- W empik go
Śladami Krzyżaków - ebook
Śladami Krzyżaków - ebook
Troje bohaterów wyrusza w podróż po ziemi chełmińskiej w poszukiwaniu krzyżackich śladów. Odwiedzając miejsca znane i te zupełnie zapomniane, pokazują, jak fascynujące może być podróżowanie po naszym kraju i poznawanie historii. Dzięki swojemu zmysłowi odkrywcy trafiają też na ślad pewnej tajemnicy, którą postanawiają rozwiązać…
Książka wciąga, uczy, ciekawi i daje do myślenia. Pełna jest barwnych opisów,
napisanych żywym językiem, dzięki czemu Czytelnik ma poczucie współuczestniczenia w każdej chwili. Kto wie, może dzięki tej książce nauczymy się czytać znaki przeszłości, które czekają tuż za rogiem?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-142-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tarcza krwiście zachodzącego słońca wyjrzała zza skłębionych obłoków, rozświetlając niewielką komnatę na piętrze chełmińskiego ratusza. Że jednak za moment mroźny styczniowy wiatr przesłonił niebo ciemnymi chmurami, a drwa na kamiennym palenisku silnie przygasły, to i niezbyt wiele dało się w gęstniejącym mroku dojrzeć. Tyle jeno, że środek komnaty zajmował rozłożysty dębowy stół obstawiony bogato rzeźbionymi krzesłami, na których spoczywało siedmiu mężczyzn – zwalistych, brodatych, w niczym niewykazujących podobieństwa do nobliwych rajców miejskich, których obecności w takim miejscu najłacniej by się można spodziewać.
Jeden z nich, siedzący u szczytu stołu, właśnie próbował odczytać jakowyś dokument, lecz zaraz cisnął go na blat i dwukrotnie plasnął dłońmi, mruknąwszy:
– Ciemnica takowa, a i ziąb idzie…
Niemal natychmiast drzwi komnaty uchyliły się i dało się w nich ujrzeć dwóch drągali, ni to pachołków, ni to rębajłów. Spojrzeli z uwagą na tego, który ich wezwał, a ten jeno pstryknął palcami w stronę paleniska i rzucił:
– Drew dorzućcie! I dajcie tu światło.
Po paru chwilach w ustawionych na stole brązowych kandelabrach rozjarzyły się świece, a trzaskające w ogniu bierwiona jęły wydzielać ciepło, jakże miłe w czas zimowego zmierzchu.
Zrazu też można było zauważyć, że ów mąż, który wezwał pachołków, jest wśród zebranych osobą najważniejszą, choć jego strój wcale nie przystawał do kogoś, kogo pozostali traktowali z szacunkiem, silnie zresztą podszytym widoczną obawą. Owszem, jego zielony kaftan został niegdyś uszyty z dobrego sukna i bogato ozdobiony srebrną nicią, lecz czasy świetności miał już dawno za sobą – poplamiony, wytarty na łokciach, nie pasował do butnych gestów męża, którego odziewał.
W miarę jeszcze poufale spoglądali na tę zastanawiającą postać dwaj jego sąsiedzi zasiadający po obu stronach stołowego szczytu. Odziani, podobnie jak i tamten, w niegdyś bogate, lecz mocno już podniszczone kaftany, zachowywali się całkiem swobodnie. Zgoła natomiast inne wrażenie czynił posiwiały mężczyzna otulony brunatnym półkożuszkiem, ulokowany po przeciwnej stronie stołu. Tak jak i tamci, miał masywną posturę i zadzierzystą twarz, ale czuło się, iż nieobca mu była szkolna ława. Z nieskrywanym napięciem spoglądał na zgromadzonych. Najwyraźniej miał ogromną ochotę jak najszybciej czmychnąć z komnaty.
Zdecydowanie mniej nerwowo, ale za to bardziej ponuro, prezentowała się pozostała trójka. Ich skórzane kubraki, na których odciskały się ślady zbroi, zwisające u rycerskich pasów kordy, długie buty i pokiereszowane twarze nieomylnie wskazywały, że muszą być wojakami, i to nawet niepośledniej rangi. Zapewne każdy z nich dowodził osobnym oddziałem, i to z pewnością znaczącym.
Mężczyzna wiodący w tym niepokojącym towarzystwie prym ponownie ujął w dłoń spoczywające na stole pismo, przez moment na nie spoglądał, po czym zwrócił oczy ku spiętemu właścicielowi brunatnego półkożuszka:
– No, burgrabio, rzeknij, jak tam było z owym tumultem?
– Cóż, zdarzyło się to in pratis, ubi porta septentrionis est. Pewnikiem tylko o rację poszło. O to, który łacniej mieczem robić potrafi – odrzekł zagadnięty.
– Mnie też się w tym wielkie głupstwo widzi. Aliści ten iuvenis srodze poszczerbion został – chrapliwie wtrącił pytający.
– Bo też i wyglądał jak prosty rusticus Culmensis, a przecie to consul civis jest.
– Takoż i skrutynium akuratnie poprowadzić trza. Poślijcie, burgrabio, landwójta. Albo i sami sprawy dopilnujcie.
– Rzekliście, wielmożny panie starosto. I najlepiej zrazu tam pójdę – posłusznie odparł człek nazywany burgrabią, po czym z widoczną ulgą wstał, skłonił się niemal wpół, po czym bystro opuścił komnatę.
– Ano! Tak właśnie trza. Przecież w końcu jestem starostą chełmińsko-brodnickim – z dziwnym uśmiechem rzucił mężczyzna, a w jego głosie nie tylko nie brzmiała chełpliwość, lecz wręcz dała się odczuć nutka goryczy.
Gdyby ktoś akurat przyglądał się zgromadzonym w ratuszowej komnacie, a nie wiedział, kto oni zacz, to ostatnie słowa mężczyzny mieniącego się starostą pozwoliłyby mu odgadnąć, że widzi oto Bernarda Szumborskiego, sławetnego kondotiera, zabijakę i wręcz awanturnika, ale też człowieka wielce przemyślnego, odważnego i bitnego.
Zdziwiłby się jednak ów obserwator, ujrzawszy tak znamienitą osobę w wyświeconej odzieży i usłyszawszy w jej głosie ton przygnębienia. Ale gdyby uznał, że to tylko kolejny zakręt życiowej drogi niespokojnego ducha, byłby w błędzie.
– To teraz, mości rotmistrzowie – Szumborski zwrócił się ku trójce skwaszonych wojowników, gdy tylko drzwi komnaty zamknęły się za burgrabią – pora pogwarzyć o tym, co nam najbardziej dopieka. A skrywać tego przed wami nie będę. Oto w skrzyniach dno widać, gotowego pieniądza brak, zaś ludziom lafę trza płacić, no i spyżę dać.
– A trza, trza… – mruknął jakby do siebie jeden z dowódców.
– Mam ja pewien zamysł, ale teraz wypada nam chybko coś poczynić. Wiem ci, że mieszczanie z Brodnicy mury i baszty swego miasta dźwignąć zamyślają. Już tam wyrobników umówili i cegłę wożą. Znaczy gotowizna u nich jest.
– To wypada im tej krwi nieco upuścić – któryś z rotmistrzów w lot pojął zamiar pryncypała, tym łacniej, że nie pierwszy raz był już w takiej sytuacji.
– Nie ma innej rady – przytaknął Szumborski.
– A jak miasto nie da? – padło pytanie.
– Musi dać! To już wasza sprawa. Tedy ruszycie z ranka. Ino nie ciągnijcie zrazu adversus Brodnicy, by się nie zwiedzieli, że roty do nich idą. Już tam chytrości im nie brak. A to more pauperum jakowyś mendicus ludzi rozpyta, a to któremuś z naszych wziątkę dadzą… Idźcie tedy na południe.
– To może pierwej do Culmsee zawitamy. Tamtejsi pewnie radzi groszem sypną, byśmy rychło poszli dalej – zarechotał rotmistrz siedzący tyłem do ognia.
– Ha! Spróbować nie zaszkodzi. Zaś potem wykręćcie ku Brodnicy. Ty, panie Reinholdzie, weźmiesz komendę nad całością. Co grosza znajdziecie, to ludzi spłaćcie. I tyle. Jesteście waszmościowie wolni.
Na chwilę w komnacie zapadło milczenie, lecz gdy łomot podkutych buciorów na ratuszowych schodach ucichł, głos zabrał jeden z pozostałych mężczyzn, siedzący po prawicy Szumborskiego.
– No, toś ich gracko odprawił, Bernardzie. Jeno co dalej?
W głosie pytającego dźwięczała mieszanina poufałości i respektu, a jego mina dobitnie pokazywała, że zna on na wylot sprawy, które sprowadziły ich w to miejsce.
– Cóż, bracie… – Szumborski zawiesił głos, wyraźnie zwlekając z odpowiedzią. Wysłanie własnych rot zaciężnych żołnierzy, by złupiły podległe mu miasto dla otrzymania zaległych pieniędzy, całkiem nieźle mieściło się w ówczesnych obyczajach i sposobach utrzymania wojska. Jednak tym razem przekazana rotmistrzom wieść o posiadanej przez brodnickich mieszczan gotówce była tylko nędznym i mało wiarygodnym wykrętem. Dzięki niemu mógł się na jakiś czas pozbyć z Chełmna wzburzonych brakiem żołdu najemników. Co prawda wielce nadwątlał tym siły broniące miasta, lecz nie spodziewał się żadnego napadu. Od podpisania pokoju w Toruniu upłynęły już z górą trzy lata. Polacy wytrwale odzyskiwali i ładzili ziemie uprzednio tracone przez ponad stulecie, zaś zakon krzyżacki wciąż lizał rany po wielkiej wojnie, urządzał swą nową stolicę, którą z Malborka przeniesiono do Królewca, i jeśli coś złego knował, to jeno w zamysłach.
A gdyby miał powstać jakowyś tumult w samym mieście, to gromada zabijaków, która została przy nim, gwarantowała szybkie uciszenie każdej tego typu awantury. Tym bardziej że mieszczanie dobrze pamiętali okrucieństwo i bezwzględność Szumborskiego. Mieli sposobność poznać te jego cechy już podczas pierwszego z nim spotkania, gdy przed trzynastu laty kondotier zajął Chełmno. Wpuszczony zdradziecko do miasta przez swojego siostrzeńca, Mikołaja Skalskiego, ograbił je, a potem… ogłosił zdrajcą sołtysa Michała Segemunda i kazał go dla postrachu poćwiartować.
Przedłużające się milczenie kuzyna wyraźnie zaniepokoiło braci, toteż jeden z nich rzucił kolejne pytanie:
– Gadałeś rotmistrzom o swych zamysłach. Maszli prawdziwie jakowe czyś im tylko piasek w oczy sypał?
– Mam, mam! – żywo odparł zagadnięty. – Trza nam jeno gotowizny. Szukam tylko kogoś, kto by zechciał wykupić moje władztwo w Brodnicy. Słuchajcie tedy! – Podniósł ze stołu jeden z listów i jął go czytać swym towarzyszom.
Gdy narada trójki awanturniczych kuzynów dobiegła wreszcie końca, ich twarze wyraźnie poweselały. Widać planowane konszachty i działania dawały jakieś dobre widoki na przyszłość.
Zadowolony Szumborski spojrzał ku oknu, za którym panowała zupełna już ciemność, i nagle począł się śpieszyć. Kilkoma szybkimi gestami zgarnął spoczywające na stołowym blacie papiery i schował je do zamczystej, silnie okutej skrzyni stojącej przy ścianie, między dwoma oknami, po czym narzucił na siebie obszerną opończę podbitą futrem.
– Czas mi do Baszty Prochowej. Chyba wam też będzie po drodze, to i chodźmy razem – rzucił, spoglądając na kuzynów.
Ci potakująco skinęli głowami, lecz nic nie odrzekli. Może dlatego, że zajęci byli przypasywaniem broni i nakładaniem płaszczy, choć może raczej z tej przyczyny, że domyślali się, co jest powodem nagłego pośpiechu Bernarda.
Nie był to bynajmniej zapadający mrok ani tężejący mróz, lecz… niewiasta. Wiedzieli obaj, że kuzyn od niedawna widywał się z pewną chełmińską mieszczką. Dziwna to była znajomość, całkiem nieprzystająca do ponurej i brutalnej postaci kondotiera. Ale wszyscy z jego otoczenia wtajemniczeni w ten sekret dobrze go przyjęli. Kobieta bowiem odczuwalnie łagodziła obyczaje ich przywódcy. Co ciekawe, jej intencje wyglądały na całkiem szczere, a on niekiedy zamyślał się, spoglądając na nią tak, jak gdyby snuł jakoweś plany na przyszłość.
Domysł kuzynów był absolutnie prawdziwy – Szumborski rzeczywiście pędził na spotkanie ze swą nową towarzyszką. Opuściwszy ratusz, trójka mężczyzn przecięła chełmiński rynek, kierując się w stronę kościoła Franciszkanów. Gdy minęli masyw świątyni, bracia skręcili w lewo, ku Baszcie Panieńskiej, zaś ich towarzysz ruszył na prawo. Po kilku chwilach wspinał się już po drewnianych schodach przytulonych do potężnego muru wieży. Na piętrze niecierpliwie pchnął odrzwia, zza których dobiegały odgłosy całkiem domowej krzątaniny – brzęk naczyń stołowych, szuranie stóp…
Wszedłszy do wnętrza, mężczyzna znalazł się w świecie różnym od tego, jaki go zwykle otaczał. W istocie był w prostej izbie kuchennej, która w niespokojny czas, gdy zbrojni musieli obsadzać mury, służyła warzeniu strawy dla obrońców miasta. Ale kobiece dłonie zmieniły ją nie do poznania. Na ozdobnie wykutych hakach, wbitych w ceglane ściany, wisiało kilka płonących kaganków. Ich drgające światło wzmacniał odblask rzucany przez płonący w piecu ogień. Nad paleniskiem ustawiono żelazny ruszt, a na nim w kilku kociołkach i sagankach pyrkotały smakowicie pachnące potrawy. Drewniany stół przykryty był lnianym obrusem, na którym spoczywały cynowe talerze i wielka szklanica napełniona spienionym piwem. Zaiste, w innym znalazł się świecie!
W izbie było ciepło, toteż przybyły zrzucił z siebie nie tylko opończę, ale i kaftan. Spoczął na wygodnej ławie przystawionej do stołu, sięgnął po piwo i z widoczną przyjemnością duszkiem wychylił niemal połowę zawartości szklanicy. Sapnął z ukontentowaniem, nie odrywając oczu od tej, która krzątała się przy piecu.
Dobrze mu z nią upływał czas. Była nie tylko urodna, ale też urokliwa. Spokojna, pogodna, a i schludna. Traktowała go jak kogoś bliskiego, milcząc, gdy wyglądał na zmęczonego, lub też opowiadając różności, kiedy czuła, że ma na to ochotę. Mówiła o zwyczajnych rzeczach – o tym, jak przekupki próbują nabierać kupujących na targu, co bawi ludzi, gdy spotykają się w karczmach, jak pięknie świeciło słońce lub jak groźnie biły pioruny podczas którejś z wiosennych burz…
Niekiedy też szykowała mu coś do zjedzenia. A że Szumborskiemu nieobca była wykwintna kuchnia, to z pełnym przekonaniem doceniał kulinarne umiejętności swej wybranki.
Tego właśnie wieczora zaproszony został na coś specjalnego. Nie na jakąś tam przegryzkę, jak miska barszczu czy jajecznica z kiełbasą, ale na całą wieczerzę.
– Jak w zacnym domu kupieckim – rzuciła, uśmiechając się promiennie.
Siedział, milcząc, popijając zimne piwo i cierpliwie czekając, aż jadło dojdzie na ogniu, a jego urocza gospodyni poda mu je do stołu. Niedługo zresztą trwało to oczekiwanie. Po paru chwilach mógł już rozpocząć pochłanianie kolejnych potraw.
Oj, smaczne były! Na początek dostał śledzia z lekka opieczonego na ruszcie, a po nim parujące, ostro przyprawione flaki. Gdy wyskrobał z michy ostatnią ich łyżkę, zajął się kaszą perłową zapieczoną na gęsto z masą skwarek, kawałków pokrajanej wątroby i suszonych śliwek. Ziarenka były miękkie i tak dobrze oczyszczone, że nie musiał wydobywać z ust plew, jak to z reguły bywało, gdy pożywiał się ze swymi wojakami.
Głównym daniem był zajęczy comber, uduszony w gęstym sosie, do którego miał ćwikłę pokrajaną w drobne talarki, zaprawioną octem, chrzanem, koprem i cebulą. A w końcu czekał na niego placek miodowy z orzechami i suszonymi owocami.
Mężczyzna jadł z wilczym apetytem, niczego nie zostawiając na talerzach, lecz bez codziennego pośpiechu. Wreszcie przepłukał ostatni kęs zająca potężnym haustem piwa i już miał sięgnąć po kawałek placka, gdy wtem…
Zrobiło mu się niedobrze, poczuł wielkie gorąco, a po chwili ucisk w brzuchu. Zrazu niewielki, lecz nagle zaczął rosnąć, jak gdyby ktoś ściskał jego trzewia żelazną rękawicą. Oblał się potem, z oczu pociekły mu łzy.
Ból brzucha stawał się nie do wytrzymania. Szumborski opadł na kolana, zgiął się wpół. Chciał krzyknąć, lecz nie mógł zaczerpnąć powietrza przez drętwiejącą tchawicę.
„Co jest? Co ja zjadłem? Czy to ona mi coś zadała?” – przelatywały mu przez głowę dramatyczne pytania.
Z wysiłkiem uniósł twarz, lecz w kuchni oprócz niego nie było nikogo. Zgięty bólem nie zauważył jak ta, którą uważał za swoją wybrankę, ujrzawszy, co się z nim dzieje, chwyciła półkożuszek i szybciutko wymknęła się z pomieszczenia.
Klęczący na posadzce kondotier spróbował się położyć, by zmniejszyć swe cierpienia, lecz te zakończyły się w sposób, który trudno było przewidzieć. Wnętrze baszty, nie na darmo zwanej Prochową, rozświetlił pomarańczowy rozbłysk, któremu towarzyszył potężny wstrząs. Zatrzęsły się mury okolicznych domów, a ogłuszający huk dotarł aż na przeciwległy kraniec miasta, aż do kościoła Dominikanów. Siła eksplozji zniosła stropy obronnej budowli i pokruszyła jej mury, przerywając tym samym cierpienia Szumborskiego i zabierając jego posępną duszę w zaświaty.Rozdział pierwszy Dziwne szkolenie
– Co jest, psia kostka?! – zaklął dobrotliwie pan Władek. – To już chyba piąty? Jeden po drugim walą!
– Albo i szósty – przytaknął pan Heniek, po czym obaj zgodnie postawili na ogrodowym stoliku złocące się spienionym piwem kufelki i wstali ze składanych fotelików. Ich twarze wyrażały zgodny sprzeciw wobec kolejnego zakłócenia przedwieczornej ciszy spowijającej senną zabudowę Chełmińskiego Przedmieścia. Lecz nie był to jeszcze koniec prezentacji akustycznych możliwości potężnych silników motocyklowych, która bez uprzedzenia została zaserwowana mieszkańcom spokojnego zwykle kwartału Chełmży. Ledwo bowiem starsi panowie zdołali przydreptać do bramki w otaczającym posesję płocie, a już poraziła ich kolejna porcja decybeli.
– Ciekaw jestem, dokąd oni się wybierają? – rzucił pan Władek, gdy warkot oddalającego się pojazdu odpowiednio przycichł. – Jadą w kierunku Archidiakonki. Ale w taką pogodę? Przecież dopiero przestało padać.
– Faktycznie – przytaknął pan Heniek. – Bo że młodziki lubią poszaleć na motorach, to normalne. Ale co oni kombinują? Zlot mają czy co?
W rzeczy samej, kolejne ryczące maszyny, niezależnie od kierunku, z którego nadjeżdżały, zgodnie skręcały z domagającej się remontu nawierzchni ulicy ku północy i powoli, kołysząc się na nierównościach gruntowej drogi, znikały wśród bujnej roślinności, gęsto porastającej tę peryferyjną część miasta.
Starsi panowie nawet nie próbowali ruszyć śladem żelaznych jeźdźców, by znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. I to wcale nie z powodu niechęci do spacerów, lecz ze zwykłego rozsądku. Skórzane stroje i ciemne miny młodych ludzi unoszonych przez motory nie wyglądały zachęcająco. Wrócili więc obaj na swe ogrodowe siedziska i dalej delektowali się względnie pogodnym zmierzchem, zresztą od tego momentu w zupełnym spokoju i ciszy. Widać ostatni z uczestników tej motocyklowej imprezy dotarł już do celu podróży.
A była nim leżąca nieopodal łączka, czy raczej polanka, zagubiona wśród dziczejących drzewek i krzaków, porośnięta trawą i przeróżnym zielskiem. Przy wyboistej drodze gruntowej, którą nadjeżdżali motocykliści, przecinającej ten placyk i ponownie kryjącej się w chaszczach, stał niski pawilon. Sfatygowane deski, którymi obito jego ściany, pokryte były łuszczącą się farbą, niegdyś w kolorze trawiastej zieleni. Choć było jeszcze dość jasno, w pawilonie zapalono lampy. Podświetlone okna, brudne i zaniedbane, wraz z szeroko otwartymi drzwiami wyraźnie zapraszały przybyszy do wnętrza budynku, który sam w sobie bynajmniej zapraszająco nie wyglądał.
Faktycznie, ten czy ów motocyklista powoli kierował się ku wejściu, lecz niektórzy nadal krzątali się wokół swych pojazdów. Większości z nich miłośnik nowoczesności w technice motocyklowej zapewne nie oceniłby wysoko. Jednakże były zadbane, czuło się, że są ważne dla swych posiadaczy, a niektóre wyglądały wręcz zabytkowo. Ustawiali je w wolnych miejscach, zdejmowali rękawice, kurtki i kaski, dzięki czemu można było stwierdzić, że wśród zgromadzonych jest sporo dziewczyn. W sumie z górą dwadzieścia motorów odpoczywających na polanie przywiozło niemal czterdzieści osób. Część z nich najwyraźniej już się znała – wymieniali pozdrowienia i luźne uwagi, ale też z ciekawością spoglądali ku tym, których widzieli po raz pierwszy.
Rej w gromadzie wodził wysoki mężczyzna, trochę po trzydziestce, o rudawych włosach obciętych na jeża. Zagadywał niemal każdego, ściskając dłonie lub poklepując masywne barki motocyklistów, jak też uśmiechając się do ich towarzyszek. Gdy podszedł do stojącej nieco z boku grupki, nad którą unosił się specyficzny obłoczek szarobłękitnego dymu, sięgnął do kieszeni kurtki i po chwili sam zaciągnął się papierosem.
– Oj, jak dobrze puścić sobie dymka. – Zaśmiał się chrapliwie. – Zawsze mówię, że motor w porównaniu z samochodem ma same zalety i tylko jedną wadę. Bo w puszce można zapalić podczas jazdy. Choć to przypuszczalnie niezgodne z prawem.
Zgromadzeni parsknęli śmiechem, po czym jeden z nich rzucił:
– To powiedz wreszcie, Wacek, po co nas tu ściągnąłeś?
– Zaraz się dowiecie – odparł zagadnięty z lekkim uśmiechem, niezbyt sympatycznym, lecz dziwnie pasującym do jego królewskiego imienia, po czym szeroko rozłożył ramiona i zawołał: – Chodźcie już! Wchodźcie do środka!
Znalazł posłuch. Po paru chwilach całe towarzystwo było już w baraku, rozglądając się po odrapanych ścianach.
Na skromne umeblowanie wnętrza składało się kilkanaście rachitycznych stolików i odpowiednio większa liczba byle jakich krzesełek. Naprzeciwko drzwi wejściowych stało nierówno pomalowane biurko, najwyraźniej pełniące rolę stołu prezydialnego. Całość robiła wrażenie zapomnianej sali zebraniowo-szkoleniowej jakiegoś dawno już rozwiązanego lub co najwyżej ledwo dyszącego stowarzyszenia.
Ale przybyszom wydawało się to nie przeszkadzać. Rozsiedli się na krzesłach i swą uwagę skupili na szczupłym mężczyźnie, który nieruchomo spoczywał za stołem. Półdługie blond włosy spięte w kucyk opadały mu na kark. Ubrany był w koszulę, bluzę z kapturem i drelichowe spodnie, dobre gatunkowo, utrzymane w ciemnej tonacji podkreślającej bladość jego twarzy. Pociągła twarz ozdobiona przystrzyżonym wąsikiem i nieco roztargnione spojrzenie nadawały mu wygląd zagubionego w cywilizacji absolwenta filozofii, lecz zdecydowanie zarysowana szczęka i trudny do opisania, nieprzyjemny wykrój ust nakazywały ostrożność przy ocenie tej w sumie intrygującej postaci. Tym bardziej że nie bardzo pasował do pozostałych uczestników spotkania. Był od nich wyraźnie starszy, z pewnością przekroczył już czterdziestkę, a pochodzić musiał z całkiem innej bajki niż gromada rosłych, hałaśliwych, odzianych w skórzane stroje motocyklistów.
Gdy już całe towarzystwo rozlokowało się na sali, ostrzyżony na jeża Wacek stanął przy stole prezydialnym, uciszył zgromadzonych uniesioną dłonią, po czym rzekł:
– Witajcie, raz jeszcze witajcie! Dobrze wiem, że chcecie się w końcu dowiedzieć, po co was tu ściągnąłem.
– No właśnie! – odparły mu liczne głosy z sali.
– Już, już! Cierpliwości! – Wciąż uśmiechnięty Wacek nie dawał się zakrzyczeć. – Skoro daliście mi się namówić na ten zjazd, to wytrzymajcie jeszcze chwilkę. Bo najpierw przedstawię wam Joachima. – Mówiący obrócił się lekko i szerokim gestem wskazał tajemniczego mężczyznę, który wciąż nieruchomo tkwił na krześle, wpatrzony w splecione palce swoich dłoni. Ale gdy jego imię już padło, sprężyście powstał, uważnie przeciągnął wzrokiem po sali, po czym lekko się uśmiechnąwszy, rozpoczął przemowę.
– Dzień dobry wszystkim! A właściwie dobry wieczór. Już śpieszę zaspokoić waszą ciekawość, ale najpierw pozwólcie, że powiem coś o sobie. Przecież się nie znamy. Otóż z zawodu jestem etnografem. Znaczy, zajmuję się opisem i porównywaniem kultury różnych ludów. Ale co ja mówię! Przecież wiecie, o co w tym chodzi – rzucił lekko, lecz z dającą się wyczuć intencją pochlebienia słuchaczom. Zagranie spodobało się, lecz nie wszyscy dali się na nie nabrać.
– Jasne, z Kolbergiem po kraju! – Jakiś wesołek z sali przypomniał tytuł audycji radiowej sprzed lat, przez wielu uważanej za symbol zanudzania słuchaczy sztuką ludową.
– Właśnie! – potwierdził Joachim. Nadal był uśmiechnięty, lecz dało się na jego twarzy dojrzeć lekki grymas niezadowolenia z żartobliwego tonu owej wypowiedzi. – No więc przybyłem w wasze strony i muszę powiedzieć, że bardzo mi się tu spodobało. Ziemie chełmińska, dobrzyńska, Sasinów, lubawska i michałowska z ich starą kulturą i bogatą historią to dla mnie raj. I to nie tylko zawodowy, bo i sam dobrze się tu czuję. Więc chciałbym coś zrobić. Ale wiecie, do tego potrzebna jest jakaś baza, środki… A nie tak łatwo znaleźć forsę na takie rzeczy. Trzeba sposobem… – zawiesił głos i uważnie łypnął okiem na swych słuchaczy.
A ci natychmiast spoważnieli, bo ostatnie słowa zabrzmiały dosyć dwuznacznie. Właściwie niosły oczywistą treść, ale zawierały jakąś delikatną aluzję do czegoś, co pachniało przynajmniej zakazanym owocem, jeśli nie wręcz występkiem. W sumie jednak nikt z zebranych nie okazywał wyraźnej niechęci, więc zadowolony Joachim ciągnął swym nosowym głosem dalej:
– Jakiś czas temu poznałem Wacka – skinął dłonią w stronę ozdobionej rudawym jeżykiem głowy – i on mi opowiadał o was. Że uwielbiacie motory, zarówno jazdę na nich, jak i grzebanie w silnikach. Że dużo podróżujecie, że znacie teren… No to pomyślałem, że możemy zrobić coś razem.
– Ale co? – wyrwało się komuś.
– Tak naprawdę to sam do końca nie wiem – w zaskakujący dla słuchaczy sposób odparł zapytany, niby szczerze, choć jego oczy mówiły coś innego. – Ot, na początek dobrze byłoby poznać ludzi, może kupić okazyjnie jakąś starą chałupę czy obejście z kawałkiem ziemi. Wtedy nie musielibyśmy wynajmować tej budy, aby się spotkać.
– Tylko za co? A trzeba jeszcze mieć forsę na jakiś remont, na wyposażenie, na sprzęt… – padła wątpliwość.
– Powolutku. – Mężczyzna machnął ręką. – Mam już jakieś pomysły. Można założyć stowarzyszenie albo klub, albo fundację. Coś się wykombinuje. Najpierw musimy się poznać, a ponadto wiecie… – Mówiący na chwilę zawiesił głos. – Bardzo ważne jest, jak będziemy odbierani przez ludzi. Czy będziemy mieli u nich posłuch, trochę respektu…
– Znaczy, będziemy startować w wyborach samorządowych? – pół żartem, pół serio zapytał ktoś z sali.
– Nie, nie chodzi mi o władzę. Absolutnie nie. Owszem, ma ona zalety, a dla niektórych jest najważniejszym celem w życiu. Tylko że mając władzę, trudno tak na serio robić coś jeszcze. A jak się w dodatku nie spodobasz swym wyborcom – Joachim wymownie uśmiechał się do pytającego, lekko gładząc zarost – to jesteś podwójnie do tyłu. Nie masz ani władzy, ani własnego życia. Nawet jeśli się naprawdę starałeś. Nie, ja myślę o czymś innym.
Mówca na chwilę zamilkł, jak gdyby chciał wzmóc ciekawość słuchaczy, po czym wypił parę łyków wody ze stojącej na stole szklanki i ciągnął dalej:
– Wiecie, łatwiej mi rzecz wyjaśnić na przykładzie z mojej branży. Dobrze widać to u ludów żyjących z dala od rozwiniętej cywilizacji. Niektórzy nazywają je prymitywnymi. Każde takie plemię ma swego wodza czy naczelnika, który rządzi. Ale tak naprawdę wszystkim kręci szaman, nazywany także czarownikiem. Uważa się, że dba on o spokój psychiczny członków swego ludu oraz o równowagę w kontakcie plemienia z przyrodą. Wszyscy wierzą, że pośredniczy między światem widzialnym, światem ludzi, zwierząt, roślin, skał, wody, powietrza i światła a krainą istot niewidzialnych. Że ma moc uzdrawiania, że umie sprowadzić deszcz podczas suszy, że potrafi wskazać zwierzynę na polowaniu i może przewidywać przyszłość. I nie jest ważne… Nie jest ważne – powtórzył mężczyzna, którego głos stawał się coraz bardziej nastrojowy, jak gdyby hipnotyzujący – czy tak jest naprawdę. Bo jeśli ludzie w to wierzą, wtedy zawsze będą szamanowi ufali.
Na sali panowała zupełna cisza. Zaintrygowani motocykliści słuchali uważnie. Najwyraźniej żaden z nich nie był w stanie odgadnąć, o co chodzi tajemniczemu Joachimowi. A ten opowiadał o coraz dziwniejszych sprawach:
– W każdym kraju można się natknąć na dziwne sprawy i niepojęte wydarzenia. A chyba najbardziej magiczne są Indie. Tamtejsi fakirzy pokazują podobno słynny „cud sznura”. Polega on na tym, że mistrz rzuca w górę zwiniętą linę, która zawisa gdzieś wysoko, zaczepiona na przykład o chmurę. Wtedy jego uczeń szybko wspina się po niej, a gdy znika z oczu obserwujących widowisko ludzi, mistrz ciska w górę nóż i po chwili… na ziemię spadają kawałki ciała młodego człowieka. Fakir zbiera je wtedy razem i polewa wodą, po czym pocięty człowiek znów ożywa, a w dodatku wykazuje świetną formę.
Po czymś takim sala zaszumiała. Niektórzy słuchacze zaczęli się niecierpliwić, podczas gdy w innych obudziło się motocyklowe poczucie humoru. Spoglądali po sobie z porozumiewawczymi minami, jeden do drugiego puszczał oko, dwóch siedzących w kącie brunetów zaczęło się szeptem zastanawiać, czy mógłby to być sposób na kapitalny remont silnika motocyklowego, a może nawet całego pojazdu. Mówca natychmiast to zauważył i zareagował.
– Powtórzę raz jeszcze – ciągnął spokojnie swój wywód. – Nie chodzi o to, czy tak było, ale o to, do czego przekonamy ludzi. A podobne opowiastki powtarzają się w wielu księgach. Nie tylko pochodzących z Indii, ale także z Chin, Meksyku, a nawet z Irlandii. Opisuje je sam Mircea Eliade. – Joachim rzucił to nazwisko bez komentarza, jak gdyby popularność przywołanej postaci w tym gronie uznał za oczywistą. – Ale najważniejsze jest objaśnienie tego pokazu, który dla jednych jest kuglarską sztuczką, podczas gdy dla innych stanowi dowód cudownej mocy mistrza. Otóż w tamtych kulturach sznur albo strome schody, wysokie drzewo czy też drabina stanowią oś świata łączącą Niebo i Ziemię. Mówią też, że każdy z nas jest połączony takim niewielkim sznureczkiem lub drucikiem z siłami Nieba. Czyli ludzie są takimi marionetkami czy „cudeńkami”, których los zależy od tego, co się dzieje na górze. I byliby bezradni, gdyby nie szamani, którzy mają możliwość może nie tyle gry na tych „kosmicznych niciach”, co przynajmniej wpływania na bieg wydarzeń. Rozumiecie więc, że rola szamana jest wielka i warto nim być. Bardziej nim niż wodzem. Bo gdy wódz ginie w boju, to szaman jest mistrzem ceremonii na jego pogrzebie i to szaman obwieszcza imię nowego wodza – podkreślił mówca z dwuznaczną miną, po czym znów wypił nieco wody i ciągnął:
– Ale na dzisiaj może już będzie dość na ten temat. Jeśli zechcecie, wrócimy do tych spraw. Bo co tu dużo gadać, szamańskie umiejętności przydają się nie tylko wtedy, gdy dotykamy spraw nadprzyrodzonych, ale także w codziennym życiu. – Szelmowski uśmiech Joachima tym razem został zaakceptowany przez słuchaczy, bez widocznych sprzeciwów i rubasznych żartów, toteż mężczyzna kontynuował swój wywód:
– Jest też druga sprawa. Jeśli w końcu po takich wstępnych spotkaniach chcielibyśmy rozkręcić naszą działalność, to dobrze byłoby wynaleźć sobie w przeszłości jakiegoś patrona, który by symbolizował nasze cele. To trudna rzecz, bo dla grona osób tak dynamicznych, żywych, wesołych, lubiących życie i pęd – dyskretnie schlebiał zebranym mówca – nie może to być jakiś poczciwy księżulo, pracowity nauczyciel czy oszczędny kupiec. I trzeba też pamiętać o tym, co się kiedyś działo na tych ziemiach. Polacy, Prusowie, Krzyżacy, przybysze z wielu innych krajów, rycerze, mnisi, kupcy… Pracowali tu, handlowali, ale też wojowali. Zmieniali się włodarze tej krainy, jedni robili kariery, inni padali. To był prawdziwy kołowrotek dziejów. Więc pomyślałem sobie, że za symboliczną dla nas postać moglibyśmy uznać Bernarda Szumborskiego. Nie był co prawda Polakiem, ale jednak to nasz pobratymiec, gdyż pochodził z Moraw. A to jedna z czeskich krain. Żył w XV wieku. Przybył tutaj i osiągnął naprawdę zdumiewający sukces. Najpierw, jak mnóstwo świetnych rycerzy z Europy, służył u Krzyżaków. Wybił się, został dowódcą ich wojsk zaciężnych, był dygnitarzem. Uczestniczył w delegacji zakonu podczas podpisywania umów pokojowych z Polską. A potem zrozumiał, kto tu jest gospodarzem, i stanął po stronie króla polskiego. To był naprawdę bojowy rycerz, a dla pań dodam, że swój żywot zakończył bardzo romantycznie. Otruła go bowiem mieszczka z Chełmna, w której się kochał. Widać bez wzajemności. Tak to było! – Joachim westchnął, po czym rozłożył ramiona i ogłosił zakończenie spotkania:
– No, to chyba na dzisiaj naprawdę wystarczy. Może czujecie pewien niedosyt, bo za mało mówiłem o konkretach. Ale naprawdę sam jeszcze nie wiem, co nam z tego wyjdzie. Najpierw jednak musimy się zdecydować, czy w ogóle coś robimy. Zastanówcie się nad tym wszystkim, a jak zechcecie, to się za parę dni spotkamy, może też w tym miejscu. Skontaktujemy się przez Wacka. Pozdrawiam was!
Na sali od razu zapanował gwar. Motocykliści, wciąż zdezorientowani ogólnikowym wystąpieniem tajemniczego Joachima, nie bardzo potrafili odnieść się do tego, co usłyszeli. Rzucali więc tylko luźne uwagi, żarciki, aluzje i rozmowa szybko zamieniła się w pożegnanie. Ogólny nastrój zebranych był dobry. Wysłuchane przemówienie najwyraźniej im się podobało, choć większość z nich zachowała zdrowy rozsądek. Dobrym jego wyrazem była uwaga rzucona przez jednego z motocyklistów. Szykując do drogi swą czarną yamahę, przystojny brunet o bystrym obliczu rzucił kpiąco do swej koleżanki:
– Czyli mamy przejść szkolenie w zakresie robienia ludziom wody z mózgu, propagować żywot jakiegoś średniowiecznego zabijaki, a w końcu założymy sobie klub motorowo-etnograficzny. Nieźle!
A ta prześliczna dziewczyna o aksamitnej cerze i błękitnych oczach, układając pod kaskiem burzę swych sfalowanych kasztanowych włosów, odparła ze śmiechem:
– Tylko uważaj, żeby tu nie było jakiegoś przewału. Bo cię tak urządzę, jak ta mieszczka naszego nowego patrona.Przypisy
Wstęp
Burgrabia – w dawnych czasach urzędnik grodzki pełniący funkcję administracyjną i sądowniczą; także zastępca starosty w grodzie.
Na łąkach, tam gdzie jest brama północna /łac./.
Młodzieniec /łac/.
Chłop z Chełmna /łac./.
Rajca miejski /łac./.
Śledztwo /arch./.
Landwójt – urzędnik zastępujący pana w sprawowaniu sądów w miastach i wsiach lokowanych według zasad objętych tak zwanym prawem niemieckim; w XV wieku był to zastępca wójta.
Bernard Szumborski (data urodzin nieznana, zmarł 7.01.1470 roku w Chełmnie) – rycerz z Moraw, jeden z najlepszych dowódców najemnych wojsk zakonu krzyżackiego w okresie wojny trzynastoletniej.
W XIV-XVI wieku kondotierami nazywano dowódców wojsk najemnych. Termin ten używany był głównie we Włoszech, ale idealnie pasuje do Bernarda Szumborskiego, choć ten wojował w północnej Polsce i w ówczesnym państwie zakonnym.
Spyża – prowiant, szczególnie dla koni /arch./.
W kierunku /łac./.
Zwyczajem ubogich /łac./.
Żebrak /łac./.
Obecnie Chełmża.
Bez wątpienia Szumborskiemu towarzyszyli kuzyni, bracia Henesz i Hynek von Waldsteinowie. Po śmierci Bernarda jeszcze przez dziewięć lat władali oni Chełmnem, Starogrodem i Brodnicą, z wielką szkodą dla tych miejscowości.
Chodzi oczywiście o traktat pokojowy zawarty 19.10.1466 roku, kończący wojnę trzynastoletnią 1454-1466.
Kondotier nieraz bywał na dworach królewskich, książęcych czy biskupich, toteż z pewnością wiedział, co jadali wielcy ówczesnego świata i jakie urządzano dla nich uczty. Ot, choćby podczas podpisywania traktatu toruńskiego, gdy Szumborski był w gronie doradców wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego.
Mięso z kością pochodzące z krzyżowej części tuszy.
Stwierdzenie to nie jest do końca pewne. Ludzie powiadają, że Bernard Szumborski był tak złym człowiekiem, że diabli nie chcieli wpuścić jego duszy do piekła. Podobno po dziś dzień pokutuje na ziemi, jęcząc na poddaszu Baszty Prochowej lub snując się w środku nocy uliczkami Chełmna.
Rozdział pierwszy
Decybel (w skrócie dB) – jednostka poziomu natężenia dźwięku; motocyklowy silnik bez tłumika i na pełnym gazie wytwarza hałas przekraczający 100 dB; warto wiedzieć, że 120 dB to próg bólu.
Mniejsze z dwóch jezior w Chełmży.
Chodzi oczywiście o Wacława II, zwanego Czeskim, króla Polski w latach 1300-1305. Ten mocno związany z Niemcami władca uzyskał krakowski tron głównie dzięki temu, że szlachta i duchowieństwo miały dość ciągłych awantur między licznymi książętami piastowskimi, z których każdy próbował jednoczyć podzielony przez Bolesława Krzywoustego kraj. Niestety – nadmiernie ambitny, podejrzliwy, nerwowy, bojący się burzy, ciemności i miauczenia kotów król całkowicie zawiódł. Po śmierci Wacława II, spowodowanej niewyjaśnioną chorobą, krótko rządził jego syn, Wacław III (któremu Jan Matejko nawet nie raczył namalować portretu), a wkrótce na polskim tronie zasiadł Władysław Łokietek.
Oskar Kolberg (1814-1890) – pionier polskiej etnografii; przez pół wieku wędrując po naszych ziemiach, zebrał przebogaty materiał pokazujący życie, kulturę i twórczość ludową.
Dosłownie „fakir” znaczy tyle co „ubogi”. W krajach muzułmańskich i w Indiach mianem tym określa się wędrownych mnichów żyjących z żebraniny, umartwiających się w celach mistycznych, potrafiących prezentować niewiarygodne umiejętności. Do najbardziej chyba znanych należą kładzenie się na nabitym gwoździami łóżku lub stąpanie bosymi stopami po rozżarzonych węglach.
Mircea Eliade (1907-1986) – rumuński religioznawca, filozof kultury i pisarz, przez jednych uważany za legendę kulturoznawstwa, przez innych potępiany za ciągotki do rumuńskiego faszyzmu. Opisy „cudu sznura” znaleźć można w jego książce „Mefistofeles i androgyn”.