Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Śladami Amber - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
43,00

Śladami Amber - ebook

Wzruszająca opowieść o sile pierwszej miłości, stracie, obsesji i trudnych wyborach

Ethan, student filmoznawstwa, jest zakochany w swojej bliskiej przyjaciółce Amber. Ona również go kocha, lecz nie w taki sposób, jakiego on by pragnął. Kiedy na horyzoncie pojawia się Stuart, starszy brytyjski inwestor, rozpoczyna się subtelna, długotrwała walka o serce Amber. Z czasem skrywane tajemnice wychodzą na światło dzienne, a rzeczywistość okazuje się inna, niż można było przypuszczać. Każda z postaci staje przed koniecznością podjęcia decyzji, których nigdy by się po sobie nie spodziewała.

Autorka z literackim wyczuciem przeplata kilka planów czasowych - teraźniejszość, w której Ethan kręci dokument na Antarktydzie, hippisowskie lata studenckie, gdy po raz pierwszy spotkał Amber, oraz burzliwe lata osiemdziesiąte, naznaczone pacyfistycznymi protestami.

I choć w tle zawsze towarzyszy nam wiarygodnie nakreślony klimat epoki, to na pierwszym planie niezmiennie śledzimy losy dwojga bohaterów i nieprzemijającego uczucia, które każe Ethanowi wierzyć, że jeszcze wszystko może się udać. A kiedy wydaje się, że nieprzewidywalny los zabiera to, co najcenniejsze, okazuje się, że trzyma w zanadrzu też coś zaskakującego, co nada życiu nowy sens…

„Nostalgiczna podróż w głąb wspomnień. Autorka tej błyskotliwie opowiedzianej historii ukazuje klasyczną nieuchronność rodem z tragedii greckiej: jedna decyzja lub błędny krok może wpłynąć na życie wszystkich wokół”.

„NZ Herald”

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8335-470-5
Rozmiar pliku: 859 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PUNKT BEZPIECZNEGO POWROTU

3 stycznia 1991

Żadnych okien, przez które można by wyjrzeć. Żadnych białych chmur na błękitnym niebie, podobnych do zamarzniętej krainy, w której niebawem mieliśmy wylądować. Nie na pokładzie wojskowego samolotu RNZAF LC-130 Hercules. Nie było też dywanów, tapicerki, izolacji akustycznej. Nasza sześcioosobowa ekipa filmowa siedziała naprzeciwko rzędu naukowców i wojskowych. Rolę siedzisk pełniły splątane pasy, które chroniły nasze tyłki przed śrubami, i nie byłem jedyną osobą, którą żołądek co jakiś czas wysyłał do „wazonu” w części rufowej. Za każdym razem, kiedy ktoś zwymiotował, uruchamiała się reakcja łańcuchowa.

— To lepsze od maszerowania — powiedział któryś z żołnierzy do sąsiada.

— Ale tylko trochę! — odpowiedział tamten.

Nagle złapały nas turbulencje, a zatem nie był to najlepszy moment na ogłoszenie przez pilota, że dotarliśmy do PBP. Siedzący po mojej lewej Bertrand krzyknął, że PBP oznacza Punkt Bezpiecznego Powrotu. Kiedy już go przekroczymy, wrzeszczał, to nawet jeśli warunki meteorologiczne się pogorszą, albo wylądujemy, albo rozbijemy się na Antarktydzie, ponieważ nie starczy nam paliwa na powrót. Ucieszony jak mały chłopak dodał, że jeśli lądowanie na terenie stacji McMurdo okaże się zbyt ryzykowne, będziemy zmuszeni polecieć na biegun południowy i liczyć na to, że znajdziemy jakąś trasę narciarską albo spróbujemy „lądowania na ślepo” pośród śniegu. Ze swoim okiełznanym przez czapkę promującą ciasteczka BeaverTails rudym czubem, brodą, którą również przydałoby się okiełznać, i nosem czerwonym nie tylko z zimna, ale również od alkoholu, Bertrand bardziej przypominał podwykonawcę Świętego Mikołaja niż znanego mi od dawna utalentowanego filmowca. Poza tym — jakby za sprawą jakiegoś żartu natury — kiedy się uśmiechał, przypominał szczerzącego kły psa, a wrażenie to jeszcze bardziej pogłębiały krzaczaste brwi.

Mimo hałasu silników turbośmigłowych niektórzy mężczyźni spali. Ja jednak nie mogłem zasnąć. Za dużo „a co, jeśli?”. A co, jeśli coś mi się stanie, zanim wszystko ujawnię? To z kolei przywiodło mi na myśl tragiczny lot 901. Takie wycieczki turystyczne w normalnych warunkach wracały do Nowej Zelandii tego samego dnia bez lądowania na Antarktydzie. Nazywano je „okrężnymi lotami donikąd”.

Wylądowaliśmy na lodowym pasie startowym, a kiedy zszedłem na dół, sama głębia i rozległość nieprzerwanej bieli wprawiły mnie w osłupienie i gwałtownie wciągnąłem powietrze. Przy okazji doświadczyłem tego, jak musi wyglądać pierwszy oddech noworodka — powietrze sprawiało mi ból przez całą drogę do płuc; i podobnie jak noworodka klepnięto mnie w kark, żeby wydobyć ze mnie zszokowany okrzyk. Tak jak sądziłem: Bertrand. Wymagało ode mnie ogromnego wysiłku, aby nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie rozśmieszył: włożył na głowę czapkę z futra szopa, ze zwisającym z boku pasiastym ogonem. Nie pytajcie mnie, jakim sposobem ta martwa i zakurzona rzecz przeszła nowozelandzką kontrolę celną. Broda, krzaczaste brwi, a teraz jeszcze przypominająca trofeum myśliwskie głowa — poczułem się tak, jakbym stanął twarzą w twarz z yeti.

— Tutaj nie masz się czego bać, Ethan. Zero niedźwiedzi polarnych, zero wilków, zero łosi — drażnił się ze mną.

Z łosiami to był taki nasz prywatny żart.

— A właśnie że mam. — Nie zdołałem się powstrzymać od pociągnięcia za ogon szopa. — Z tym, co masz na głowie, wyglądasz jak brakujące ogniwo ewolucji!

— Nie ruszaj! — powiedział ostro i trzepnął mnie w rękę.

Kazał nam się zgromadzić wokół siebie i wygłosił pogadankę pod tytułem: „Czego od was oczekuję”.

— Uważajcie na mosty śnieżne. Nie dajcie się zwieść gładkiej powierzchni: może mieć tylko parę centymetrów głębokości. A pod spodem — gwizdnął — kilkudziesięciometrowy spad. Więc kiedy mówię „Stój!”, to macie stanąć jak słup soli.

— Kiedy ja już teraz jestem jak słup nawet nie soli, tylko lodu — zażartowałem, ale zahartowani Kanadyjczycy wokół mnie nie sprawiali wrażenia zbytnio zmartwionych niską temperaturą.

Bertrand spokojnie dokończył to, co miał do powiedzenia.

— Nie ruszamy się stąd, dopóki nie oddamy sprawiedliwości scenariuszowi tego oto Ethana.— Położył mi na ramieniu ciężką dłoń. — I nie uchwycimy ducha tego miejsca. A kiedy już to zrobimy, chciałbym zadedykować ten dokument Aurélie, mojej żonie, która od trzydziestu czterech lat znosi mnie i moje reżyserskie hobby. Więc niech żaden z was nie robi niczego głupiego i nie zmusza mnie do zmiany dedykacji.

Bertrand i ja znamy się od dawna. Mógłbym napisać całe strony o tym, że ma złote serce i zawsze broni słabszych, że śmieje się głośniej, niż krzyczy, że zawsze dostrzega całość obrazu i ma gdzieś resztę. Ale ponieważ jeszcze nie umarł — o ile mi wiadomo — to nie ma potrzeby wygłaszać peanów na jego cześć.

Szybko wsadzono nas do autobusu marki The Terra, zawieziono do bazy Scotta i przydzielono nam szafki. Dodam, że niezamykane na klucz, co zapewne wynikało z założenia, że nikomu nie przyszłoby do głowy otwierać cudzą szafkę. Po odprawie na temat funkcjonowania placówki — generatory, przepisy przeciwpożarowe, lekarstwa, sikanie, odpady wielkogabarytowe, śmieci, gdzie idą tutaj i gdzie idą później (do Christchurch) i inne informacje, które niekoniecznie miały nam się przydać — pokazano nam barak Q. Kiedy wybieraliśmy prycze, wiedziałem, że lepiej być nad Bertrandem niż pod, o ile nie chcę, żeby jego materac spadł mi na twarz.

Na pierwszy posiłek przygotowano stół szwedzki w jadalni. Bertrand gawędził z kucharzem, z którym próbował się zaprzyjaźnić, pewnie po to — podejrzewałem — żeby wyczaić, jak zakraść się nocą do spiżarni.

Na noc wyłączają tutaj ogrzewanie i w tym momencie znajduję się w sali wspólnej, w której są dwa stopnie (z tendencją zniżkującą), mam na sobie kilka kożuchów, a mój „edytor tekstu” odrobinę ogrzewa mi uda. Inni dawno uderzyli w kimono, gdyż jest środek nocy, mimo że w ogóle tego nie czuć, bo świeci słońce. Chociaż ten dziennik ma na celu dać jakieś wyobrażenie o tym, co robię na dalekiej Antarktydzie, prowadzę go również z innego powodu. Wymyśliłem mianowicie ten dokument podczas bezsennych nocy, żeby nie oszaleć. uznałem, że muszę udać się tutaj na tymczasowe dobrowolne wygnanie, mówiąc w największym skrócie, bardzo potrzebowałem tej przestrzeni, tej niezapisanej karty, tego oddalenia, aby móc wyznać to, co mam do wyznania, aby mieć pewność, że uda mi się przelać prawdę na papier. W tym celu muszę otworzyć stojącą na podłodze skórzaną torbę wypchaną moimi starymi kalendarzami, obejmującymi okres około dekady. Mogę chyba powiedzieć, że naprawdę przekroczyłem mój PBP.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiNAMBASSA

27–29 stycznia 1979

Ktoś, kto tam nie był, nigdy nie zrozumie magii Nambassy, podobnie jak ktoś, kto tam był, nie jest w stanie opisać tego słowami, jeśli nie umie zamienić wycieraczki w latający dywan. Formalnie rzecz biorąc, był to festiwal muzyki, rzemiosła i alternatywnych stylów życia, który odbywał się na farmie w Golden Valley, dokąd zjeżdżały się tysiące ludzi. Przypominał Woodstock, święto pokoju i miłości, hipisowskie marzenie dla wszystkich. Obrazy, które wciąż mam w głowie, to tylko wierzchołek góry lodowej. Tłumy unoszące zapalniczki w rytm muzyki Little River Band, zespoły grające covery The Doors i Boba Dylana, las ludzi, dzieci biegające pod lasem, kobiety chłodzące się pod przenośnymi prysznicami, ich nagie ciała na widoku wszystkich. Poczucie wyzwolenia, unoszenia się parę centymetrów nad ziemią. Nie wypieram się, że sam zaciągnąłem się parę razy jointem, a przyjemnie pachnący dym nad rzeszami publiczności pełnił funkcję zbiorowej aromaterapii.

Miałem zamiar pojechać z Olivią, moją ówczesną dziewczyną, ale nic z tego nie wyszło, bo nie znosiła „tych moich koncertów i wszystkich tych ludzi”. Według niej nigdy nie dorosłem do ideału typu Barry Manilow (co nieźle oddaje jej gust muzyczny). Na Nambassie wszelki handel — także wymienny — towarami i usługami odbywał się na otwartym powietrzu: jeśli ktoś życzył sobie masaż albo sesję refleksologii, szukało się kawałka wolnego miejsca na ławce; na jednym stoisku choli, sari i tureckie spodnie, na innym momo, samosa, naan; kilka posążków Buddy…Gdybym nie wiedział, gdzie jestem, pomyślałbym raczej o Goa niż o Godzone.

Drugiego dnia na festiwalu, przy stoliku z połyskującymi w słońcu tak zwanymi „pierścieniami nastroju”, mój wzrok przyciągnęła chuda, krucha blondynka z włosami do tyłka. Zwróciłem na nią uwagę chyba dlatego, że wyglądała na zmartwioną, ręce jej się trzęsły, kiedy oglądała jeden z pierścieni. Była dziwnie ubrana: białe spodnie jeździeckie i niemodna biała koszula, brudna i z plamami po trawie. Jakby potrzebowała kogoś na świadka i znalazła go we mnie, spojrzała w moją stronę i powiedziała:

— Wiesz, ciekłe kryształy reagują na ciebie. Każdy kolor oznacza inny nastrój. To tak, jakby zrozumieć każde pasmo tęczy.

Pomyślałem, że coś musi być z nią nie w porządku, skoro potrzebuje „magicznego” obiektu, aby zinterpretował za nią jej emocje.

Z ironicznym uśmiechem nasunęła pierścień na palec i zapytała go:

— Jak się dzisiaj czuję? Wystraszona? Rozgniewana?

— Zagubiona? — zasugerowałem, chociaż wydawało mi się bardziej prawdopodobne, że po prostu naćpana.

Kiedy poszła w swoją stronę, coś mnie w niej zaciekawiło, a jednocześnie zaniepokoiło. Kiedy tak obejmowała sama siebie i lekko utykającym krokiem przechodziła od stoiska do stoiska, wyglądała na samotną i bezbronną pośród oceanu ludzi. Potem, jakby wpadła w jakąś niewidzialną koleinę, przebiła się ukośnie przez tłum na łąkę, a ja podążałem w niewielkiej odległości za nią.

Podeszła do dwóch osowiałych koni w zagrodzie i pogłaskała je po nosach, jakby czerpała z tego otuchę.

— Chcecie, żeby te natarczywe muchy zostawiły was w spokoju, prawda? — spytała, odganiając czarną chmurę tych owadów, a potem przyciskała do siebie głowy obu zwierząt z taką czułością, że prawie zapragnąłem być koniem.

— Cześć i czołem. Jestem Ethan. — Stanąłem obok niej. — Wszystko w porządku?

Z bliska wyglądała na osiemnaście albo dziewiętnaście lat. Była naturalną pięknością z jasną cerą, niebieskimi, lekko skośnymi oczami, rozjaśnionymi przez słońce rzęsami, odrobinę opalonym nosem, ładnymi wydatnymi ustami — miała w sobie coś prostego, bliskiego naturze, jakby skandynawskiego.

— Sprawdźmy… — Zmrużonymi przed słońcem oczami spojrzała na kamień swojego nowego pierścienia. — Mogłoby być lepiej.

Przysiągłbym, że usłyszałem słowo Amber1, kiedy mi go pokazywała.

— Jest czarny — powiedziałem zdziwiony, kiedy się przyjrzałem. Zmarszczyła nos, bo najwyraźniej nie wiedziała, o co mi chodzi. — Nie bursztynowy — wyjaśniłem.

Potwierdziła i dodała:

— To ja jestem Amber. Tak mam na imię.

Cholera, wcale nie pokazywała mi pierścienia, tylko przedstawiła się i podała mi rękę.

— O, przepraszam! Myślałem, że mówisz, że twoje ciekłe kryształy są… no wiesz, żółtawe.

Pośmialiśmy się, a potem staliśmy przez chwilę bez słowa, bo nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.

— Przyjechałaś tutaj na koniu? — rzuciłem.

Spojrzała na swój strój jeździecki i zgarbiła ramiona.

— Wiem. Trylion ludzi, a ja jedna odstaję. Mam starszego brata: przywiózł mnie tutaj, a potem pojechał sobie z chłopakami. — Wodziła palcem wkoło po skroni, jakby właśnie sobie o tym przypomniała. — Przyjechaliśmy w ostatniej chwili, żeby znaleźć trochę ciszy i spokoju.

— W jakim sensie?

— Żeby się nie zabił przy piaffach i półwoltach! — Musiałem zrobić głupią minę, ponieważ wykonała taki gest, jakby trzymała w rękach wodze. — Daniel robi dresaż, a tata hoduje konie. Dla taty dresaż jest gorszy niż chłopak, który chce tańczyć w balecie.

— Nie jesteśmy przypadkiem spokrewnieni przez twojego tatę? Mój uważa, że tylko dziewczyny noszą długie włosy.

Przygryzła wargę.

— Jeden koń złamał sobie podczas dresażu nogę i trzeba go było uśpić.

Szliśmy dalej, powoli, krok po kroku, w stronę mniej zatłoczonej strefy. Na końcu zatoki rozciągała się pokryta kolczugą światła turkusowa tafla; zanurzeni w zapachu solanki, założyliśmy tam obóz. Przez resztę dnia, całą noc i aż do następnego wieczoru dzieliłem się z nią wszystkim, co miałem: podpłomykami z serem, podpłomykami z rodzynkami, napojem imbirowym, karimatą, śpiworem, którym przykryliśmy się w nocy dla ochrony przed komarami. Ona też dzieliła się ze mną wszystkim, co miała: pomadką do ust, wiedzą na temat konstelacji zodiaku i swoimi wielkimi ambicjami: chronić życie morskie, ratować zwierzęta i zapobiec końcowi świata. Nie licząc porannego pływania w bieliźnie, nic — tylko rozmawialiśmy. To znaczy z początku mówiła głównie ona, a ja głównie słuchałem.

— Konie są silne i wytrzymałe, ale jeden fałszywy krok i nagle robią się ze szkła — powiedziała mi. — Taki koń kosztuje tyle co dom, a tata nie był w stanie uratować go choćby do spokojnego życia w stadninie, bo kość nogi konia jest jak szkło i rozpada się na tak wiele kawałków, że nigdy by się nie zagoiła. Biedny koń za bardzo by cierpiał, gdybyśmy pozostawili go przy życiu. A tata tak bardzo go kochał. Jako źrebię zwierzak ciągle skakał, więc tata dał mu na imię Popcorn.

Powiedziała mi, że jej ojciec wycelował w Popcorna ze strzelby, ale potem odłożył ją na ziemię i zaczął chodzić tam i z powrotem, próbując znaleźć jakieś inne rozwiązanie… którego niestety nie było. Wiedziała o tym, więc podniosła strzelbę z ziemi. Rozdzierające rżenie tak bardzo ją rozstrajało, że dopiero huk uświadomił jej, że strzeliła. Kiedy po paru tygodniach wróciłem do tego tematu, z niewytłumaczalnych powodów scenariusz uległ zmianie. Pewnie nie pamiętała już połowy tego, co mi powiedziała wtedy, dalej przeżywając traumę. Tym razem ojciec kazał jej wrócić do domu i strzelił do Popcorna z przyłożenia, przez co Daniela obryzgała krew. Może Amber nie chciała, żeby ktokolwiek — łącznie z nią samą — wiedział, że popełniła ten brutalny, ale konieczny czyn? Czy też była to wersja dla „wszystkich”, a nie zarezerwowana dla wyjątkowego człowieka w jej życiu?

Mijały godziny i w coraz jaśniejszym świetle mogłem dostrzec słone strużki na jej policzkach. Fale uderzały o brzeg, a w oddali rozbrzmiewała muzyka, jak odległy grzmot po przejściu burzy. Spłynął na nas spokój, a jej oczy, sadzawki jasnego błękitu, przypominały mi ostatnie chwile słonecznego dnia, kiedy wszędzie się mienią smugi światła. Nadszedł ten moment. Mogłem ją pocałować, powinienem ją pocałować, zwłaszcza kiedy spojrzała mi w oczy i poczułem, że tego chce. Powody, dla których się powstrzymałem, są skomplikowane. Sądzę, że w tamtym czasie wydawała mi się zbyt zagubiona i emocjonalnie rozedrgana. Przede wszystkim jednak nie chciałem, żeby dopiero po fakcie się dowiedziała, że wciąż jestem z kimś innym, i straciła do mnie zaufanie. Chciałem się zachować jak porządny człowiek i zacząć wszystko po bożemu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------

1 Ang. bursztyn (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).ALBERTON

30 stycznia 1979

W tamtych czasach autobusy były wyposażone skrytki depozytowe i nie potrafię przestać zadawać sobie pytania, czy przypadkiem już ich nie ma dlatego, że czasami, kiedy nie miałem odpowiedniej monety, używałem nakrętki znalezionej w skrzynce z narzędziami taty, wmawiając sobie, że w jakimś sensie wrzucam przedmiot o mniej więcej takiej samej wartości.

Starego wojskowego jeepa już nie było, co oznaczało, że rodzice Olivii pojechali do pracy. Ograniczę się do stwierdzenia, że nie było zbyt przyjemnie: rozstania zawsze są stresujące i skomplikowane, przypominają próbę odklejenia gumy do żucia od podeszwy buta.

W tamtych tygodniach telefonowałem do Amber przy każdej możliwej okazji. Nasza pierwsza rozmowa telefoniczna była surrealistyczna, bo usłyszałem rżenie konia gdzieś w pobliżu. „Czy to jest koń? Rży?”, zapytałem i trudno mi wytłumaczyć, dlaczego jej słowa „Czy to jest auto? Trąbi?” tak bardzo nas rozśmieszyły. Może po prostu wpadliśmy w euforię, że znowu ze sobą rozmawiamy. Te rozmowy były najlepszymi momentami mojego dnia i czasami coś mi mówiło, że Amber nadal będzie mnie godzinami rozśmieszała. Jak w pierwszym tygodniu po Nam-bassie, kiedy mi opowiedziała, że tego popołudnia podczas układania drewna na opał zobaczyła dwoje Świadków Jehowy, mężczyznę i kobietę, którzy podchodzili do jej domu. Od wielu miesięcy znała ich z widzenia i kucnęła za stertą drewna, ucieszona, że jej nie widzieli… Jej radość trwała jednak do chwili, kiedy obeszli stertę dookoła i złapali ją na gorącym uczynku. Mężczyzna uniósł kawałek drewna i sparafrazował Biblię: „Nie kryjcie się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu”2.

W następnym tygodniu to ja ją rozśmieszyłem, opowieścią o zleceniu dla Instytutu Technicznego w Auckland: miałem zrobić czarno-biały materiał z morzem. Na wywołanym filmie po całym obrazie skakała irytująca rysa, bo wiatr przywiał przed obiektyw mój włos! Jakimś cudem mi to przyjęli, bo przekonywałem, że moją intencją było oddanie prawdziwej natury rzeczywistości, która w każdej chwili może się rozedrzeć, tak samo jak nasze kruche życie.

Na ścianie pod schodami w naszym niewielkim domu wisiał telefon, ale nawet jeśli w telewizji leciały wieczorne wiadomości, dla moich rodziców nigdy nie były tak ciekawe jak te, które mogli uzyskać o mnie i mojej „nowej dziewczynie”, słuchając tego, co mówię, choćby to były tylko głupoty związane z naszą synchronizacją: ja jestem Rybą, a ona Wodnikiem, bo urodziła się tylko trzy dni przede mną. To znaczy trzy lata później, ale trzy dni wcześniej, 17 lutego 1961 roku. Czyli brakowało już tylko paru tygodni do osiemnastych urodzin — takie rzeczy z pewnością ich interesowały. W tamtych czasach wszyscy w domu wiedzieli, do kogo dzwonię, bo prefiks supermałej miejscowości, w której mieszkała Amber, był superdługi, 07127, i chociaż sam numer telefonu składał się tylko z czterech cyfr, kończył się podwójną jedynką, co nadawało mu charakterystyczny rytm przy wykręcaniu. Victoria, moja młodsza siostra, uważała za swój obowiązek podsłuchiwać nas przez drugi telefon w kuchni. To było jak Watergate w moim własnym domu, a mama jej na to pozwalała, przypuszczalnie dlatego, że ten mały kapuś wszystko jej powtarzał!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------

2 Wg Biblii Tysiąclecia, Rdz 3,8.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: