Slade House - ebook
Slade House - ebook
W wąskim zaułku nieopodal popularnego wśród robotników brytyjskiego pubu ceglany mur skrywa wejście do Slade House. Drzwi otworzą się wyłącznie w pewnych ściśle określonych warunkach –a wtedy nieznajomy odźwierny powita was po imieniu i zaprosi do środka… Z początku nie będziecie chcieli wyjść. A potem odkryjecie, ze wyjść nie możecie.
Co dziewięć lat mieszkańcy Slade House –niezwykłe rodzeństwo –wystosowują niepowtarzalne zaproszenie dla kogoś, kto jest inny od wszystkich albo po prostu samotny: nad wiek rozwinięty nastolatek, świeżo rozwiedziony policjant, nieśmiała studentka…
Co naprawdę dzieje się we wnętrzu Slade House? Dla tych, którzy się tego dowiedzą, będzie już za późno…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-803-3 |
Rozmiar pliku: | 905 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nathan? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Mama się dziś umalowała. Ten odcień szminki nazywa się „Bzy o poranku”, ale pachnie bardziej jak klej w sztyfcie niż jak bzy. Twarz mamy nie znika, więc pytam:
– Co?
– Mówi się „przepraszam” albo „słucham?”. A nie „co?”.
– Dobrze – odpowiadam, co często załatwia sprawę.
Ale nie dzisiaj.
– Słyszałeś, co ci powiedziałam?
– „Mówi się »przepraszam« albo »słucham?«. A nie »co?«”.
– Wcześniej co mówiłam! Powiedziałam, że jeśli ktoś u lady Grayer zapyta, jak tu przyjechaliśmy, masz mówić, że taksówką.
– Myślałem, że nie wolno kłamać.
– Zgadza się, nie wolno – odpowiada mama, szukając w torebce koperty, na której zapisała wskazówki, jak iść dalej – ale co innego kłamać, a co innego tworzyć odpowiednie wrażenie. O to zawsze trzeba dbać. Jeśli twój ojciec płaciłby, ile powinien, naprawdę przyjechalibyśmy taksówką. Dobrze... – Mama mruży oczy, wczytując się w kartkę. – Slade Alley odchodzi od Westwood Road, gdzieś w połowie... – Patrzy na zegarek. – Za dziesięć trzecia, a my mamy być o trzeciej. Szybciutko, nie guzdraj się tylko. – I mama rusza w drogę.
* * *
Idę za nią, uważając, żeby nie nastąpić na żadną linię chodnika. Muszę zgadywać, gdzie są krawędzie płyt, bo chodnik jest cały pokryty zgniłymi liśćmi. W pewnym momencie muszę zejść z drogi przed mężczyzną z wielkimi łapami, który truchta w czarno-pomarańczowym dresie. Wolverhampton Wanderers grają w czarno-pomarańczowych strojach. Na jarzębinie wiszą błyszczące korale. Chciałbym je policzyć, ale stukot obcasów mamy każe iść dalej. Kupiła te buty na wyprzedaży u Johna Lewisa za resztkę wypłaty z Royal College of Music, mimo że British Telecom przysłał ostateczne wezwanie do zapłaty rachunku za telefon. Dzisiaj włożyła swój ciemnoniebieski kostium koncertowy, a włosy spięła srebrną spinką-szpikulcem z lisim pyskiem. Jej tata przywiózł tę spinkę z Hongkongu po drugiej wojnie światowej. Kiedy mama akurat ma lekcję z jakimś uczniem, a ja muszę udawać, że prawie mnie nie ma, czasem siadam sobie przed toaletką mamy i wyjmuję tego lisa z szuflady. Ma ślepia z nefrytu i w niektóre dni się uśmiecha, a w inne nie. Dzisiaj nie czuję się najlepiej, ale valium niedługo powinno zacząć działać. Valium jest super. Wziąłem dwie tabletki. W przyszłym tygodniu muszę trochę przystopować, żeby mama nie zauważyła, że kurczą jej się zapasy. Tweedowa marynarka mnie drapie. Mama kupiła ją w Oxfamie specjalnie na ten dzień i muszka też jest z Oxfamu. Mama pracuje tam w poniedziałki jako wolontariuszka, żeby móc wybrać najlepsze ciuchy z rzeczy, które ludzie przynoszą w soboty. Jeśli Gaz Ingram albo ktokolwiek z jego bandy zobaczy mnie w tym krawacie, w swojej szkolnej szafce znajdę kupę, na bank. Mama mówi, że muszę umieć bardziej „dopasowywać się do grupy”, ale nie ma żadnych kursów Dopasowywania, nawet na tablicy w miejskiej bibliotece nie ma takich ogłoszeń. Ogłasza się za to klub Dungeons & Dragons i zawsze chcę tam pójść, ale mama mówi, że nie mogę, bo Dungeons & Dragons igrają z ciemnymi mocami. Przez jedno frontowe okno widzę wyścigi konne. To w BBC1 leci „Grandstand”. W następnych trzech oknach wiszą firanki, ale w kolejnym widzę telewizor, a w nim wrestling. To ITV, włochaty zbir Giant Haystacks walczy z łysolem Big Daddym. Osiem domów dalej widzę Godzillę na BBC2. Godzilla miażdży pylon mostu, po prostu go rozdeptując, a jakiś japoński strażak z twarzą zlaną potem krzyczy coś do krótkofalówki. Teraz Godzilla poderwała w górę pociąg, co jest totalnie nielogiczne, bo płazy nie mają kciuków. Może kciuk u Godzilli jest jak tak zwany kciuk u pand, który tak naprawdę jest przerośniętym pazurem. Może...
– Nathan! – Mama chwyta mnie za rękę. – Co ci mówiłam, żebyś się nie guzdrał?
Wracam pamięcią.
– „Szybciutko, nie guzdraj się tylko”.
– A co teraz robisz?
– Myślę o kciukach Godzilli.
Mama zamyka oczy.
– Lady Grayer zaprosiła mnie – nas – na wieczorek muzyczny. Będą tam miłośnicy muzyki, melomani. Ludzie z Rady Sztuki, którzy dają pracę, przyznają stypendia. – Oczy mamy mają malutkie czerwone żyłki, jak rzeki na zdjęciach robionych z bardzo wysoka. – Ja też bym wolała, żebyś został w domu i układał sobie swoją bitwę burską, ale lady Grayer bardzo chciała, żebyś ze mną przyjechał, więc... musisz się zachowywać normalnie. Zrobisz to dla mnie? Proszę. Pomyśl o najzwyklejszym chłopcu z twojej klasy i zachowuj się tak, jak on by się zachowywał.
Z Zachowywaniem Się Normalnie jest jak z Dopasowywaniem Się.
– Spróbuję. Ale to nie jest bitwa burska, tylko wojna burska. Twój pierścionek wpija mi się w rękę.
Mama puszcza moją dłoń. Dużo lepiej.
Nie wiem, co wyraża jej twarz.
* * *
Slade Alley to najwęższa uliczka, jaką w życiu widziałem. Wciska się między dwa domy, a potem niknie z lewej po jakichś trzydziestu krokach. Mogę sobie wyobrazić, że mieszka tu jakiś żul w kartonowym pudle, ale nie żaden lord ani lady.
– Na pewno główne wejście będzie z drugiej strony – przypuszcza mama. – Slade House to tylko miejska rezydencja Grayerów. Wielką posiadłość mają w hrabstwie Cambridge.
Gdybym dostawał od mamy pięćdziesiąt pensów za każdym razem, kiedy mi to opowiada, miałbym już trzy i pół funta. W zaułku jest zimno i pachnie czymś zbutwiałym, jak w jaskini White Scar w Yorkshire Dales. Tata zabrał mnie tam, kiedy miałem dziesięć lat. Za pierwszym rogiem znajduję na ziemi zdechłego kota. Jest szary jak księżycowy pył. Wiem, że jest zdechły, bo leży nieruchomo jak kłoda, a jego oczy obsiadły wielkie muchy. Jak zginął? Nie widać żadnej rany po kuli ani śladów kłów, chociaż jego łeb jest przekrzywiony, więc może tego kota udusił jakiś dusiciel kotów. Zdechły kot ląduje prosto w Pierwszej Piątce Najpiękniejszych Rzeczy, Jakie w Życiu Widziałem. Może w Papui Nowej Gwinei żyje jakieś plemię, które uważa, że bzyczenie much to muzyka? Może do nich bym pasował?
– Idziesz, Nathan? – Mama ciągnie mnie za rękaw.
– Czy ten kot nie powinien mieć pogrzebu? Jak babcia miała? – pytam.
– Nie. Koty to nie ludzie. Chodź już.
– Nie powinniśmy uprzedzić właściciela, że jego kot już nie wróci do domu?
– Jak? Zabrać go stąd, chodzić od drzwi do drzwi po Westwood Road i pytać: „Przepraszam, czy to pański kot?”.
Mama czasami miewa dobre pomysły.
– Zajęłoby to trochę czasu, ale...
– Już przestań, Nathan. Jesteśmy prawie spóźnieni do lady Grayer.
– Ale jeżeli go nie pochowamy, wrony wydziobią mu oczy.
– Nie mamy tu ani ogródka, ani łopaty.
– Lady Grayer powinna mieć ogródek i łopatę.
Mama znowu zamyka oczy. Może boli ją głowa.
– Koniec rozmowy.
Odciąga mnie za sobą i idziemy środkowym odcinkiem Slade Alley. Sądząc po długości, stoi tu pewnie jakieś pięć domów, ale ogrodzonych ceglanym murem tak wysoko, że nic nie widzę. Tylko niebo.
– Szukamy teraz małych czarnych żelaznych drzwi – mówi mama. – Mają być gdzieś w murze po prawej.
Ale dochodzimy do kolejnego rogu i żadnych drzwi nie ma. Skręcamy w prawo, idziemy kolejne dwadzieścia kroków, aż wychodzimy na ulicę równoległą do Westwood Road. Na tablicy jest napisane: CRANBURY AVENUE. Naprzeciwko zaparkowała karetka ze szpitala św. Jana. Ktoś w błocie nad tylnym kołem napisał BRUDAS. Kierowca ma złamany nos i coś mówi przez radio. Na skuterze przejeżdża jakiś mods, jakby prosto z Quadrophenii. Jedzie bez kasku.
– Nie wolno jeździć bez kasku, to niezgodne z prawem – mówię.
– Coś tu jest nie tak – niecierpliwi się mama, patrząc w kopertę.
– Chyba że ktoś jest Sikhem w turbanie. Wtedy policja...
– „Małe czarne żelazne drzwi”. Naprawdę ich nigdzie wcześniej nie było?
Wiem. Na mnie valium działa jak magiczny eliksir Asteriksa, ale mamę valium przymula. Wczoraj powiedziała do mnie „Frank” – jak do taty – i nawet nie skojarzyła. Wykupuje dwie recepty na valium, od dwóch lekarzy, bo jedna nie wystarcza, ale...
...jakiś pies szczeka kilka cali ode mnie i właśnie wrzasnąłem, odskoczyłem w panice i trochę popuściłem w majtki, ale już dobrze, już dobrze, tam jest płot, a to tylko mały jazgoczący szczekacz, a nie bulmastif, nie ten bulmastif, a popuściłem tylko trochę. Ale i tak serce wali mi i czuję, że się zaraz porzygam. Mama wyszła na Cranbury Avenue, żeby znaleźć dużą bramę do dużego domu, i nawet nie zauważyła tego jazgoczącego psa. Jakiś łysy człowiek w roboczym kombinezonie idzie w moją stronę, na ramieniu niesie pochlapaną farbą drabinę. Gwiżdże „I’d Like to Teach the World to Sing (in Perfect Harmony)”.
Zaczepia go mama.
– Przepraszam, wie pan może, gdzie jest Slade House?
Mężczyzna przestaje gwizdać i zatrzymuje się.
– Czy wiem może, gdzie jest co?
– Slade House. Rezydencja lady Nory Grayer.
– Nie mam pojęcia, ale jeśli ją pani znajdzie, niech jej pani powie, że chętnie wziąłbym jej bułkę przez bibułkę. – A do mnie rzuca: – Fajna muszka, młody. – Po czym skręca w Slade Alley, wracając do gwizdania melodii tam, gdzie ją przerwał.
– Wielkie dzięki, durniu – burczy mama pod nosem.
– Myślałem, że nie można mówić do nikogo „durniu”...
– Nie zaczynaj, Nathan. Po prostu... nic już nie mów.
To chyba mina, którą ma mama, kiedy jest zła.
– Dobrze.
Pies przestał jazgotać, żeby się polizać po siusiaku.
– Wrócimy tą samą drogą, którą tu przyszliśmy – postanawia mama. – Może lady Grayer miała na myśli następną uliczkę. – Mama wraca na Slade Alley, a ja idę za nią. Docieramy do środkowego odcinka akurat, żeby zobaczyć, jak człowiek z drabiną znika za rogiem na drugim końcu alejki, gdzie nadal leży zdechły księżycowoszary kot.
– Jeśli ktoś by nas tutaj zabił – stwierdzam – nikt by nawet tego nie zauważył.
Mama mnie ignoruje. Może to nie było bardzo Normalne. Przeszliśmy już połowę środkowego odcinka, kiedy mama się zatrzymuje.
– A niech to!
W ceglanym murze są małe czarne żelazne drzwi. Całkiem małe. Ja mam cztery stopy i jedenaście cali wzrostu, a drzwi sięgają mi tylko do oczu. Jakiś grubas musiałby się nieźle przez nie przeciskać. W drzwiach nie ma klamki, dziurki od klucza, a wokół ich krawędzi nie ma żadnej szczeliny. Są czarne, czarne jak nicość, jak miejsca między gwiazdami.
– Jakim cudem je przegapiliśmy? – dziwi się mama. – Niezły z ciebie skaut.
– Już nie jestem w skautach – przypominam jej.
Pan Moody, nasz drużynowy, kazał mi się zawijać, więc się zawinąłem i ratownikom ze służb ratunkowych Snowdonii zajęło dwa dni, żeby znaleźć mnie w moim kokonie w jamie. Mówili nawet o mnie w lokalnej telewizji. Wszyscy byli na mnie bardzo źli, ale ja tylko wykonywałem polecenia.
Mama pcha drzwi, one jednak pozostają zamknięte.
– Jak się to cholerstwo otwiera? Może trzeba zapukać.
Drzwi przyciągają do siebie moją dłoń. Są ciepłe.
I kiedy otwierają się do środka, zawiasy piszczą jak hamulce...
...i spoglądamy na ogród. Na rozbrzęczany ogród, w którym nadal panuje lato. Rosną tu róże, zębate słoneczniki, wyspy maków, kępy naparstnic i całe mnóstwo kwiatów, których nazw nawet nie znam. Widać też skalny ogródek, staw, a wszędzie wokół na kwiatach przysiadają pszczoły i motyle. Jest nieziemsko.
– Czy ty widzisz to wszystko? – nie dowierza mama.
Slade House stoi na lekkim wzniesieniu, stary, przysadzisty, surowy, szary, niemal cały zduszony ognistoczerwonym bluszczem i zupełnie nie przypomina innych domów na Westwood Road i Cranbury Avenue. Gdyby należał do National Trust, za wstęp braliby dwa funty, a za bilet dla dzieci i młodzieży do lat szesnastu siedemdziesiąt pięć pensów. Oboje z mamą weszliśmy już przez małe czarne żelazne drzwi, które wiatr zamknął jak niewidzialny lokaj, a prądy ciągną nas dalej w ogród wzdłuż muru.
– Grayerowie muszą zatrudniać ogrodnika na pełny etat – stwierdza mama – albo może nawet niejednego.
Wreszcie czuję, że valium zaczyna działać. Od czerwieni bije blask, błękity błyszczą, zielenie parują, a biele są prześwitujące jak pojedyncza warstwa chusteczek do nosa. Już mam zapytać mamę, jak taki wielki dom z ogrodem mógł się zmieścić między Slade Alley i Cranbury Avenue, ale moje pytanie spada do głębokiej studni bez dna i już nie pamiętam, o czym właśnie zapomniałem.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.