- W empik go
Śladami Szeli - ebook
Śladami Szeli - ebook
Z charakterystyczną dla swojej twórczości lekkością, a zarazem w sposób dociekliwy i uwzględniający różnego rodzaju konteksty Piotr Korczyński w książce Śladami Szeli pisze swoją historię Polski pod włos. Zapuszcza się na tereny niemal zupełnie nieobecne w podręcznikowej wersji naszych dziejów, ale także interpretuje i analizuje popularne narodowe mity oraz legendy. Jedne poddaje krytycznej weryfikacji, z innych wydobywa racjonalne jądro. Autor rzadko sięga po postaci z pierwszych rzędów historii, a skupia się raczej na aktorach drugo- i trzecioplanowych, co pozwala zupełnie inaczej odczytać kluczowe wydarzenia z mniej lub bardziej odległej przeszłości. Łącząc wątki polityczne, społeczne i kulturowe, które splatają się na przestrzeni wieków, przekonuje, że dopiero z perspektywy „drugiego planu” oficjalnej historii otrzymujemy właściwy, wolny od fałszywych stereotypów i wyobrażeń obraz wydarzeń.
Spis treści
Zamiast wstępu
Rozdział I. Straszny ród Batorych
Rozdział II. Diabły polskie są zbyt romantyczne
Rozdział III. „Sławny Żyd, Polak prawy”
Rozdział IV. Przyśpiewki odciętej głowy z Racławic
Rozdział V. Apostoł „ziemi od krwi dymiącej”
Rozdział VI. Czas Cyganów się nie skończył…
Rozdział VII. Stary wiarus idzie w noc listopadową
Rozdział VIII. Maks Gierymski nie został żołnierzem wyklętym
Rozdział IX. Potęga wizerunku
Rozdział X. Wolny jak taczanka na stepie
Rozdział XI. Osobliwy przyjaciel Żeromskiego
Rozdział XII. W polu, czyli w błocie i we krwi
Rozdział XIII. Zredukowany
Rozdział XIV. Operacja Ku wolności
Rozdział XV. Autobus Linkego
Rozdział XVI. Belki z Birkenau
Rozdział XVII. Milczący prorok z Wożuczyna
Rozdział XVIII. Zarażony śmiercią
Rozdział XIX. Lubieżny Pingwin z Branic
Rozdział XX. Słońce wschodzi raz na dzień dla wszystkich
Rozdział XXI. Kubizm ze wsi Sitnica
Rozdział XXII. Jak Janko Muzykant został wampirem
Rozdział XXIII. Ostatni husarz w Paryżu
Rozdział XXIV. Ballada o rozebranej Polce
Rozdział XXV. Danse macabre dwóch Eugeniuszów
Rozdział XXVI. Sted – życiorys alternatywny
Rozdział XXVII. Strzeżcie się wakacyjnych pociągów
Rozdział XXVIII. Kiedy zło dobrem nagradza
Rozdział XXIX. Stan wojenny Robespierre’a i Dantona
Rozdział XXX. Wiosna elektronicznego mordercy
Rozdział XXXI. Popiół i wierzby
Przypisy
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8151-435-4 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad wejściem do katedry wawelskiej wiszą na łańcuchach kości mamuta, nosorożca i walenia. W średniowieczu wierzono, że to szczątki smoka, który żył niegdyś w podwawelskiej grocie. Powieszone nad bramą katedralną miały odstraszać złego ducha od strefy sacrum. „Kości smoka” pilnowały doczesnych szczątków polskich władców i bohaterów narodowych. Legenda zmieszała się z historią i powstał piękny mit. Jeden z wielu. Kiedy zaborcy wymazali I Rzeczpospolitą z mapy Europy, naród, by przetrwać, zaczął żyć starymi mitami i tworzył nowe. Te dawne dotyczyły minionej potęgi. Przypominano w nich zarówno o zwycięstwach, jak i wielkiej tolerancji polskich władców; wynoszono pod niebiosa ustrój Rzeczypospolitej, dający szlachcie niespotykane gdzie indziej przywileje. Z drugiej strony wskazywano „diabelskie siły”, które ściągnęły na ojczyznę nieszczęścia i doprowadziły do jej unicestwienia. Pod zaborami po każdym kolejnym przegranym zrywie zbrojnym rodziły się nowe legendy: naczelnika Kościuszki prowadzącego kosynierów na rosyjskie działa pod Racławicami; Legionów generała Dąbrowskiego, który z ziemi włoskiej niósł wolność, i ta największa – cesarza Napoleona, który tę wolność przyniósł na bagnetach swej Wielkiej Armii, choć zaraz pogrzebana została ona w wojnie z Rosją w 1812 roku. Legendą napoleońską żyło kilka kolejnych pokoleń, aż do klęski powstania styczniowego, którego tradycja okazała się znowuż zaczynem Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego. Komendant przypominał podkomendnym o garstce straceńców, którzy w styczniu 1863 roku prawie bezbronni odważyli się rzucić wyzwanie wielkiemu imperium carów. Gdy Polska odzyskała w 1918 roku niepodległość, weterani powstania styczniowego, którzy dożyli tej szczęśliwej chwili, otrzymali szczególny status – stali się w II Rzeczypospolitej dosłownie żywymi legendami.
Klęska września 1939 roku i lata II wojny światowej przyniosły nowe mity, które dyskutowane są do dzisiaj: świetność II Rzeczypospolitej, powstanie warszawskie, Monte Cassino, Lenino i wiele innych. Legendy tworzył też nieprzyjaciel, tyle że niepochlebne – jak ta, stworzona w kwaterze Josepha Goebbelsa, o polskiej kawalerii szarżującej z szablami na czołgi. Pokazał to później Andrzej Wajda w swej Lotnej, za co posypały się na niego gromy krytyki, że powiela hitlerowskie paszkwile. Reżyser bronił się, mówiąc, że jego zamiarem nie było stworzenie filmu historycznego, lecz takiego, który oddawałby atmosferę ginących wartości „ostatnich rycerzy” – kawalerzystów II Rzeczypospolitej. I miał wiele racji, gdyż w 1939 roku do arsenału ludowych legend dołączyła ta o polskim diable, który w ułańskim mundurze, na „piekielnym koniu”, ogniem niszczył niemieckie czołgi…
Mity nie tylko krzepiły serca Polaków pod zaborami czy okupacją, lecz także były potężną bronią. Dobrze pamiętali o tym Niemcy po 1939 roku, między innymi tropiąc zapamiętale ukryty przed nimi słynny obraz Jana Matejki Bitwa pod Grunwaldem. Znali siłę tego płótna, w którym mistrz zamknął nie jeden, ale kilka mitów o triumfie Polaków nad „odwiecznym niemieckim wrogiem”. Co znamienne, kiedy Gestapo poszukiwało obrazu Matejki, inne „historyczne” wizerunki tej bitwy – Kossaków czy Suchodolskiego – spokojnie wisiały na swoim miejscu. Inaczej z polskimi mitami postąpił Józef Stalin. On włączył je w swoje plany podporządkowania sobie Polski. Dlatego pozwolił, by w tworzonym przez komunistów wojsku poszczególne jego dywizje miały za patronów polskich wodzów walczących z Rosją – Kościuszkę, Dąbrowskiego, Traugutta. To dzięki Stalinowi nie pocięto na części Panoramy Racławickiej, co chcieli uczynić gorliwi polscy przedstawiciele instalowanej przez Sowietów nowej władzy. Generalissimus dobrze rozumiał, jakie znaczenie ma bitwa pod Racławicami dla Polaków – jak wielkim jest mitem. Według niego lepiej było ten mit „oswoić”, niż niszczyć.
Polskie mity trudno jednak „oswajać” i jeszcze trudniej z nimi walczyć. Przekonało się o tym wielu śmiałków, którzy podjęli to wyzwanie. Paradoksalnie ich działania często jeszcze bardziej te mity umacniały. Tak było w wypadku artystów polskiej szkoły filmowej, która przebojem wdarła się po 1956 roku do polskiego i światowego kina. Filmy Andrzeja Wajdy, Jerzego Kawalerowicza, Andrzeja Munka czy Kazimierza Kutza miały być rozrachunkiem z polskim romantyzmem, który powiódł pokolenie Kolumbów na barykady. Okazało się jednak, że zamiast weryfikować, jeszcze bardziej umocniły i rozsławiły polskie mity nie tylko w kraju, ale też bez mała na całym świecie – od Nowego Jorku po Tokio.
Potęgę mitów, które potrafią spajać różne grupy społeczne w naród, celnie opisał Stanisław Wyspiański w Weselu, gdzie szlachcic i chłop, wspominając dawne dzieje, niby mówią o tych samych wydarzeniach, ale zupełnie inaczej je rozumieją i interpretują:
PAN MŁODY
Jak się wszystko dziwnie plecie…
GOSPODARZ
Jak się wszystko plecie dziwno.
Niniejsza publikacja traktuje właśnie o potędze mitów, ale w trochę inny sposób, niż się to zwykle czyni. Nie walczy z nimi, bo – zdaniem autora – legenda przygotowuje na spojrzenie prawdzie w oczy i łagodzi związany z tym dyskomfort. Jest niezbędna. Opracowanie to pokazuje, że mit nie jest jednoznaczny ze stereotypem i że wciąż podlega ewolucji. Dowodzi jeszcze jednego: że artyści w tym kraju nierzadko równi byli wielkim wodzom, politykom i historykom, a często także przejmowali ich role.Rozdział I
Straszny ród Batorych
Naga kruczowłosa Paloma Picasso kąpiąca się w miedzianej wannie pełnej krwi… Tak osławioną „krwawą hrabinę” – Elżbietę Batory – przedstawił w swych Opowieściach niemoralnych Walerian Borowczyk. W porównaniu z innymi dziełami popkultury, w których pojawia się ta Drakula w spódnicy, w filmie Borowczyka nie ma epatowania okrucieństwem czy dosłownych scen tortur, jakim hrabina miała poddawać swe ofiary na zamku w Čachticach, zanim wytoczyła z nich krew. Wierzyła bowiem, że dzięki krwawym kąpielom pozostanie na wieki młoda i piękna…
Wszystkie te banialuki na temat Elżbiety Batory spisał około 1729 roku jezuita László Turóczi w swoim dziele pod tytułem Ungaria suis cum regibus compendio data . Wiarygodność tekstu ze względu na okres, jaki dzieli go od wydarzeń z 1610 roku, jest, delikatnie mówiąc, dyskusyjna, ale nie to jest tutaj najistotniejsze. Paszkwil Turócziego miał konkretny cel polityczny i był wymierzony w ostatniego księcia Siedmiogrodu, spokrewnionego z rodem Batorych, Franciszka II Rakoczego. Choć kierowane przez niego wielkie powstanie antyhabsburskie na Węgrzech poniosło klęskę, a on sam żył na emigracji w Turcji, wciąż był uważany przez dwór wiedeński za groźnego przeciwnika. Publikacja Turócziego była także zemstą zakonu jezuitów na byłym wychowanku. Rakoczy spędził dzieciństwo i młodość w austriackiej niewoli, w której został oddany na wychowanie właśnie jezuitom. Ci mieli go zmienić z węgierskiego patrioty w wiernego poddanego cesarza Austrii. Wydawało się, że misja się powiodła, gdyż sprytny młodzieniec doskonale odgrywał narzuconą mu rolę, ale tylko do czasu, kiedy nadarzyła się okazja zmontowania przy pomocy Francuzów naprawdę groźnego spisku wymierzonego w znienawidzonych Habsburgów.
Wśród licznych i wymyślnych zbrodni pani z Čachtic największą według Turócziego było… jej przejście z katolicyzmu na luteranizm – miała to być również główna przyczyna jej przemiany w wampirzycę… Ironią tej historii jest to, że dzięki swemu dziełu bogobojny zakonnik stał się „ojcem” horroru, wszak to właśnie z jego dzieła Bram Stoker czerpał pełnymi garściami przy pisaniu swej opowieści o hrabim Drakuli z Transylwanii. Co spowodowało jednak, że z całego rodu Batorych, w którym prawdziwych „potworów” (przy tym zdeklarowanych wrogów Austrii) nie brakowało, właśnie Elżbieta stała się największym uosobieniem diabelskich mocy wymierzonych w święte cesarstwo? Wbrew pozorom odpowiedź jest prosta: była kobietą, a ściśle mówiąc – kobietą nie tylko piękną, ale też niezwykle inteligentną, wykształconą (władała płynnie w mowie i piśmie węgierskim, łaciną i niemieckim), a przy tym bajecznie bogatą. Nie bez znaczenia było też to, że Elżbieta publicznie wyrażała uwielbienie dla swego wuja, króla Polski Stefana Batorego i życzliwie patrzyła na poczynania kuzyna, księcia Siedmiogrodu Gabriela Batorego, który planował wyrwać z rąk austriackich koronę św. Stefana i na nowo zjednoczyć Węgry. To wszystko nie mogło się podobać królowi i przyszłemu cesarzowi Maciejowi II Habsburgowi, który – by osłabić poczynania wrogich mu Batorych i jednocześnie przejąć wielki majątek hrabiny z Čachtic – zlecił swemu palatynowi węgierskiemu György’emu Thurzó zawiązać przeciw Elżbiecie intrygę, której finałem miało być uwięzienie kobiety.
Elżbieta w 1575 roku jako piętnastoletnia dziewczyna została żoną Ferenca Nádasdyego, sławnego wodza gromiącego Turków, a przy tym dziedzica swego rodu oraz spadkobiercę majątku rodziny Drághaffy. Gdy więc Nádasdy zmarł nagle 4 stycznia 1604 roku (według Turócziego został oczywiście otruty przez Elżbietę), wdowa odziedziczyła ogromny majątek, pomnożony dodatkowo o spadek po śmierci jej brata, Stefana, w 1605 roku. W testamencie brata zapisano jej między innymi zamek Dévény, który położony był na granicy z Austrią i stanowił doskonały punkt wypadowy do ataku na Wiedeń. Maciej II odkupił od niej ten zamek, choć nigdy za niego nie zapłacił, ale w 1608 roku pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Księciem Siedmiogrodu został zaprzysięgły wróg Habsburgów – Gabriel Batory. Jeśli życzliwa mu kuzynka stanęłaby z całym swym majątkiem po jego stronie, Węgry mogłyby zostać bezpowrotnie utracone. 29 grudnia 1610 roku palatyn György Thurzó uwięził Elżbietę pod zarzutem, że próbowała uciec do Siedmiogrodu. Faktycznie, hrabina wyjechała w tym czasie do zamku Sárvár, aby skorzystać z tamtejszych gorących źródeł, ale podróż była zaplanowana z dużym wyprzedzeniem i wszyscy o niej wiedzieli. Nie wspominając o tym, że ucieczka do Siedmiogrodu przez góry w zimie byłaby szaleństwem. Thurzó potrzebował naprędce innych powodów legitymizujących dokonane już aresztowanie magnatki. Na mocy Złotej Bulli Andrzeja II i Tripartitum (zbioru praw Królestwa Węgier z 1515 roku) nie wolno było przetrzymywać szlachcica bez wyroku sądowego. Co więcej, potrzebne były dowody winy. W tej sytuacji palatyn dzięki sugestiom swego kapelana postanowił odwołać się do sprawdzonych metod. Oskarżył hrabinę, że jest wiedźmą. Zachował się list księdza Janosza Ponékinusza, w którym radził on swemu przełożonemu, kapelanowi palatyna, jak mają zeznawać świadkowie podczas tortur. Według niego śledztwo powinno być prowadzone tak, aby przesłuchiwani oskarżali Elżbietę, że kazała sługom jeść ludzkie mięso, a sama kąpała się we krwi mordowanych dziewic. W ten sposób Thurzó zdobył dowody, że pani na Čachticach własnoręcznie zamordowała około trzysta szlachcianek i nieszlachcianek!
Po szybkim, dwutygodniowym procesie skazano na śmierć i stracono troje sług hrabiny, którym w czasie tortur „udowodniono” współudział w mordach. Była to między innymi znachorka Anna Darvulia, która miała przekonać hrabinę do skuteczności krwawej kuracji odmładzającej, i karzeł Ján Ujvári, zwany Fritzko, oskarżony o mordowanie dziewczyn. Jednak mimo „twardych” dowodów proces samej hrabiny nigdy się nie odbył. Po pierwsze, Elżbieta przewidziała taki obrót sprawy i cały swój majątek zdążyła przepisać na trójkę swych dzieci, a po drugie, proces wykazałby, że Thurzó złamał prawo. Nawet jeżeli Elżbieta Batory zostałaby złapana na gorącym uczynku podczas morderstwa szlachcianki, to decyzję co do jej losów mógł podjąć jedynie król w porozumieniu z Radą Królewską, a prałaci i baronowie królestwa przebywali w tym czasie w różnych miejscach kraju. Ponaglany przez Macieja II do rozpoczęcia procesu Thurzó tłumaczył kuriozalnie, że nie może dostarczyć Elżbiecie wezwania na proces, bo ta jest już w areszcie i należy ją traktować, jakby była osobą martwą… Hrabina, nie doczekawszy procesu, zmarła 21 sierpnia 1614 roku, po czterech latach zamknięcia w wieży.
Dzięki jezuickiemu paszkwilowi Elżbieta Batory stała się bohaterką ogromnej liczby horrorów, komiksów, filmów i gier – produktów zaliczanych w kulturze do klasy B (lub niżej). Przywoływany na początku rozdziału film Waleriana Borowczyka, choć nie obala mitu krwawej hrabiny, jest przynajmniej wysmakowanym plastycznie i wartościowym artystycznie dziełem. Niestety, historycy, zwłaszcza ci z zachodniej Europy, wciąż w przewadze podążają tropem wyznaczonym przez dzieło Lászla Turócziego. Ale w każdej legendzie jest ziarno prawdy: w wielu ówczesnych magnackich rodach w wyniku licznych małżeństw między bliskimi krewnymi zdarzały się „potwory”, nie inaczej było z Batorymi.
Stefan Batory, bezsprzecznie jeden z najznakomitszych władców elekcyjnych Rzeczypospolitej Obojga Narodów, gruntownie wykształcony (studiował na uniwersytecie w Padwie razem ze swym przyjacielem i przyszłym współpracownikiem – Janem Zamoyskim), pogromca wojsk Iwana Groźnego pod Pskowem, nie zdołał jednak zapewnić sobie sukcesji po śmierci. Mimo że zdobył polskie indygenaty szlacheckie dla kilku członków swego rodu, uzyskał promocję na kardynała i biskupa warmińskiego dla Andrzeja Batorego, a przede wszystkim wydał swą bratanicę, Gryzeldę, za hetmana Jana Zamoyskiego z myślą o przyszłej unii polsko-siedmiogrodzkiej, nie udało mu się zbudować w Polsce ciągłości władzy dla Batorych. Jednym z głównych powodów było to, że Stefan Batory nie chciał być „królem malowanym”. Już na sejmie w Toruniu w 1576 roku ostrzegał polską szlachtę:
Z wolą Bożą wyście mnie obrali waszym królem. Przybyłem tu na wasze prośby i nalegania. Wyście włożyli koronę na moją głowę. Dlatego też jestem waszym królem, a nie lalką rzeźbioną lub malowaną. Chcę panować i rozkazywać i nie ścierpię tego, żebyście mieli być moimi nauczycielami albo nauczycielami doradców.
Nie były to słowa rzucane na wiatr, o czym przekonał się Samuel Zborowski, ścięty 26 maja 1584 roku na dziedzińcu zamku wawelskiego za swe warcholstwo i knowania przeciwko królowi. Było to wydarzenie bez precedensu i przysporzyło monarsze wielu wrogów. Opinia szlachecka uczyniła ze Zborowskiego męczennika i obrońcę „złotej wolności”, zaczęto też sarkać na panoszenie się „Węgrzynów”, którzy przybyli do Polski razem z Batorym. Bartosz Paprocki pisał między innymi tak o Ferencu Wesselényim, powierniku króla w Polsce: „Węgrzyn nad zwyczaj wielu Węgrów chował Rzeczypospolitej dobra niemi pustoszył…”. Opozycja (nie bez podszeptów i dukatów habsburskich) zaczęła króla oskarżać o okrucieństwo i zwracać baczniejszą uwagę na poczynania niektórych członków rodu Batorych, zwłaszcza na bratanka królewskiego, księcia siedmiogrodzkiego Zygmunta Batorego…
Przedwczesna śmierć króla Stefana Batorego w 1586 roku zahamowała wszelkie plany dynastyczne, a zupełnie przekreśliła je niesława księcia Zygmunta Batorego panującego w latach 1586–1599 w Siedmiogrodzie. Ten rzeczywiście okazał się okrutnikiem, dodatkowo co chwilę zmieniającym decyzje – po trzykroć rezygnował z tronu siedmiogrodzkiego i po trzykroć nań wracał. Po aktorsko zainscenizowanym pierwszym odejściu z tronu zorganizował krwawą zemstę na wszystkich, którzy poparli rządy jego chwilowego następcy, zresztą przez niego samego wyznaczonego. Po wymyślnych torturach stracono zarówno niefortunnego następcę Zygmunta, jego bliskiego kuzyna Boldizsára (Baltazara), jak i elitę siedmiogrodzkiej społeczności – polityków, humanistów, byłych współpracowników króla Stefana. Kiedy żona księcia Baltazara, Zuzanna, błagała o litość dla swego męża oraz ojca, który także znalazł się na liście proskrypcyjnej, Zygmunt kazał ją rozebrać i nago przepędzić poza zamek. Jeszcze większym okrutnikiem okazał się następca Zygmunta – Gabriel Batory (przez którego została uwięziona jego kuzynka Elżbieta), książę siedmiogrodzki w latach 1608–1613. Czas jego panowania to okres rzezi urządzanych prawdziwym i domniemanym przeciwnikom. Zapytany przez swych doradców, kiedy wreszcie „uspokoi swe rządy”, miał odpowiedzieć, że dotychczas osiągnął liczbę dziewęciuset kochanek, obiecuje więc, że gdy dociągnie do tysiąca, zacznie poprawiać się pod każdym względem. Nie wiadomo, czy dotrzymałby obietnicy, gdyż wcześniej dosięgły go sztylety jego własnych hajduków, którzy nie mogli już znieść okrucieństw swego pana. Wtedy też skazano na śmierć siostrę Gabriela, Annę, oskarżając ją między innymi o zamordowanie własnego dziecka, i tylko wstawiennictwo księcia Gábora Bethlena uratowało ją od szafotu.
Również losy kardynała Andrzeja Batorego potoczyły się tragicznie. Ten jeden z najwybitniejszych węgierskich humanistów i mecenasów kultury w XVII wieku (jako biskup warmiński zgromadził bardzo cenną bibliotekę), zupełnie też spolonizowany i wyrażający przywiązanie do swej nowej ojczyzny, w 1599 roku został zmuszony do objęcia tronu siedmiogrodzkiego. Zagrożony ze wszystkich stron przez najazdy tatarsko-tureckie, zwrócił się o pomoc do króla polskiego Zygmunta III Wazy. Pertraktacje przerwało jednak nagłe wtargnięcie w granice Siedmiogrodu hospodara wołoskiego Michała Walecznego. Książę Andrzej, pobity pod Sellenberkiem, starał się przedrzeć do Polski, jednak w trakcie ucieczki został schwytany w ustronnej chacie góralskiej i zarąbany toporami przez ścigających go Szeklerów, którzy nienawidzili rodu Batorych od czasów urządzonej przez Zygmunta Batorego krwawej rzezi w Siedmiogrodzie – tak zwanego karnawału siedmiogrodzkiego. Jego zwycięzca, hospodar Michał Waleczny, niedługo cieszył się swym triumfem, wkrótce został bowiem podstępnie zamordowany z inicjatywy swego dotychczasowego austriackiego sojusznika, generała Giorgia Basty, z którym współdziałał przeciwko księciu Andrzejowi Batoremu. Jego namiestnictwo przeszło do historii Węgier jako „panowanie grozy”. Był to jeden wielki ciąg egzekucji i konfiskat, a sam generał Giorgio Basta mógłby spokojnie zostać kolejnym „wampirem” czy „potworem” w grubym „bestiariuszu” tej części Europy, gdyby nie to, że był wiernym poddanym cesarza i przykładnym chrześcijaninem… Ze strony jezuickich pisarzy nic mu nie groziło. A tak jeden z tajnych doradców cesarskich relacjonował wizytację we władztwie Basty:
Wasza Cesarska mość, proszę mi wierzyć, bywałem już w wielu stronach, ale z taką nędzą jak tu nie spotkałem się nawet u najuboższych bułgarskich czy serbskich niewolników Turcji, a przecież to o nich właśnie myśli się, że nie można nawet sobie wyobrazić gorszego losu.
Do dzisiaj historycy dyskutują, na ile Batorych okrutnikami uczyniły ich obciążenia genetyczne, a na ile uwarunkowania polityczne w Siedmiogrodzie i na całych Węgrzech. Wszak zarówno Zygmunt, jak i Gabriel Batory zgodnie byli uważani przez współczesnych i dawnych historyków za znakomitych wodzów i zręcznych polityków. Obaj byli zmuszeni do ciągłego balansowania między Turcją a imperium Habsburgów i podsycania wewnętrznej wojny między stronnictwami protureckimi i prohabsburskimi. Władzę w takim państwie – oblężonej twierdzy z „piątą kolumną” w środku – utrzymać mógł tylko człowiek zdecydowany na wszystko, bez sumienia. Albo „potwór”, jak kto woli…Rozdział II
Diabły polskie są zbyt romantyczne
W dwusetną rocznicę pierwszego rozbioru Polski Andrzej Żuławski nakręcił Diabła. Horror ten rozgrywa się w zajętej przez Prusy w styczniu 1773 roku Wielkopolsce. Do jednego z tutejszych dworów wraca zwolniony z więzienia młody szlachcic Jakub (Leszek Teleszyński), wtrącony do lochu za spiskowanie przeciw królowi. Wolność odzyskuje dzięki tajemniczemu przybyszowi (Wojciech Pszoniak), który towarzyszy mu w drodze do domu. Jest to droga przez rozpadającą się Rzeczpospolitą, a nieznajomy wybawiciel okazuje się diabłem, który wręcza udręczonemu Jakubowi brzytwę i wmawia mu, że powinien oczyścić swój kraj z wszeteczników. Najwięcej zdrajców Jakub odnajduje w rodzinnym domu, gdyż jego najbliżsi bawią się hucznie na „trupie ojczyzny”, zaprzedawszy lub porzuciwszy dawne ideały. Pogrążony w szaleństwie morduje bez opamiętania, a diabeł wraca do lasu, by szukać kolejnych kandydatów na „powstańców” (lub „żołnierzy wyklętych”).
Film Żuławskiego szybko stał się w PRL-u półkownikiem, a do kin trafił dopiero w 1988 roku, lecz i dzisiaj piewcy bogoojczyźnianej historii Polski mogliby głośno demonstrować przed jego seansami. Wszak byliśmy „Chrystusem narodów”! Ale czy na pewno? Wystarczy spojrzeć na stosunek papiestwa do naszych powstań narodowych, aby przekonać się, iż postrzegano nas wręcz odwrotnie. Jednak nie tylko Tadeusz Kościuszko, Piotr Wysocki czy Romuald Traugutt (człowiek bardzo religijny) byli dla papieży wichrzycielami i buntownikami wobec prawowitej władzy cesarzy i królów – pomazańców bożych; okazuje się, że diabłami mogli zostać i konfederaci barscy, wszak stałym elementem ich munduru był ryngraf z Matką Boską. Największą sławę zdobył sobie „diabeł” Antoni Kosiński, jakoby spokrewniony z osławionym porywaczem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, Janem Kuźmą, konfederatem barskim, który używał pseudonimu… Kosiński. Po rozwiązaniu konfederacji Antonii Kosiński, zebrawszy oddział niedobitków, zaczął nękać łupieżczymi wyprawami przyległe do Wielkopolski województwa. Następnie przedarł się na Śląsk, gdzie tak dał się we znaki niemieckim kupcom, że jego imieniem straszono dzieci we wszystkich krajach niemieckich, a w końcu stał się czarnym charakterem w Zbójcach Friedricha Schillera. W 1794 roku wrócił do kraju i zginął w obronie podwarszawskiej Pragi, oblężonej przez wojska Aleksandra Suworowa. Jednak diabelska opinia tak do niego przylgnęła, iż w ludowych podaniach szlachetnie urodzony diabeł Kosiński nadal harcuje nad Jeziorem Ślesińskim w charakterze miejscowej legendy.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to wypadki jednostkowe, a papieże i inni hierarchowie kościelni musieli manewrować w meandrach wielkiej polityki, często po cichu sprzyjając Polakom. Na przykład papież Grzegorz XVI, przyjąwszy na audiencji generała Władysława Zamoyskiego w 1837 roku, przepraszał go za swą encyklikę Cum primum z 9 czerwca 1832 roku potępiającą powstanie listopadowe. Papież tłumaczył się, że został wprowadzony w błąd przez swych współpracowników i rosyjską dyplomację, że miał dobre intencje i jego zamiarem było ratowanie Kościoła na ziemiach polskich. Sprawdziło się tutaj popularne przysłowie, że dobrymi chęciami jest piekło brukowane, gdyż encyklika nie uchroniła ani polskiego Kościoła, ani jego owieczek przed represjami. Nie zmieniło to jednak negatywnego nastawienia do walki niepodległościowej Polaków następców Grzegorza XVI.
Bywało jednak i tak, że bez papieskich encyklik czy nieprzychylnej propagandy austriackich, pruskich i rosyjskich dworów Polacy stawali się synonimami diabłów. Taką opinię zyskaliśmy między innymi w arcykatolickiej Hiszpanii w czasie wojen napoleońskich. Dla nas szarża szwoleżerów gwardii pod Somosierrą 30 listopada 1808 roku to jeden z najpiękniejszych wyczynów polskiego oręża, który wywołał zdumienie i podziw w sojusznikach. Natomiast dla hiszpańskich partyzantów i żołnierzy otwarcie drogi na ich stolicę – Madryt – i diabelska sztuczka, co skwapliwie rozgłaszali księża i zakonnicy, widzący w cesarzu Francuzów wcielenie samego szatana. Zresztą Polacy dali w Hiszpanii wiele dowodów, że potrafią być równie okrutni, jak „francuskie diabły”; niejedna ze scen, które Francisco Goya uwiecznił w swym przejmującym cyklu graficznym Okrucieństwa wojny, mogłaby być dziełem polskich żołnierzy.
Wojna na Półwyspie Iberyjskim z lat 1808–1814 do dziś pozostaje jedną z najokrutniejszych w historii. Obie strony dopuszczały się niewyobrażalnych zbrodni. Rozpowszechniany w czasie wojny katechizm hiszpański zawierał pytanie: „Kim są Francuzi?” i zaraz odpowiadał: „Dawni chrześcijanie, a obecnie heretycy”. Żołnierze francuscy, wychowani w większości na ideałach rewolucji francuskiej, w czasie swych działań nie oszczędzali hiszpańskiego Kościoła (między innymi skasowano wtedy instytucję inkwizycji). Na porządku dziennym były niszczenie i bezczeszczenie świątyń, rabowanie kościelnych dóbr i mordowanie księży czy zakonników, którzy w większości byli zaangażowani w antyfrancuską partyzantkę. Takie postępowanie wzbudzało tylko w Hiszpanach kolejne fale nienawiści i wolę oporu przeciw francuskim diabłom i ich sojusznikom. Polacy, sami przecież będący katolikami, w o wiele mniejszym stopniu ranili hiszpańskie uczucia religijne, ale nie chroniło to polskich żołnierzy przed atakami. Szarpani miesiącami w wojnie partyzanckiej, zapominali o wszystkich obiekcjach i na równi z Francuzami wycinali w pień hiszpańskie wioski, miasteczka i miasta. Jeden z polskich oficerów z dumą pisał w liście do rodziny: „Hiszpanów wszelkimi sposobami nakłaniamy do spokojności. Księży połowę jużeśmy powiesili, a za poddaniem się Kadyksu wszystko skończone być powinno”. Zapewnienia o końcu tej przeklętej wojny powtarzały się po kolejnych wielkich zwycięstwach wojsk francusko-polskich: zdobyciu Saragossy, Madrytu czy Malagi. I równie szybko rozwiewały się, gdy wspierani przez Brytyjczyków Hiszpanie, nie bacząc na swe straty, znowu ruszali do walki. Wymienione napoleońskie zwycięstwa związane są też z rzeziami urządzanymi w zdobytych miastach przez zwycięzców. Mieszkańcy Saragossy i Malagi doświadczyli przy tym, że „diabły znad Wisły” mogą być równie, a nawet bardziej okrutne od tych francuskich. Polskie wyczyny w Saragossie przejmująco ukazał Stefan Żeromski w Popiołach. Choć opis masowych gwałtów hiszpańskich mniszek przez polskich żołnierzy jest podobno grubo przesadzony, nie zmienia to faktu, że ludzie, którzy często mieli w pamięci rzeź Pragi uczynioną z rozkazu Suworowa, teraz robili to samo w dalekim kraju, którego większość mieszkańców nigdy wcześniej o Polakach nie słyszała.
Również obywatele Malagi na długo zapamiętali zdobycie swego miasta przez Polaków 8 lutego 1810 roku. Rankiem tego dnia Dywizja Księstwa Warszawskiego wchodząca w skład korpusu generała Horacego Sébastianiego zajęła pozycje na przedpolach Malagi. Generał wysłał do miasta parlamentariuszy, ale propozycja kapitulacji została zdecydowanie odrzucona. Na nieszczęście, kiedy posłowie wracali do swoich, z któregoś okna padł strzał i położył trupem jednego z polskich ułanów w eskorcie. Polaków ogarnął gniew, co natychmiast wykorzystał francuski dowódca, wyznaczając ich do szturmu fortyfikacji miasta. Polscy żołnierze, mimo gęstego ognia, szybko przerwali hiszpańską obronę i wtargnęli do miasta. Jak wspomina uczestnik ataku, porucznik Stanisław Broekere: „Uzbrojeni mieszkańcy walczyli na ulicach, a z okien domów rzucano na nas kamieniami lub palącymi się głowniami, ale byliśmy nieustraszeni i nic w świecie niezdolnem było powstrzymać naszego zapału i rozjątrzenia”. Gdy Polacy przełamali ten opór, okazało się, iż w tym czasie część obrońców ratowała cywili, ładując ich na barki i okręty cumujące w porcie. W tym momencie rzeź rozszalała się na dobre.
Piechota nasza – pisze Broekere – strzelała do okrętów napełnionych mężczyznami, kobietami i dziećmi, a ułani nacierali i kłuli pikami uciekających w łodziach, rzucając się za niemi przy porcie w morze. Kogo tylko spotkaliśmy na ulicy, czy to starca, młodzieńca, kobietę lub dziecko – wszystko padało trupem.
Według porucznika po masakrze na drodze do portu naliczono około sześciuset zwłok, których Polacy nie pozwalali ruszać przez sześć dni. Ponadto na drugi dzień po zdobyciu miasta na jednym z balkonów powieszono dowódcę obrony, by mieszkańcy innych hiszpańskich miejscowości wiedzieli, że z Polakami nie warto zadzierać.
Nic nie może usprawiedliwić bestialstwa wobec bezbronnych cywili, lecz trzeba przy tym pamiętać, że Hiszpanie także nie patyczkowali się ze schwytanymi w zasadzkach francuskimi czy polskimi żołnierzami, poddając ich przed śmiercią okrutnym torturom. Tak zbezczeszczone ciała porzucali przy drogach, by mogli odkryć je przejeżdżający lub maszerujący tędy nieprzyjaciele. W ten sposób spirala nienawiści wciąż nakręcała się od nowa, aż wreszcie w 1815 roku strącono z tronu „antychrysta” Napoleona, który ośmielił się ogłosić pomazańcem bożym, równym cesarzom i królom Zachodu i Wschodu. Nienawidzono go za to w Hiszpanii, Prusach, Rosji i wielu innych krajach, którymi armie napoleońskie zatrzęsły w posadach. Jednak i w sojuszniczych krajach podejrzewano, że cesarz Francuzów sprzymierzył się z siłami nieczystymi, by odnosić zwycięstwo za zwycięstwem. W Księstwie Warszawskim chłopi opowiadali sobie, że Napoleon to wielki czarownik, który ma niezwyciężoną armię, bo nowych żołnierzy powołuje do życia ze skręconej w chochoły słomy. W każdej legendzie tkwi ziarno prawdy, gdyż po klęsce i odwrocie Wielkiej Armii z Rosji cesarz rozkazał księciu Józefowi Poniatowskiemu odbudować swe wojska – zwłaszcza kawalerię, która mogłaby zastąpić drogę kozackim sotniom cara Aleksandra. I wtedy polski wódz rozkazał zwerbować chłopów razem z ich krępymi wierzchowcami ciągnącymi na co dzień wozy ze słomą i pługi w polu. Niejeden weteran spod Somosierry, Grochowa czy Borodino z powątpiewaniem patrzył na tę pstrokatą zbieraninę ludzi, poubieranych w sukmany i z krakowskimi czapkami na głowach, którzy szurali po ziemi bosymi nogami zwisającymi z grzbietów zbyt małych do jazdy koników. A jednak stał się cud, gdyż bardzo szybko stworzono z nich jedną z najskuteczniejszych formacji kawaleryjskich w Europie – krakusów. Zobaczywszy ich umiejętności, zachwycony Napoleon miał podobno wykrzyknąć do księcia Józefa, że musi mieć trzy tysiące takiej „jazdy pigmejskiej”. Kozacy otrzymali godnego przeciwnika nie tylko w ostatnich kampaniach napoleońskich, ale i w późniejszych powstaniach polskich – listopadowym i styczniowym.
Krakusi, kosynierzy, żuawi śmierci… Podobnie jak w filmie Żuławskiego, diabeł tańczył z nagą śmiercią nad grobami młodzieńców, którzy uwierzyli, że kijami i kosami dadzą radę karabinom i armatom. Bywało też, iż przechodził na żołd zaborcy, jak w Galicji w 1846 roku, gdy „lud pobożny i uległy” w kilka nocy wyciął swych panów organizujących nowe powstanie. Oj, miał diabeł używanie wśród pańszczyźnianych niewolników, których zmartwychwstanie Rzeczypospolitej przerażało bardziej niż on sam i przestrogi kościelnych misjonarzy. Wstępował bies i na carską służbę – jako agent ochrany popularyzował w Królestwie Protokoły mędrców Syjonu lub głosił idee panslawizmu.
Były jednak i takie diabły, które za nic nie przeszłyby na obcą służbę; można stwierdzić, że były to biesy arcypolskie. Najsłynniejszym z nich był diabeł Boruta spod Łęczycy. Wiele było o nim opowieści z różnych czasów, a jedna z ostatnich dotyczy września 1939 roku. Diabeł patriota na wieść o napaści Niemiec na Polskę wstąpił do Wielkopolskiej Brygady Kawalerii i bił dzielnie swą lancą zakończoną widłami nieprzyjaciół, którzy mieli wypisane na pasach: „Gott mit uns” (Bóg z nami). Boruta był tak zapamiętały w swej diablej nienawiści, że rzucał się z lancą i szablą na niemieckie czołgi – przecinał je i zapalał piekielnym ogniem. Tak opowiadali sobie ludzie, pocieszając się po klęsce, lecz goebbelsowska propaganda zmieniła tę legendę w paszkwil, że szaleni Polacy rzucali się na niemieckie czołgi z szablami. Można tutaj odwrócić słynne stwierdzenie z Fausta Goethego i powiedzieć, że patriotyczny diabeł Boruta chciał dobrze, ale na złe się to obróciło, gdyż Polacy wciąż byli – zarówno przez wrogów, jak i sojuszników – oskarżani o zbytnią brawurę, romantyczne porywy, nieliczenie się z rzeczywistością. Nawet w zwycięskich bitwach, nie mówiąc o tak tragicznych klęskach jak powstanie warszawskie, ponosiliśmy wielkie ofiary, nie zyskując nic ponad poklepywanie po plecach przez sojuszników, którzy dzięki Polakom mogli oszczędzić własną krew. Wróćmy przy tym do wojny Napoleona w Hiszpanii.
W 1810 roku Polacy zagarnęli na hiszpańskich ziemiach kilkadziesiąt tysięcy owiec. Z rozkazu cesarza większość tego olbrzymiego stada przepędzona została do Francji, a trzydzieści sześć tysięcy odesłano do Polski – „dla narodu”. W większości trafiły one na pastwiska pod Kielcami, lecz po tym, jak zostały już ostrzyżone, Napoleon rozkazał zarekwirować wełnę i odesłać ją do Francji. Od tego czasu mówiono w Europie z ironią, że Polacy są jedynym narodem gotowym oddawać życie za „merci” (dziękuję).Seria Ludowa Historia Polski
Polska żyje historią. Ale właściwie czyja to historia? Nasza świadomość i wyobraźnia historyczna zatrzymały się w mitycznych obrazach husarzy, hetmanów i białych dworków szlacheckich. Co jednak z dziejami pozostałych 90% populacji naszego kraju? Czy nie mają one znaczenia, bo pozostają jedynie milczącym tłem i nawozem dla historii elit? Czy dzieje zwykłych ludzi są mniej ważne?
Nowoczesna historiografia, antropologia i socjologia historyczna przekonują, że jest wręcz odwrotnie. Nie tylko dlatego, że dotyczą one przygniatającej większości naszych przodków. Nie tyko dlatego, że niedostrzegana i przemilczana przez wieki podmiotowość klas ludowych – ich codzienny opór, a czasem otwarte bunty – zawsze wpływała na kształt dziejów oficjalnych. Ale także dlatego, że historia nieuprzywilejowanych jest tożsama z procesem demokratyzacji i jako taka pozostaje niezakończona.
Seria książkowa Ludowa Historia Polski ma stanowić przyczynek do odzyskania zapomnianych dziejów zwykłych ludzi. Chcemy w niej przedstawiać najciekawsze prace o tych, którzy nie kwalifikowali się do narodu Sarmatów, choć byli prawdziwą solą ziem dawnej Rzeczypospolitej. Będą to zatem książki o chłopach pańszczyźnianych, miejskiej biedocie, ludziach luźnych (pod pewnymi względami odpowiadających dzisiejszemu prekariatowi), a wreszcie proletariacie. Oddamy głos kobietom, migrantom, mniejszościom. Zwrócimy uwagę na skrzywdzonych i poniżonych, dla których nie ma miejsca w historii imperiów i dynastii, choć to przecież ich trud zawsze budował potęgę państw i władców. Wydobędziemy z niebytu opowieści o życiu codziennym zwykłych ludzi, ich doświadczeniach, kulturze, kondycji ekonomicznej i statusie prawnym, aspiracjach i sposobach organizowania się. Przyjrzymy się mniej lub bardziej znanym epizodom wdzierania się klas plebejskich w sferę politycznej widzialności – społecznym poruszeniom, rebeliom i powstaniom – jak w 1648, 1794, 1846, 1905 czy 1980 roku. Opowiemy inaczej zarówno historię dawną, jak i XX wieku. Celem serii Ludowa Historia Polski jest zatem wypełnienie największej z białych plam naszych dziejów, przyczynienie się do przywrócenia należnego miejsca i godności plebejskim przodkom przygniatającej większości z nas. Z pewnością pozwoli nam to lepiej zrozumieć własną historię, ale może też pomóc stawić czoła wyzwaniom współczesności i przyszłości.
Przemysław Wielgosz
Redaktor merytoryczny serii