i szumiał wtedy las, pamiętam to straszne uczucie przegranej. Uwierzysz?! Wariat jakiś! A ja cierpiałem i demonstrowałem to cierpienie na każdym kroku, obnosiłem je po całej szkole jak sztandar na procesji, a wszystko po to, żeby mi współczuli, żeby się litowali. Bo wtedy cię widzą. A problem dziecka alkoholika polega na tym, że ono przychodzi do pijanego ojca i mówi: „Tata, nie pij”, a ten nie słyszy, nie zwraca na nie uwagi, nie widzi go nawet. Dziecko alkoholika nie umie wydobyć swojego istnienia.
– A więc go nie ma.
– Tak. A jemu się wydaje jeszcze, że wszyscy inni także patrzą na niego, jakby nie istniał, jakby go nie było. Typowy problem DA, czyli dziecka alkoholika, i DDA – dorosłego dziecka alkoholika. Gdyby zrobić badania psychologiczne celebrytów, którzy mają nieodpartą potrzebę pokazywania całego siebie z najdrobniejszymi szczegółami, że na przykład pobiła mnie żona, teść pożyczył, ale nie oddał, a ja mam nowe implanty bicepsów i pośladków, toby się okazało, że to wszystko są DDA, psychiki uzależnień.
– Politycy też mają niepohamowaną potrzebę występowania, pokazywania się, brylowania.
– Bo im bardziej cię nie ma, tym bardziej się starasz, żeby zaistnieć.